W moim magicznym sklepie - recenzja mangi Wiedźma z Zamku Ostów (tom 1)

Ostatnio coraz więcej mang, za które się zabieram, to komiksy kojarzące mi się z czymś, co już dobrze znam - i nie chodzi mi o serie wychodzące spod piórka tego samego autora ani parodie, które ze swej natury po prostu muszą na czymś bazować, żeby móc to potem wykręcić i porządnie obśmiać. Nie wiem tylko jeszcze, czy jest to zły znak świadczący o chadzaniu autorów po linii najmniejszego oporu i posiłkowaniu się znanymi konceptami, które raz już przecież odniosły potężny sukces, czy raczej zwiastun zacnych praktyk umożliwiających dopracowanie dobrze rokujących, lecz zaniedbanych gdzieś po drodze historii. Dopiero co czyniłam podobne uwagi pod adresem Losów innego świata zależących od korposzczura, które jako żywo przywołują w mojej pamięci wspomnienia o serii Seijo no Maryoku wa Bannou desu. Również w przypadku niedawno recenzowanego Bless można się było doszukać podobieństw do Runway de Waratte, tyle że akcent mocniej był tam położony na makijaż, natomiast ADOU stanowi pozycję wręcz obowiązkową do sprawdzenia dla zapalonych fanów legendarnego Akiry. Znów w minionym już sezonie wiosennym po fandomie niczym pożar po ściernisku rozlała się opinia, że zaadaptowany na anime Wind Breaker to właściwie wykapana kopia Tokyo Revengers, tylko bez gimmicku cofania się w czasie. W efekcie takie porównania mogą służyć za miecz obosieczny, gdyż czasami okazują się mocno krzywdzącymi uproszczeniami... a czasami ogromnie pomagają kupującym zorientować się, czy klimaty wchodzącej na rynek nowości w ogóle im odpowiadają.


Tytuł: Wiedźma z Zamku Ostów
Tytuł oryginalny: Azami no Shiro no Majo
Autor: John Tarachine
Ilość tomów: 4
Gatunek: dramat, fantasy, romans, josei, zjawiska nadprzyrodzone
Wydawnictwo: Waneko
Format: 195 x 135 mm (powiększony)

Do pewnego małego, jakby żywcem wyciągniętego z baśni magicznego sklepiku ulokowanego w samym sercu Edynburgu przybywa poselstwo z Kościoła, które przydziela właścicielce - określanej mianem "Czarnej Wiedźmy z Albionu" Marie Blackwood - dość nietypowe zlecenie. A mianowicie ma ona za zadanie przygarnąć pod swoje wcale nie takie doświadczone mentorskie skrzydła 13-letniego, wyraźnie zapuszczonego i dość onieśmielonego chłopca, Theo. Haczyk polega na tym, że posiada on wyjątkowy nawet jak na czarodziejskie standardy dar nazywany Krwią Słusznego Gniewu, Dzięki niemu wszelkie duchy i inne magiczne stwory lgną do młodzieńca niczym osy do świeżo upieczonych jagodzianek, a że kontakt wzrokowy z takowymi bytami inicjuje rzucanie czarów, stąd szansa na przypadkowe odpalenie jakiegoś niebezpiecznego w skutkach zaklęcia staje się niesamowicie wysoka. Poważny problem stanowi również fakt, że do tej pory Theo był przez dłuższy czas trzymany w piwnicy i besztany na samą myśl o chęci wyjścia na zewnątrz, w wyniku czego jego znikoma wiedza o magii ogranicza się do paskudnych wyrzutów czynionych mu przez włodarzy Kościoła. Tym sposobem Marie będzie musiała wykonać prawdziwie tytaniczną robotę, aby nie tylko pomóc chłopakowi zrozumieć świat, ale również aby okiełznać drzemiący w nim potencjał zdolny tak samo zrównać wszystko z ziemią, jak i uczynić go najwspanialszym sztukmistrzem w historii.

Waneko pokusiło się o kolejny ciekawy eksperyment jeśli chodzi o użyty do produkcji obwoluty papier - przypomina on coś pomiędzy lekko matowym kartonem a skórą z węża (takiego vegan friendly, oczywiście)

