Za chwilę miną równe 4 lata, odkąd na platformie Disney+ zaczął
ukazywać się serial The Mandalorian, dlatego raczej nie ma większego sensu robić dziwnych logicznych wygibasów i ukrywać, że obok zakutego w zbroję łowcy
nagród wywodzącego się ze sławnego ludu Mandalorian drugą główną rolę odgrywa
w tej historii pewne charakterystyczne zielone stworzonko należące do tej samej rasy
co legendarny mistrz Yoda. Właściwie to nie wiem, pod jak wielkim
kamieniem należałoby żyć, aby uchronić się nie tylko przed większymi
spoilerami dotyczącymi produkcji ze stajni Gwiezdnych wojen, ale także
przed memami czy popkulturowymi gadżetami w ogóle. Tak czy inaczej dzięki małemu yodopodobnemu gremlinowi serial okazał się tak olbrzymim sukcesem, że nie trzeba było długo czekać, aby obok dość oczywistego merchandisingu zaczęły się mnożyć także inne projekty, w tym aktorskie spin-offy oraz różnego rodzaju adaptacje. Wśród nich należy wyróżnić wydawane nakładem Egmontu komiksy: serię pisaną przez Rodney'a Barnesa i ilustrowaną przez Georgesa Jeanty'a oraz mangę tworzoną na rynek japoński przez Yūsuke Ōsawę. Żeby było śmieszniej, oba twory dzielą dokładnie ten sam tytuł - czyli Star Wars. Mandalorianin - jednak na łamach niniejszego bloga pozwolę sobie skupić się na drugiej z wymienionych, a zarazem bliższej mi tematycznie pozycji.

Tytuł: Star Wars. Mandalorianin.
Tytuł oryginalny: Star Wars: The Mandalorian
Autorzy: Yūsuke Ōsawa
Ilość tomów: 2+
Gatunek: akcja, przygoda, dramat, fantasy, sci-fi, seinen
Wydawnictwo: Egmont
Format: 148 x 210 mm
Dla jednych śmierć Lorda Vadera oraz upadek Imperium oznaczają koniec przytłaczającej tyranii, ale dla innych to zwiastun chudych lat wymagających łapania się każdej, choćby z pozoru intratnej fuchy, jaka tylko nawinie się pod ręce bądź odnóża. Do tej drugiej grupy zalicza się pracujący jako łowca nagród Mandalorianin, który przeczesuje Galaktykę w poszukiwaniu zbiegłych więźniów, przestępców niższego sortu oraz szemranych przemytników, co to pozwolili sobie nadepnąć na o jeden odcisk za dużo. Kiedy zaczyna już brakować jakichkolwiek sensownych opcji na zarobek, Mando decyduje się przyjąć tajemnicze zlecenie od jednego z byłych imperialnych oficjeli. Opis misji jest dość mętny, ponieważ poza trakerem wskazującym położenie celu Mandalorianin dostaje jedynie dwie suche informacje: prośbę, aby w miarę możliwości dostarczyć osobnika żywego (choć w razie ewentualnego zgonu za ciało też skapnie mu jakiś ułamek nagrody) oraz wskazanie, że poszukiwany ma 50 lat. Skuszony obietnicą zapłaty w beskarze, bezcennym dla ludu Mandaloru materiale, małomówny łowca nagród przystaje na układ i udaje się w podróż. Nie wie, że to zlecenie całkowicie wywróci do góry nogami jego dotychczasowe życie i to bynajmniej nie przez fakt, że uzbrojonych po zęby chętnych na capnięcie poszukiwanego będzie więcej, niż mógł początkowo przypuszczać...
 |
Mando, a słyszałeś taki dowcip? "Przychodzi do baru Kratos, Cthulhu i Jednoręki Bandyta..."
|
Zanim przejdę do bezpośredniej analizy samej mangi, warto od razu zaznaczyć, że 1. tom adaptacji idealnie pokrywa fabułę przedstawioną w 1. odcinku serialu The Mandalorian, natomiast na moment publikacji tejże recenzji w Japonii zdążył wyjść także 2. tom serii (przy czym nie ma on jeszcze ustalonej daty premiery w Polsce). Ciężko zatem wyrokować, jak będą się prezentować dalsze losy tego komiksu, ale najbardziej prawdopodobne wydają się dwa scenariusze. Jeśli Yūsuke Ōsawa (oczywiście po uprzednim uzyskaniu błogosławieństwa od Disneya i Lucasfilm) pójdzie ścieżką wierności materiałowi źródłowemu, to najpewniej należy się spodziewać powstania jakichś 8 woluminów, które zgrabnie zamkną wątki zaprezentowane w 1. sezonie. Jeśli natomiast autor będzie wolał skupić się wyłącznie na głównej historii, a nie na przeżywaniu przez bohaterów losowych kosmicznych przygód, wtedy najpewniej znacznie szybciej dogonimy akcję serialu aż do aktualnie dziejących się wydarzeń. Niezależnie jednak od wybranej opcji jedno da się stwierdzić z całą stanowczością - nie ma co oczekiwać od tej mangi żadnej nadprogramowej treści, która nie znalazłaby się wcześniej w serialu... no chyba że za takową uznamy mini-encyklopedię zawierającą objaśnienia kilku istotnych dla świata przedstawionego elementów, w tym broni, pojazdów czy stosowanej przez bohaterów technologii.
 |
Znaczy się - mały, ale wariat?
|
Do sprawowania pieczy nad serią wyznaczono niezwykle utalentowanego Yūsuke Ōsawę, będącego scenarzystą i rysownikiem w jednej osobie. Swego czasu miałam przelotną styczność z tworzoną przez niego 5-tomową serią
Dr. Duo (historia współpracy przeciętnego japońskiego licealisty oraz widzianego przez niego ducha genialnego chirurga) i już wtedy niezwykle szczegółowa kreska autora zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Dziś, po przeszło dekadzie od publikacji tamtej mangi, warsztat artysty tylko się poprawił. Podczas pierwszego kartkowania
Mandalorianina musiałam się nawet upewnić, czy za stronę wizualną nie odpowiada aby ta sama osoba, która pracuje przy równolegle wydawanym przez Egmont
Star Wars. Leia. Trzy wyzwania księżniczki - a taka pomyłka stanowi akurat wybitny komplement jeśli chodzi o fotograficzne oddanie niesamowitych planów zdjęciowych oraz rysów aktorów pracujących przy oryginalnej produkcji. Jestem też pozytywnie zaskoczona tym, jak sprawnie udało się przenieść senną atmosferę kosmicznego westernu na zupełnie nowe, różniące się od prozy czy nawet zachodniego komiksu medium. Choć kolejne wydarzenia następują po sobie nieporównywalnie szybciej niż miało to miejsce w serialu, Mando kompletnie nie stracił ani na swojej charakterystycznej małomówności, ani na profesjonalizmie przy realizacji powierzonych mu zleceń.
 |
Dlaczego Mando może celować do ludzi? Bo jest beskar-ny
|
Jednocześnie przyznam, że ze względu na tegoż samego niespecjalnie gadatliwego bohatera oraz rozległe, obfitujące w wartką akcję kadry, tomik czyta się prawdziwym lotem błyskawicy. Z tego względu jeśli ktoś nie ma możliwości wygospodarować czasu na oglądanie serialu, powinien spokojnie zaopatrzyć się w mangę. Ta seria będzie również idealnym podarunkiem dla kogoś, kto jest zapalonym fanem
Gwiezdnych wojen i chciałby posiadać na półce pamiątkę, która będzie cieszyć oczy nieco dłużej niż subskrypcja streamingowego serwisu (zwłaszcza że większość platform zalicza ostatnio coraz boleśniejsze dla kieszeni podwyżki). Jeśli jednak komuś seans aktorskiego
Mandalorianina w zupełności do szczęścia wystarczył, raczej nie odnajdzie w najnowszej serii od Egmontu niczego fascynującego. Wtedy znacznie lepiej będzie przekierować swoją uwagę na nawiązujące do sprawdzonej klasyki
Star Wars. Leia. Trzy wyzwania księżniczki. (które z pewnością spodobają się fanom oryginalnej trylogii) albo sięgające jeszcze bardziej wstecz
Star Wars. Wielka Republika. Na skraju równowagi. (to znów idealna propozycja dla fanów np.
Gwiezdnych wojen: Wizji).
 |
Sądząc po reakcji, Mando wolałby chyba wytłumaczenie w rodzaju "szczęśliwi czasu nie liczą"
|
Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu
Egmont.
0 Komentarze