Zgodnie z tym, co napisałam we wstępie recenzji, także Wiedźma z Zamku Ostów budzi we mnie wyjątkowo silne skojarzenia z czymś doskonale już polskim czytelnikom znanym, a mianowicie z początkiem Oblubienicy czarnoksiężnika autorstwa Kore Yamazaki. W obu przypadkach mamy do czynienia z zahukanym, zakutym w łańcuchy, traktowanym praktycznie jak niewolnik nastolatkiem, który posiada niezwykły dar umożliwiający mu widzenie duchów oraz innych nadnaturalnych bytów. Ba, te wyraźnie do nich lgną! Na całe szczęście młodzi, zagubieni bohaterowie trafiają pod skrzydła szanowanych w półświatku opiekunów, którzy nie tylko uczą ich tajników magii, ale dbają także o przywrócenie na łono funkcjonującego społeczeństwa, co czynią w drugim obok Japonii kraju na wskroś przesiąkniętym magią i ludowymi wierzeniami - Wielkiej Brytanii (w Oblubienicy jest to głównie Anglia, natomiast we Wiedźmie zaczynamy przygodę w Szkocji). Różnica polega na tym, że tutaj tym niezwykłym dziecięciem jest prostoduszny chłopak, a dorosła mentorka nie ma dwóch metrów wzrostu i gołej zwierzęcej czachy zamiast głowy, lecz rude, puszyste, często związywane w warkocz włosy. Tę konkretną zmianę zaliczam jednak na duży plus, ponieważ Theo nie irytuje nawet w połowie tak bardzo, jak to robiła apatyczna Chise przez pierwsze... cholera... co najmniej kilka tomów?, natomiast Marie łączy eteryczną klasę z uroczym nieokrzesaniem, czego po stoickim (momentami zbyt stoickim i wyraźnie oderwanym od rzeczywistości) Eliasie próżno było oczekiwać.

Oj tam, oj tam. Przy obecnie galopujących cenach prądu nigdy nie wiadomo, kiedy przyda ci się małe Lumos albo Incendio

Nawet jeśli pewne elementy wydają się trochę odtwórcze, to przyznam, że ogromnie pozytywne wrażenie zrobiła na mnie kreacja świata przedstawionego, a przede wszystkim zasady rządzące tutejszą magią. W mnóstwie dzieł wszelakiej popkultury czarowanie uzależnione jest od posiadania pokładów many albo innej siły życiowej, która kończy się zależnie od tego, w którym momencie autor pragnie zaserwować punkt kulminacyjny albo plottwist. Tymczasem we Wiedźmie z Zamku Ostów do rzucania zaklęć potrzebne są duchy (a konkretnie zdolność ich widzenia), które w zależności od tego, jak dobrze poprowadzi się z nimi negocjacje i co zaoferuje w ramach zapłaty, mogą pomóc magowi osiągnąć jego cel. A że pertraktacje z kapryśnymi istotami nadnaturalnymi różnie się kończą - czasem wystarczy, że człowiek ładnie zjawie zaśpiewa, by mógł do woli naginać podstawowe prawa natury, a czasem musi oddać połowę narządów wewnętrznych w zamian za wykonanie trywialnego triku. Zgaduję też, że Marie dlatego jest uznawana za potężną czarownicę, ponieważ ma na swoich usługach co najmniej kilka duchów różnego typu (w tym wróżkę-klucznika, kryształowego skrzata oraz krzyżówkę węgorza z Cthulhu) zapewniających jej szeroki wachlarz czarodziejskich możliwości. W tym kontekście Theo faktycznie dysponuje darem równie niebezpiecznym, co niesamowicie cennym - owszem, przyciąga do siebie ogrom problematycznych stworzeń, natomiast jeśli nauczy się z nimi odpowiednio rozmawiać, może niewielkim kosztem dorobić się potężnych sojuszników.

Nie wiesz, nie wiesz co ci powie ryba... i skąd nadpływa...

Po głębszym zastanowieniu dostrzegam jeszcze jedno spore podobieństwo Wiedźmy z Zamku Ostów do Oblubienicy czarnoksiężnika - a mianowicie obie te serie są w gruncie rzeczy mocno epizodyczne (arcodyczne?). Główny cel polega bowiem na tym, aby nastoletni/a bohater/ka zyskał/a pełną kontrolę nad swoimi wyjątkowymi mocami, lecz po spełnieniu jakich kryteriów to nastąpi? Ile dziwnych przygód przytrafi się po drodze parze głównych bohaterów? I z jakimiż to pradawnymi stworzeniami przyjdzie im jeszcze wejść w kontakt? To już tylko autorki wspomnianych wyżej dzieł raczą wiedzieć. Na całe szczęście w przypadku mangi John Tarachune nie będziemy skazani na niewiedzę nie wiadomo ile, ponieważ historia została zamknięta w 4 zgrabnych woluminach, w przeciwieństwie do tworu Kore Yamazaki, którego końca absolutnie nie widać mimo dobicia serii do 20 tomów (nie wspominając już o sytuacji polskiego, wychodzącego skandalicznie rzadko wydania). Jeśli zatem chcecie sobie oszczędzić stresu oraz wydatków, a przy tym pragniecie otrzymać serię uderzającą w podobne magiczno-europejskie tony, znacznie lepszą inwestycją będzie wydawana przez Waneko Wiedźma z Zamku Ostów.

Workowate szaty są dziś passé. Szanujące się wiedźmy i wiedźmini czarodzieje powinni nosić się nie gorzej od bohaterów Runway de Waratte!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze