W miłości i w anime wszystkie chwyty są dozwolone - podsumowanie sezonu anime (jesień 2020)

Witajcie, zabłąkani czytelnicy, w tej podsumowującej sezon jesienny wieczerzy! Zanim bowiem będziemy mogli przejść do omówienia tego niezwykle specyficznego roku jakim był 2020 (chyba nigdy narzekania na to, że "nie było co oglądać" nie miały takiego poparcia w statystykach wyemitowanych bajek), najpierw trzeba się jeszcze zająć rozliczeniem serii jesiennych. Nawet jeśli nie zawsze dostarczały tego, czego byśmy sobie życzyli i choć nie zawsze prezentowały taki poziom, na jaki zasługiwała sama fabuła, to najważniejszy pozostaje fakt, że były. Że było ich więcej niż latem. I że pośród każdego bagna można znaleźć kupkę wartościowego torfu, choćby i na opał hype'u przed kolejnym, znacznie lepiej zapowiadającym się sezonem pełnym długo oczekiwanych kontynuacji. Zerknijmy zatem raz jeszcze na 17 serii, przez które akurat udało mi się przedrzeć, a jeśli coś, co nie pojawiło się w tym zestawieniu, przykuło waszą uwagę, nie wstydźcie się o tym napisać w komentarzach. No chyba że akurat macie na myśli ostatni sezon Tytanów lub Jujutsu Kaisen - te serie podsumujemy za kolejne trzy miesiące.

A zatem... czy prędzej się wybierajmy~

Będzie! Będzie zabawa! Będzie się działo! I znowu notki będzie mało!

Adachi to Shimamura

Poziom wyuzdania flirtu niczym głębokie lata 20... szkoda tylko, że poprzedniego wieku.

Adachi poznała Shimamurę w dość ciekawych jak na liceum okolicznościach, bo chociaż obie dziewczęta uczęszczają do tej samej klasy, to ich znajomość miała okazję rozkwitnąć dopiero poza klasowymi murami, a konkretnie na sali gimnastycznej, gdzie dziewczyny przebywały na okoliczność zrywania się z nudnych zajęć. Obecny tam stół do ping-ponga sprawił, że koleżanki z klasy - a zarazem samozwańcze delikwentki - zaczęły sobie uprzyjemniać wolny czas swobodną grą oraz rozmowami. No ale właśnie. Czy ta relacja aby na pewno wciąż jest taka łatwa do opisania? Czy w sercu Shimamury Adachi na pewno jest tylko kolejną przyjaciółką, tak jak są nimi Nagafuji i Hino? A czy Adachi umie wskazać różnicę między przyjaźnią a czymś więcej, skoro Shimamura jest jedyną tak bliską dla niej osobą?
 
Niezwykła popularność gatunku yuri i yaoi wywodzi się głównie z faktu, że zapewniają swoim odbiorcom to, czego często nie sposób wyegzekwować z tradycyjnych romansów hetero. No wiecie - wyznania, randkowanie, bliższy cielesny kontakt i te sprawy. Czy znajdziecie to również w Adachi to Shimamura? Absolutnie nie. Podczas oglądania tego reprezentanta liliowych produkcji czułam się bardziej jak przy jakimś słabym shoujo rozpisanym na trzydzieści tomów (z całym szacunkiem dla shoujo rozpisanych na trzydzieści tomów) i męczyłam się na każdej scenie, w której Adachi próbowała w niemrawy sposób zbliżyć się do Shimamury. Problem w tym, że zamiast pokazać Shimamurze, że jest nią zainteresowana W TEN KONKRETNY SPOSÓB, Adachi natychmiast obracała kota ogonem i zamiatała pod dywan wszelkie romantyczne przesłanki. To zniechęca. Strasznie. Szczególnie że żadna z bohaterek nie ma żadnej pasji, żadnego ciekawego backstory, żadnej wyróżniającej cechy poza wszechogarniającym znudzeniem wobec edukacji i całej reszty społeczeństwa. Nic. Null. Nada. Żyją z dnia na dzień, od jednego eventu do drugiego eventu, myśląc co najwyżej o tym, jak by tu spitolić ze szkolnych zajęć. Co gorsza - i nie wiem kto w ogóle zaakceptował ten pomysł na poziomie samej mangi - w to wszystko wrzucono jeszcze postać kosmitki/chibi astronautki/magicznej loli ze srebrnymi włosami. Po co? Czemu to w ogóle miało służyć? Przecież ta kosmitka miała pierwotnie szukać swojego zaginionego towarzysza, a tu nagle tak po prostu z tego zrezygnowała i została... wannabe love interest młodszej siostry Shimamury? I tyle? Aaargh! Cały ten z dupy element rodem ze sci-fi miał służyć chyba tylko po to, aby zapchać leniwie pisaną fabułę trzecim yuri pairingiem, który - podobnie jak i drugi - kompletnie nie jest rozwijany. To anime to tak skrajnie bezsensowny snuj, który nawet nie ma kompetencji do bycia uroczym czy rozczulającym, że aż na wstępie pisania tej notki muszę sięgnąć po maść na ból tyłka.

5/10 - ładne wykonanie totalnie nijakiej historii. Jeśli szukacie czegoś w ten deseń, znacznie lepszym rozwiązaniem będzie sięgnięcie po Asagao to Kase-san.

Akudama Drive

Kroplą deszczu studio Pierrot namaluje cię, a potem długo sam... sam w to nie uwierzy!

Jak nie ma dymu bez ognia, tak nie ma zaawansowanego technologicznie miasta bez swojej ciemnej, pozbawionej kolorowych neonów strony. W Kansai już za parę godzin ma odbyć się publiczna egzekucja niezwykle groźnego przestępcy, niejakiego Podrzynacza Gardeł, jednak do kilku ekspertów z półświatka dociera intrygująca wiadomość wraz z pokaźną pieniężną zachętą: "Uratuj Podrzynacza, nieważne jakimi metodami". Czwórka najemniko-złoczyńców zwanych Akudamami rusza zatem do wyścigu o to, kto jako pierwszy uwolni skazanego na śmierć zbrodniarza, a przy okazji zgarnie stumilionowy łup. W międzyczasie w całą walkę niechcący wplątuje się młoda dziewczyna określona mianem Zwykłej Osoby (wszystkie postacie są tu nazywane przydomkami nawiązującymi do ich ról), która chcąc uchronić się przed niechybną śmiercią z rąk groźnych łotrów podaje się za nową Akudamę - Oszustkę - która jest tak dobra w swoim fachu, że nawet zdołała ukryć się przed wymiarem sprawiedliwości. Do czego to wszystko zaprowadzi i czemu akurat do morderczego battle royalu? Dowiecie się z nowej serii od twórców Danganronpy!

Pewnie przez wielu niedzielnych widzów anime ta seria została pominięta jako jakaś niedorobiona kopia Danganronpy właśnie, w której to dorośli bohaterowie będą się wzajemnie zdradzać i zabijać. I poniekąd jest to prawda, ale tylko poniekąd i nie w rozumieniu klasycznego battle royale. W rzeczywistości Akudama Drive jest może nie najlepszą serią z sezonu, ale z pewnością serią, która wywołała największe pozytywne zaskoczone poziomem swojej realizacji. Kurde, studio Pierrot naprawdę dało radę z tutejszą animacją i muzyką. Momentami świat przedstawiony zapiera dech w piersiach tą specyficzną mieszanką cyberpunkowości i symboliki, jakby na takiego Psycho-Passa wylano kilka wiaderek neonowej farby i podlano sosikiem z nieco absurdalnymi mocy tytułowych akudam, czyli uber niebezpiecznych złoczyńców. Historia zaczyna się zleceniem na nieziemsko trudny rabunek, a kończy się potężnymi feelsami, które nawet jeśli są przewidywalne, to wciąż zmuszają do zastanawiania się, kto tu tak naprawdę jest złoczyńcą, a kto ofiarą. Znaczy, nasze barwne akudamy do świętych z pewnością nie należą, ale za tymi pokaźnymi wyrokami na listach gończych często (choć nie zawsze - co też jest piękne) kryją się ludzie, których motywacje możemy zrozumieć i którzy w gruncie rzeczy są spoko ziomkami. Na szczególnie wyróżnienie zasługuje oczywiście główna bohaterka, która najpierw ukrywa się pod fałszywym mianem Oszustki, a potem dorasta do tego miana i jest w stanie robić największe świństwa... ale za to w imię wartości, w które szczerze wierzy. Gdybym miała coś w Akudama Drive poprawić, to na pewno lepiej rozplanowałabym środek historii, żeby nie wydawał się aż tak jebitnym zresetowaniem i rozpoczęciem od nowa całej gonitwy za tym samym MacGuffinem, ale poza tym podoba mi się, jak jeden brawurowy skok na pociąg stał się początkiem olbrzymiego przewrotu na skalę całego społeczeństwa. No i oczywiście jak szybko na jaw wyszły braki systemowe, kiedy to zaślepiony wymiar sprawiedliwości zaczyna sam łamać prawo, byleby tylko ukryć własną niekompetencję. Jakbym już to gdzieś ostatnio słyszała...

7/10 - z pewnością nie najlepsza seria, jaką przyszło mi oglądać nawet w tym okrojonym repertuarowo roku, ale chociaż miała coś ciekawego do opowiedzenia i zrobiła to w oryginalnym stylu.

Assault Lily: Bouquet

Jedna różowowłosa bohaterka to za mało? Spokojnie! My w pakiecie oferujemy aż dwie!

Dziewczęta przyjmowane do elitarnej Akademii Yurigaoka mają jeden cel - walczyć z super niebezpiecznymi potworami zwanymi Huge, które pojawiły się na świecie przez pięćdziesięcioma laty. Na szczęście uczennice nazywane powszechnie Liliami mają do dyspozycji zaawansowane technologicznie bronie - CHARM, które mogą dzierżyć po zawarciu specjalnego paktu. Przy kolejnym naborze do szkoły dla walecznych dziewcząt los uśmiecha się do Riri, różowowłosej dzierlatki, która miała to szczęście, że udało jej się zakwalifikować z listy rezerwowej. Jej radość z nieoczekiwanego sukcesu jest jednak tym większa, ponieważ celem dostania się do Akademii była nie tylko pomoc w walce z wrogiem. Riri marzy też o odnalezieniu pewnej uroczej senpajki, która kiedyś ocaliła głównej bohaterce życie.

Na zdrowy chłopski rozum to nie miało prawa się udać. Nie przy dogorywającym studiu Shaft, nie przy historii, która została stworzona na bazie kolekcji figurek, a która przypomina samoświadomą kopię tuzina innych mahou shoujo, na czele oczywiście z niedoścignioną Madoką. Ale właśnie, w tym równaniu pojawia się całkiem interesujące słowo-klucz. Samoświadoma. Wydaje mi się, że inne produkowane masowo serie opowiadające o magicznych dziewczynkach z roku na rok brały się coraz bardziej i bardziej na serio, przez co dekonstrukcja gatunku stała się jego wypaczeniem czy wręcz parodią (z takim Mahou Shoujo Site i Mahou Shoujo Tokushusen Asuka na czele). No bo ileż można oglądać czarodziejki, które się wzajemnie mordują i zdradzają co pół odcinka? Tymczasem Assault Lily: Bouquet rozplanowano znacznie bardziej zachowawczo, korzystano ze zwrotów akcji z odpowiednią dozą rozwagi (i mniejszą dozą zdrowego pacingu), a znaczną część fabuły poświęcono na budowanie zdrowych relacji między bohaterkami i radosne życie w murach akademii. W efekcie anime nie jest w żadnym stopniu odkrywcze, ale za to może stanowić uzupełnienie biblioteczki fana nieco bardziej klasycznych mahou shoujo obok Sailor Moon czy Nanohy. Ot, to takie typowe przygody magicznych dziewczynek, które walczą na froncie z tajemniczymi potworami, a w czasie wolnym shippują siebie nawzajem, szczególnie że cała nomenklatura opiera się na grach słownych związanych z "yuri" i "liliami". Co do animacji to jestem nawet miło zaskoczona, że przez większość czasu udało się nie spamować walkami w CGI, natomiast nie dziwię się memom, które zwracają uwagę na nienaturalne proporcje projektów postaci. Ta szerokość ud i kąt rozkloszowania sukienek przypomina kobiece postacie rodem z kreskówek Cartoon Network, gdzie wąska talia przechodziła bezpośrednio w absurdalnie wydatne pośladki. Choć jak się nad tym głębiej zastanowić... to gdyby wszystkie serie mahou shoujo cierpiały tylko na takie problemy natury biologicznej, rynek anime byłby dla nich znacznie piękniejszym miejscem.

6/10 - animu do obejrzenia i zapomnienia, ale przynajmniej nie pozostawia po sobie żadnych traumatycznych skojarzeń. Ot, bezpieczny projekt, dzięki któremu studio Shaft mogło się pobawić z ładną animacją i podtrzymać podstawowe funkcje życiowe firmy.

Enen no Shouboutai: Ni no Shou

Normalnie każdy statystyczny Kowalski, który już szykuje się do wystrzelenia z balkonu fajerwerków na Sylwestra.

Po ostatnich hecach związanych z doktorem Giovannim oraz Shou należącym do wrogich sił, czas wrócić do nieco bardziej przyziemnej roboty Specjalnych Sił Przeciwpożarowych. Podczas przydziałowego dnia wolnego Shinra razem z babską ekipą - Maki, Iris i Tamaki - wybiera się na zakupy, chcąc przy tej okazji sprawić odzieżowy prezent porucznikowi Hinawie (ponieważ ten zna się na modzie jak Arthur na czymkolwiek poza rycerskością). Niestety, miłą przechadzkę przerywa im eksplozja, świadcząca o ataku potężnego Płomiennego. Dziewczyny sprawnie angażują się w ewakuację cywili, natomiast Shinra dostaje polecenie ruszenia na miejsce, żeby zapoznać się z całą sytuacją i ewentualnie zająć się spowolnieniem ognistego potwora aż do nadejścia posiłków. Okazuje się, że za wybuch odpowiedzialny jest olbrzymi Płomienny, dlatego za akcję jego eliminacji musi zabrać się cały zespół przybyłych niedługo później strażaków z Ósmej Brygady.

Gdybym miała powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej - powiedziałabym, że ludzi... no a w przypadku anime to chyba fajnie zaprojektowanych i scharakteryzowanych bohaterów. Enen no Shouboutai na brak interesujących indywidualistów zdecydowanie nie narzeka i nawet główny bohater jest napisany w taki sposób, że wypada całkiem korzystnie na tle starszych kolegów po shounenowym fachu, co to byli tylko mocni w pięściach, ale już niekoniecznie na mózgu. Gorzej, że postacie zostały wplątane w fabułę, która może i ma jakiś sens, może i ma mocne zwroty akcji i w ogóle, ale żeby do czegokolwiek prowadziła, to już chyba niekoniecznie. Wiemy, że trzeba powstrzymać antagonistów przed zrobieniem olbrzymiego "kaboom!", ale wygląda to bardziej jak reakcja na bieżące zagrożenia, nad którymi Straż Pożarna ledwo co umie zapanować, a nie na jakąkolwiek próbę wcześniejszej konfrontacji i pokrzyżowania planów Facetom (oraz Babkom) w Bieli. Najbardziej z dupy arcem była ta cała wyprawa do Chin, podczas której bohaterowie odkryli drugą "elektrownię", identyczną do tej, która znajduje się w Imperium Tokijskim. I nikt nigdy się wcześniej nie zorientował, że takie jebutne coś tam stoi? Naprawdę? Oj, Ohkubo, Ohkubo. Ty już chyba nie za bałdzo umiesz w rozsądne planowanie, tylko robisz tego tasiemca, póki pieniążki wpływają na konto. Co ratuje przed nijakością drugi sezon Enena, to porządne wykonanie i efektowna animacja. Co prawda nie umiem sobie przypomnieć na tę chwilę żadnej długiej sekwencji walki, która wywarłaby na mnie takie wrażenie jak te w pierwszym sezonie (Shinra vs Rekka czy Shinra vs Sho), za to pojawia się multum drobnych momentów, przy których szczęka bezwiednie opada. Dobra robota, David Production. Nie spodziewam się, że zawsze będą mieć odpowiednie siły przerobowe, żeby dopieszczać tak każde anime, ale akurat naćkane akcją shouneny można im powierzać w ciemno.

6/10 - Arthur i Tamaki niezmiennie zaniżają poziom obsady, ale cała reszta to sympatyczne ziomki, których poczyniania od czasu do czasu chce się pooglądać. Z mocnym naciskiem "od czasu do czasu".

Golden Kamuy 3rd Season

Eeeeeeee, macarena!

Choć wydawało się to niemożliwe, aby wylizać się z rany postrzałowej prosto w głowę, to jednak należy pamiętać, że Sugimoto nie nosi swojego "nieśmiertelnego" przydomku bez przyczyny i nawet kulkę ze snajperki jest w stanie bez większego problemu migusiem rozchodzić. Niestety, podczas akcji w więzieniu Abashiri wydarzenia idą niekoniecznie po myśli zgromadzonych tam bohaterów, a za sprawą nieoczekiwanej zdrady Ogaty łapska na Asirpie i jej wiedzy może położyć Kiroranke. Przybrany wuj uprowadza dziewczynę i wywozi ją hen, aż na odległą wyspę Sachalin, gdzie ponoć można znaleźć kolejnych wytatuowanych zbiegów. Ich tropem podąża ekipa złożona z ozdrowiałego Sugimoto, Tanigakiego, sierżanta Tsukishimy, porucznika Koito, a także pasażerów na gapę w postaci Chikapasiego oraz Ryu.

Golden Kamuy to seria absolutnie jedyna w swoim rodzaju. Jakimś cudem jest w stanie jednocześnie żonglować historycznymi faktami, podawać ciekawostki kulturowe o ludzie Ajnosów, budować złożone charaktery całej gamy różnorodnych bohaterów i jeszcze dorzucać do tego żarty wygrzebane z samego dna zawalonego rynsztoka. I to działa, naprawdę. Kiedy jest poważnie, człowiek łapie duszkiem powietrze niczym ocalony z wigilijnej wieczerzy karp, za to kiedy jest zabawnie, widz obsmarkuje się ze śmiechu ciężkimi glutami. Co prawda nadmiar charakterystycznego "kupianego" humoru popsuł mi trochę oglądanie drugiego sezonu, ale albo zdążyłam zatęsknić za tym specyficznym klimatem, albo udało się poprawić balans, bo trzeci wrócił na właściwe tory. Podziwiam, że mimo wszystko udało się tu zmieścić bardzo spójny fragment długiej podróży w poszukiwaniu hałdy złota - od rozdzielenia Sugimoto i Asirpy po ponowne zjednoczenie ścigających się grup. Najbardziej jestem chyba pod wrażeniem ogromu przedstawionych retrospekcji, z których każda stanowiła swoją własną intrygującą miniaturę. Szczególnie zapadła mi w pamięć historia sierżanta Tsukishimy, którego ukochana miała popełnić samobójstwo, słysząc o śmierci mężczyzny na wojnie. Tymczasem z każdą kolejną minutą widz dowiaduje się o kolejnych wartswach tej zagmatwanej sprawy, przez co ostatecznie nie mamy już pewności - ani my, ani tym bardziej sam Tsukishima - co rzeczywiście jest prawdą, a co tylko sprytnie spreparowanym łgarstwem. A co najlepsze, właśnie o to chodzi, żeby Tsukishima nigdy już nie był pewien, co się stało z ukochaną, ponieważ w każdej wersji opowieści musi wziąć na siebie ciężar odpowiedzialności za startę kogoś bliskiego. No po prostu majsetsztyk. W sumie aż ciężko uwierzyć, że za całą markę odpowiada to samo studio, które w tym roku wypuściło totalny gniot pod tytułem pet. Oczywiście to nie tak, że samo Golden Kamuy ma nie wiadomo jak odpicowaną animację, bo chyba każdy kojarzy już sławne komputerowe niedźwiadki, wilki i inne futrzane egzemplarze dzikiej natury. Niemniej w rękach sprytnego reżysera, za którego na pewno można uznać Hitoshiego Nanbę, ta prosta, stabilna, rzemieślnicza kreska nabrała własnego, niepowtarzalnego charakteru.

8/10 - jeśli znów mam czekać dwa lata, żeby docenić w pełni kolejny sezon Golden Kamuy (który powinien nadejść, patrząc na stałe zainteresowanie serią i rosnące oceny na portalach), to nawet nie mam nic przeciwko. Wtedy będę się nim delektować z jeszcze większą radością. Hinna, hinna!

Haikyuu!!: To the Top 2nd Season

No co tu się momentami otentegowiało z grafiką to ja nawet nie!

Wiosenny Turniej licealnych drużyn siatkarskich trwa już w najlepsze. W drugiej rundzie rozgrywek Karasuno zmierzy się z nie byle kim, bo od razu z wicemistrzami minionego turnieju Interhigh, liceum Inarizaki. Na ich czele stoją bliźniacy Miya, z których Atsumu miał szansę uczestniczyć w niedawnym obozie treningowym All-Japan dla młodych, obiecujących zawodników (był tam również Kageyama). Karasuno będzie mieć przez to niezwykle twardy orzech do zgryzienia, a wygrana w meczu określi jednocześnie, czyj rozgrywający ma większe szanse na trafienie do kadry olimpijskiej. Co ciekawe, bitwa będzie rozgrywać się nie tylko na boisku, ale też na trybunach. Liceum Inarizawa ma bowiem doskonale zsynchronizowany zespół dopingujący (plus orkiestrę), który - jakby mało było gęstych emocji przy samej siatce - wywiera dodatkową presję na oponentach. Na szczęście Karasuno nie pozostanie zupełnie bierne, a o doping zadba siostra Ryuu wraz z zebraną ekipą muzyków grających na bębnach taiko.

Zwykle staram się oddzielać sprawę fabuły od animacji - co chyba ładnie widać na tak skrajnych przykładach jak Enen no Shouboutai 2 i Tonikaku Kawaii - ale w przypadku Haikyuu!! jest to zadanie znacznie trudniejsze niż się może na pierwszy rzut oka wydawać. Może to dlatego, że akurat w obu tych względach w recenzowanej produkcji panował srogi nieład i zwyczajne niechlujstwo? Historia nie umiała skupić się na żadnej spójnej myśli przewodniej, starając się złapać za ogony co najmniej tuzin tłustych srok - wpakowano mini-character arce dla Tanaki i Nishinoyi, znów odrobinę rozwinięto Hinatę, aż nazbyt dokładnie zaprezentowano drużynę przeciwników, przyświecające im cele i relacje między poszczególnymi członkami, w międzyczasie wrzucono od czapy mecz Nekomy z Sarukawą (według mnie - bezdyskusyjnie najcudowniejsze dwa odcinki całego sezonu) i panie kochany, co tu się jeszcze nie działo. Znów chaos animacyjny opiera się na zauważalnej niekonsekwencji w rysowaniu postaci i rysowaniu w ogóle, czego najpoważniejszym zarzutem są odcinki 2, 3 i 6 (i trochę 10 też). To właśnie one sprawiły, że co chwila robiłam sobie przerwy w oglądaniu Haikyuu!!, bo było mi autentycznie przykro na widok derpowych sylwetek i twarzy bohaterów, które nawet nie przypominały samych siebie. Jasne, wciąż trafiały się też przepiękne sceny jak chociażby ta z nieoczekiwanym przyjęciem piłki przez Hinatę czy brawurowa ostatnia akcja w meczu Nekomy. A juści, akurat te momenty powtarzałam sobie po kilka razy, takie były zajefajne! Nie czułam jednak, żeby ten sezon był mi w ogóle potrzebny do szczęścia, żeby miał mi cokolwiek ważnego do przekazania. I nie mówcie, że w sportówce tak się nie da, skoro trzeci sezon - również króciutki i w całości skupiony na jednym meczu - jednak zdołał przedstawić mega satysfakcjonującą, spójną ewolucję Tsukishimy jako kompetentnego blokującego. Albo druga połowa drugiego sezonu, kiedy to Kageyama i Aoba Johsai mieli swoje sportowe rendez-vous po latach ostrzenia topora wojennego. Co jak co, ale do tej pory Haikyuu!! zawsze umiało rozwijać charaktery bohaterów przez rozwój ich siatkarskich umiejętności, przedstawianych w postaci zjawiskowych serwów i zagrywek. I to nierzadko również w przypadku przeciwników! Natomiast jeśli chodzi o potyczkę z liceum Inarizaki, to wyglądała ona bardziej jak jakiś zdrowo przeciągnięty filler przed właściwą konfrontacją z Nekomą. Czy spora w tym wina materiału źródłowego, czy to Production I.G. pokpiło w tym sezonie sprawę, biorąc na siebie zbyt wiele zobowiązań - nie wiem, ale zdecydowanie nie o takie Haikyuu!! nic nie robiłam.

6/10 - przysięgam, że jeśli jeszcze raz trafię na taką serię jak Haikyuu!! To the Top 2, to wywalę numeryczną skalę oceniania przez okno, bo w żaden sposób nie jest ona w stanie oddać poziomu skomplikowania kotłujących się we mnie emocji. Cokolwiek jednak ma ona sugerować, to nie, nie chcę już żadnej kontynuacji, jeśli ma tak wyglądać. Ale może jakimś cudem nie będzie wyglądać. Może.

Hypnosis Mic: Division Rap Battle - Rhyme Anima

Potęgo cukr-cukrowych głośniczków... działaj!

Ciągłe walki, ciągłe zbrodnie... a to wszystko przez napompowanych testosteronem mężczyzn i ich głupie, niosące śmierć bronie! Wreszcie jednak miarka się przebrała, a do głosu w japońskim rządzie za sprawą politycznego przewrotu dochodzi Partia Słów kierowana wyłącznie przez kobiety, które natychmiast zakazują używania jakichkolwiek pukawek, ostrzy i innych tego typu gadżetów. Jedyną zalegalizowaną przez władze formą rozwiązywania konfliktów stają się bitwy raperskie urządzane z użyciem tak zwanych hipnotyzujących mikrofonów, które zgodnie ze swoją nazwą są w stanie urzeczywistnić wyśpiewywane w ich kierunku wersy piosenek. Aby skuteczniej podporządkować sobie co bardziej niesforne grupy działające na terenie Tokio, zorganizowany zostaje także wielki turniej określany mianem Bitwy Dywizji. Zmierzą się w nim między innymi (czyt. wyłącznie) cztery niezwykle popularne zespoły złożone z samych przystojnych ciastków: Buster Bros, MAD TRIGGER CREW, Fling Posse oraz Matenrou.

Jak może pamiętacie, nie opisywałam tej serii przy okazji pierwszych wrażeń - bo i pierwotnie nie miałam w planach jej oglądać, skoro trailer wystarczył mi aż nadto do zrozumienia, że lepiona na ślinę fabuła jest tylko pretekstem do wciskania fankom robionych taśmiowo bishounenów. Jednocześnie w pierwszych tygodniach sezonu jesiennego nie sposób było nie natrafiać na liczne komentarze mówiące o wspaniałości tej produkcji, więc ostatecznie stwierdziłam "okej, nie pozwolę, żeby kolejny fenomen w stylu UtaPrince mnie ominął". I choć zestawienie z UtaPrince wydaje się lekką potwarzą dla tego starszego tytułu, to zasada działania pozostaje ta sama - przystojni rysowani panowie śpiewają ku uciesze zgromadzonej przed ekranami żeńskiej gawiedzi i nikt się nie przejmuje, co się dzieje w tle. Czasy się jednak zmieniają, więc i w śpiewaniu musiał pojawić się jakiś motyw wyróżniający produkcję na tle tych wszystkich anime z rodzaju B-Project, Starmyu, Tsukiuta, Tsukipro, IDOLiSH7 i innych takich. Więc ci tutejsi panowie rapują. Ale nie rapują tak po prostu, po bożemu (w sumie nie wiem, jak wygląda rapowanie po bożemu, ale pewnie jest podobne do muzyki gospel), tylko magicznie. No i w świecie przedstawionym wywołujące hipnozę mikrofony są jedyną dopuszczalną bronią. Dopuszczalną przez władze złożone wyłącznie z zagorzałych feministek odzianych w cybernetyczne kombinezony. Mimo że przestępcy czasem się zapominają i używają prawdziwych noży. Albo broni palnej. Albo materiałów wybuchowych. Bo są jeszcze tacy nieokrzesani, niewychowani i niewyedukowani, tfu, tfu, na psa urok... Ech... Pewnie gdyby bohaterowie po prostu rapowali i po prostu występowali w po prostu zwykłym konkursie, to seria skończyłaby tam, gdzie cała reszta kiepsko napisanych adaptacji gier komórkowych. Ale że stało się to swoistym memem, dlatego grupa cisnących bekę widzów zjednoczyła się z wiernymi fankami tytułu i oto mamy taki mały fenomen, który trochę nie ma sensu, a trochę daje kupę prostej radochy. Nie warto próbować oceniać Hypnosis Mic żadnymi logicznymi kategoriami. Po prostu zaakceptujcie, że w tym świecie słowa ranią nie tylko metaforycznie.

3/10 - ale za to dziesiątka w głębi serduszka i order imienia bohaterów B-Project za dorównanie im pod kątem fabuły luźno nawiązującej do jakichkolwiek praw logiki.

Ikebukuro West Gate Park

Hokus pokus, czary mary, gdyż Chuck Norris to mój stary!

W Japonii jest sobie Tokio, natomiast w Tokio - a tak konkretnie w północno-zachodniej części - jest Ikebukuro, dzielnica rozrywki, wydarzeń muzycznych, mekka otaku oraz... oraz rewir pilnującego porządku gangu zwanego G-Boys. Na ich czele stoi charyzmatyczny Takashi, nazywany przez podwładnych per King, który dba o to, aby w dzielnicy nie panoszyli się niepowołani ludzie. King jest szczególnie cięty na handlarzy narkotyków i dlatego nie podobają mu się informacje, które pewnego razu uzyskuje od małej Mion. Matka dziewczynki została bowiem potrącona przez naćpanego kierowcę, przez co Mion postanawia się zemścić i spalić budynek, w którym mieści się sklep rozprowadzający dopalacze pod przykrywką aromaterapeutycznych ziółek. Oczywiście akcja spala na panewce i dziewczynkę przechwytują ludzie z G-Boys, ale nie oznacza to wcale, że sprawy pozostaną niezałatwione. W tym celu King kontaktuje się ze swoim przyjacielem, Makoto, który pomoże uzyskać kilka przydatnych informacji i zdemaskować nieuchwytnych dilerów.

Należałoby się spodziewać, że seria opowiadająca o ulicznych gangach będzie obfitować w krwawe walki na piąchy, ewentualnie w jakieś zakulisowe wojny między szarymi eminencjami młodocianego półświatka... Ale gdzie tam! Ikebukuro West Gate Park będące bardzo luźną adaptacją mangi sprzed 20 lat jest nudną, do samego końca epizodyczną i mocno przestarzałą wizją odnośnie tego, jak zachowują się młodzi ludzie wrzuceni w sam środek barwnego Ikebukuro. Z jednej strony twórcy udają, że to wszystko dzieje się w aktualnych czasach, ale z drugiej zachowują się niczym swoi właśni dziadkowie, prawiąc widzom morały w stylu "narkotyki są złe", "przemoc rodzinna jest zła" czy "filmiki na YouTube są głupie" (ok, boomer - Ameryki to w tej chwili nie odkryliście). Może same "sprawy tygodnia" byłyby w stanie się jakoś wybronić, gdyby nie odczapowe sposoby ich rozwiązywania i ujemne IQ wszystkich postaci poza głównym bohaterem, przez co można było nimi manipulować jak szmacianymi lalkami. Ciągle mam w pamięci tę sprawę z marihuaną, gdzie wystarczyło podrzucić dealerowi narkotyki do jego własnego sklepu, żeby policja mogła go przyskrzynić po miesiącach (!) bezskutecznego śledzenia. Możliwe również, że dałabym radę wczuć się w problemy zwykłych ludzi uwikłanych w gangowe porachunki, ale podsumowywanie historii offscreen i wyjaśnianie przez protagonistę-narratora wszelkich zawiłości danej sytuacji w ostatnich minutach odcinka to raczej mało subtelny sposób, aby zmieścić się w formacie telewizyjnym. Gwoździem do trumny tej adaptacji jest totalnie nijaka animacja robiona przez Doga Kobo. Projekty postaci wyglądają jak robione z odrzutów po Yesterday wo Utatte, a paleta barw przywodzi bardziej na myśl przykurzony smogiem Kraków, a nie metropolię naćkaną neonami i barwnymi reklamami. Ech... Ekipa z Doga Kobo udowodniła dobitnie w tym roku, że wciąż pozostają mistrzami robienia anime ze słodkimi dziewczynkami na pierwszym planie, ale od jakichkolwiek "poważnych fabuł" to powinni się trzymać z daleka.

4/10 - od Durarary to to leży dalej niż Polska od Japonii, niestety. Poza tym w epizodyczne serie też trzeba dobrze umieć, a nie decydować się na opowiadanie banałów rodem ze starych seriali kryminalnych, tylko ubrane w animowane ciuszki.

Iwa Kakeru!: Sport Climbing Girls

Przygotowałam dla was trzy bezcenne rady. Lepiej. Sobie. Darujcie.

Konomi Kasahara wraz z przyjściem do liceum postanawia poważnie wziąć się za siebie i swoją aktualną pozycję w społeczeństwie, ponieważ do tej pory całe dnie spędzała na graniu w różnego rodzaju gry logiczne, w których osiągała nawet spore turniejowe sukcesy. Niemniej na tyle poważnie odbiło się to na jej ocenach i ogólnym postrzeganiu, że w szkole średniej decyduje się znaleźć klub, do którego mogłaby uczęszczać jak każdy przykładny uczeń. Podczas przechadzki po terenie szkoły Konomi natyka się na intrygującą pionową powierzchnię z wieloma kolorowymi wypustkami, która okazuje się być ścianką wspinaczkową. Zanim jednak udało jej się choćby zbliżyć dłoń do jednego z uchwytów, dostała srogą burę od zarządzającej tym miejscem Jun. Po chwili wpatrywania się w nieznajomą Jun postanawia jednak dać jej szansę i w ramach prezentacji klubowych aktywności pozwala wspiąć się Konomi wzdłuż wskazanej trasy jednokolorowych uchwytów. Nie wie jeszcze, że trafiła na wspinaczkowy samorodek, który zawstydzi nawet najbardziej doświadczonych w tej materii senpajów.

Iwa Kakeru to taki dziwny potworek Frankensteina, który powstał na skutek przypadkowego mariażu Hanebado z Keijo, przy czym Hanebado było chociaż ładniejsze, a Keijo - znacznie zabawniejsze. Niby anime traktuje o wspinaczce skałkowej, ale robi to strasznie chaotycznie, rzucając masę nomenklatury bez jakiejkolwiek podbudowy i wtrącając okazyjnie dziwne elementy rodem z serii fantasy (ta creepy laska nosząca królicze uszka, która w losowych momentach zamieniała się w olbrzymiego pająka... brrr...). Znaczy, ja wiem, ja wiem, oni tam zawsze walczą jak o życie, bo przecież honor dla Japończyków to rzecz święta - nawet w kolejce po byle kanapkę ze szkolnego sklepiku. Jednocześnie dotychczasowe serie sportowe trochę mnie rozpieściły swoją jakością i poważnym podejściem do tematu, przez co aż zachęcały do zgłębiania dyscypliny uprawianej przez prawdziwych ludzi. Jak Yuri!!! on ICE. Jak 3-gatsu no Lion. Jak Balroom e Youkouso. Jak Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru. Jak Tsurune. Jak Haikyuu!! (no dobra, chociaż może nie te ostatnie dwa sezony). Czy naprawdę tylko serie z męskimi protagonistami mogą sprawiedliwie pokazywać piękno sportu? Czemu anime z laskami to musi być najczęściej jakaś wykręcona parodia shounena lub, co gorsza, tani fanserwis za resztki wygrzebanych z portfela jenów? Jak Hanebado? Jak Harukana? Jak to anime, co laski tworzące duety ścigały się na dziwnych motorach wodnych przypominających kokpity z FranXXów (łącznie ze sterowaniem)? Jasne, fajnie jest się pośmiać i pofacepalmować, ale ileż można. Na pewno moja zintensyfikowana irytacja wynika z faktu, że jakkolwiek życiowo jest ze mnie mocno leniwa klucha, to wciąż mam ciepłe wspomnienia z tych kilku semestrów studiów spędzonych na pływaniu i wspinaczce skałkowej. I jak Free! dało mi chociaż przepiękną wodę, tak Iwa Kakeru tylko wirtualne puzzle zamiast ścianki i genialną hikikomori, która orze jak może największych pracusiów branży.
 
4/10 - a przecież możnaby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, gdyby takimi seriami obdzielać wyłącznie studio Doga Kogo - nie dość, że nie mieliby czasu na żadne ambitne fabuły, to w zamian robiliby kolejne urocze serie o nietypowych aktywnościach klubowych...

Kamisama ni Natta Hi

I co? I jajco. Cały tuzin nawet.

Zwykły, piękny, letni dzień. W przerwie od nauki przed egzaminami wstępnymi na studia Yota wraz z kumplem grają w kosza, gdy nagle przy boisku pojawia się małe, dziwne dziewczę ubrane w cosplay zakonnicy czy innego Indexa. Knypek z dumą przedstawia się jako Odin i oznajmia, że jest bogiem, który wszystko wie (choć nie wie akurat, jak ma na imię główny bohater albo czym jest koszykówka). Jednocześnie sprzedaje chłopakom radę, aby odpuścili sobie tę całą naukę do egzaminów, bo świat już za trzydzieści dni zamierza sobie zrobić solidne wolne, więc i tak dupa blada z jakiejkolwiek przyszłości japońskiej młodzieży. Yota niespecjalnie przejmuje się jednak tymi gimbusiarskimi przepowiedniami i z dobroci serca postanawia na kilka godzin zaopiekować się Odin, skoro ta odmawia wszelkim próbom odstawienia jej na najbliższy komisariat. Wtedy też dowiaduje się, że z tą dziwną dziewczynką dzieje się coś jeszcze dziwniejszego niż tylko wyszukany gust do przebrań, a jej prorocze słowa będą się jedne za drugimi sprawdzać...

Choć mam skłonność do wymądrzania się i podejmowania karkołomnych prób przewidywania przyszłości - najlepiej pod postacią najgorszego dostępnego scenariusza - to jednak średnio mi to wychodzi. Jestem więc tym bardziej zaskoczona, że już po pierwszym odcinku najnowszej produkcji sygnowanej nazwiskiem Maedy Juna udało mi się bez pudła odgadnąć, że złowieszcza wróżba odnosząca się do końca świata dotyczyła tylko i wyłącznie Hiny/Odin i że to ona sama cierpiała na nieuleczalną, śmiertelną chorobę. Ach te dziewczynki od studia Key... nigdy nie jest im pisane długie i dostatnie życie... Tyle w tym wszystkim dobrego (złego?), że Hina była tak irytującą postacią, że nawet przez sekundę nie było mi jej szkoda. No chyba że szkoda, że mózg nie wysiadł jej znacznie wcześniej, ale co zrobisz jak fillery must go on. W ten sposób dochodzimy do głównego problemu dręczącego Kamisama ni Natta Hi, czyli faktu, że jego istnienie jest całkowicie zbędne - czy to w ogóle, czy nawet w dorobku Maedy Juna. Taki Kunihiko Ikuhara również ma tendencję do powielania wykorzystanych już raz motywów, ale w jego przypadku zawsze chodzi o jeszcze mocniejsze dokręcanie śruby niż poprzednio, o tworzenie serii jeszcze bardziej kuriozalnej i metaforycznej niż wcześniej, przez co można chociaż popodziwiać niezmierzoną wyobraźnię reżysera. Tymczasem Maeda Jun jest w swojej twórczości przeraźliwie nudny. Jak Angel Beats! można jeszcze uznać za pewnego rodzaju pik jego kariery, tak Charlotte było już początkiem końca, od którego zaczęło się wprowadzanie całej masy skopiowanych z wcześniej rozwiązań: przeznaczanie pierwszej połowy (jak nie więcej) serii na slapstickowe fillery, obdzielanie bohaterów różnymi dysfunkcjami i śmiertelnymi chorobami, tworzenie na siłę z głównych bohaterów romantycznej pary, pokazywanie retrospekcji z traumatycznego dzieciństwa co najmniej jednego drugoplanowego bohatera i tak dalej, i tak dalej. W Google znajdziecie całe bingo Maedy Juna - zapewniam, że wyraża więcej niż tysiąc słów. I nic to, że P.A.Works jak zwykle dwoiło się i troiło, żeby wszystko wyglądało przecudownie. Tworzenie fabuly nafaszerowanej "zwrotami akcji", które znamy doskonale już od czasów istnienia Air i Clannada, to naprawdę kiepski sposób na podbicie serc widzów nawet w tak tragicznym roku jak 2020.

5/10 - nie wierzę, że to powiem, ale Charlotte było o tyle ciekawsze do oglądania, bo chociaż było kuriozalnie epickie (no i Uchiyama Kouki to zawsze był jakiś plus). Ale już Natsuki Hanae powinien sobie odpuścić podnoszenie z ziemi wszelkich ról głównych bohaterów, jakie tylko się napatoczą...

Love Live! Nijigasaki Gakuen School Idol Doukoukai

Sunrise, jak już tak ładnie animujecie ciosy piąchą, to może chcielibyście przy okazji przygarnąć takiego One-Punch Mana, co?

Podczas wypadu do galerii handlowej dwie przyjaciółki, Ayumu i Yuu, natrafiają przypadkiem na spontaniczny występ samotnie śpiewającej idolki, niejakiej Setsuny. Po spektakularnym wykonaniu piosenki dziewczyna natychmiast znika, natomiast nasze bohaterki odkrywają dzięki plakatowi, że młoda idolka uczęszcza nie gdzie indziej, ale do ich szkoły! I na dodatek jest częścią oficjalnego Klubu Szkolnych Idolek! Następnego dnia po zajęciach Yuu i Ayumu postanawiają to zbadać, szczególnie że ta pierwsza spędziła niemal całą noc na oglądaniu filmików z występami i jest obecnie totalnie zafascynowana fachem szkolnej idolki. Niestety, kiedy wreszcie po wielu perturbacjach udaje im się znaleźć właściwy pokój, pojawia się przewodnicząca samorządu szkolnego i oznajmia, że klub właśnie zostaje zlikwidowany. Co się za tym kryje i gdzie się podziewa Setsuna, kiedy jest potrzebna?

Chociaż z dwóch historii osadzonych w uniwersum Love Live widziałam tylko tę drugą - Sunshine - nie byłam przekonana, czy chcę oglądać kolejną odsłonę. W końcu ile można śledzić poczynania tej radosnej dziewczynki z pomarańczowymi włosami, która chce za wszelką cenę ocalić szkołę przed zamknięciem (ej, trochę pokory, Dziab, sama widziałaś to zaledwie raz)? Tymczasem okazało się, że za nową częścią Love Live stoi zupełnie inny pomysł. Po pierwsze, nie ma żadnej szkoły do ratowania, bo ta doskonale sobie prosperuje i widać, że ma jakieś kosmiczne dofinansowanie na wszelkie możliwe udogodnienia. Po drugie - nie ma tu żadnej "główniejszej" heroiny, a rudzielec jest tak samo (o ile nawet nie trochę mniej) wyeksponowany co cała reszta dziewcząt. Dodatkowo wszystkie bohaterki to naprawdę normalne dziewczyny i nawet różowowłosy wstydzioch, po którym spodziewałam się dziwnych odpałów na miarę gimbusa z Sunshine, miał całkiem poruszającą historię kryjącą się za skromną mimiką. A po trzecie i chyba najbardziej odświeżające, klub nie tworzy grupy, tylko zrzesza indywidualistki różniące się od siebie nieco stylem śpiewania. Z tego powodu anime przyjmuje formułę poświęcania jednego odcinka na dokładne przybliżenie charakteru danej idolki plus przedstawienia jej piosenki w formie pół występu, a pół wyobrażonego teledysku. Bardzo ładnie zanimowanego "pół występu, pół teledysku", warto zaznaczyć. Zaczynam myśleć, że z tego CGI to jeszcze będą ludzie nawet poza produkcjami studia Orange. Dzięki połączeniu tych elementów z całego anime bije świeżość, której już dawno nie widziałam w idolkowym gatunku. Wiadomo, żadnego koła tutaj nie wynaleziono, ale piosenki, czyli najważniejszy punkt tej przeolbrzymiej franczyzy, wreszcie stały się w moim odczuciu naprawdę rozpoznawalne. Ba, przypomniały mi się nawet piękne czasy wypuszczania do każdej popularnej serii mnóstwa character songów, które tworzyły jeszcze mocniejszą więź z daną marką (muzyka z Katekyo Hitman Reborn! zawsze w sercu). Dlatego mogę polecić Love Live! Nijigasaki z czystym sercem, bo to kawał miłej, ślicznie zrobionej rozrywki pozbawionej ciągnących się za postaciami dram.

7/10 - jakby co to możecie oglądać serię bez znajomości poprzednich, bo nie ma do nich nawet pół grama nawiązań. Ot, po prostu dzieje się to w tym samym świecie, gdzie bycie szkolną idolką to marzenie każdej szanującej się licealistki.

Maesetsu!

Smutne oczy, puste oczy, smutne usta - bez uśmiechu...

Stojąca u progu dorosłości Mafuyu dostaje od swojej młodszej siostry nieoczekiwany telefon, z którego wynika, że pojawił się problem podczas organizowanego festiwalu kulturowego. Brakuje im kogoś do wypełnienia grafiku podczas występów na głównej scenie i dlatego chciałaby poprosić absolwentki ich szkoły o danie spontanicznego występu. Mafuyu natychmiast się zgadza, licząc na to, że będzie mogła zaprezentować przed szerszym gronem widowni swoje komediowe zdolności. Gorzej, że rzeczywistość nieco te plany weryfikuje - skrzyknięte dziewczyny mają bowiem tylko zagrać na powietrznych instrumentach, będąc supportem dla zaproszonych nastoletnich gwiazd z duetu komediowego JK Cool. No ale kimże by była Mafuyu, gdyby jednak nie spróbowała przemycić choć jednego, suchego jak wędzona przez tydzień kiełbasa dowcipu...

Maesetsu! jest fajnym wszystkim - spokojną obyczajówką, spin-offem do Yuru Camp, przewodnikiem po pysznych daniach regionalnych, historią o dorastaniu - ale nie komedią. I może nie byłoby to aż tak dziwne, gdyby chodziło wyłącznie o oznaczenie w tagach, jednak motywem przewodnim są tu skecze manzai, a zatem w teorii powinno być... bardzo śmiesznie? Problem w tym, że humor jest albo tak hermetyczny, że nikt spoza Japonii nie jest w stanie się w niego wczuć, albo po prostu jest totalnie drętwy niczym paralityk na łożu śmierci. Stawiam raczej na to drugie, ponieważ w tych rzadkich przebłyskach inteligencji, kiedy bohaterkom udaje się rzucić jakiś solidny, uniwersalny żacik (jak Mafuyu zapraszająca siostrę na spaghetti słowami "Mafuyu-tan, Manatsu-tan, napolitan"), zostają natychmiast zgaszone, że to wcale nie było takie śmieszne. W tamtym momencie - czyli po całych sześciu odcinkach! - już ostatecznie się poddałam. Jak w takie rakugo umiałam się wczuć, mimo że to również był bardzo specyficzny dla gaijinów kawałek japońskiej kultury, tak manzai wydaje mi się rzeczą stworzoną dla kosmitów, dla których nie liczy się ani żaden ciąg logiczny, ani dbanie o zdrowy pacing. Na tym tle nawet nasze rodzime kabarety jadące cały czas na żartach o polityce i homoseksualistach wypadają jak kunsztowne sztuki rodem z desek wielkich teatrów. Na szczęście pod każdym innym względem Maesetsu! oglądało mi się całkiem przyjemnie, szczególnie kiedy seria niespodziewanie skręcała w tony bliższe typowej serii iyashikei, gdzie sympatyczne dziewczęta rozmawiają, jedzą, biorą kąpiel w onsenie i takie tam różne bzdety. Nawet do grafiki dałam radę się jakoś przyzwyczaić, choć trzeba przyznać, że głowy i oczy osiągnęły już zatrważające rozmiary, przez co projekty postaci wyglądają niczym brakujące ogniwo między człowiekiem a kulką dango. Finalnie jest to taki mocno niedorobiony potworek, któego wypadałoby pociąć na dwa zwarte shorty i jeden z nich wyrzucić do ko- znaczy, zostawić do oglądania wyłącznie rodowitym Japończykom.

5/10 - ech... szkoda, że poza kreską jedynym wskazaniem, że seria naprawdę została stworzona przez tę samą rękę, która odpowiada za Lucky Star, są sporadyczne, bezpośrednie i nie zawsze subtelne nawiązania do innych animu...

Majo no Tabitabi

Keep calm and szamnij se drożdżówkę.
 
Już od mała Elaina uwielbiała czytać książki, a największą miłością darzyła historię o podróży wiedźmy Nike - z tego powodu kilkuletnia bohaterka postanawia odważnie, że kiedy dorośnie i stanie się pełnoprawną wiedźmą, sama uda się w taką fantastyczną podróż! I choć można by było uznać, że są to tylko urocze marzenia małej dziewczynki... to w świecie przedstawionym wiedźmy nie są wcale tylko postaciami z bajek, ale faktycznie istnieją. Tym sposobem Elaina w całości poświęca się nauce arkanów mocy, a gdy osiąga 14 lat, przystępuje do egzaminu i zdaje go śpiewająco, zostając tym samym najmłodszą adeptką magii w historii. Kolejnym krokiem na drodze do zostania wiedźmą jest znalezienie tej pełnoprawnej i wciągnięcie się na służbę celem zdobycia ostatecznych uprawnień. Niestety, oszałamiający sukces Elainy błyskawicznie roznosi się po okolicy, przez co żadna wiedźmia z miasta Robetta ani myśli wziąć domorosłego geniusza akurat pod swoje skrzydła. Wreszcie Elaina przypadkiem podsłuchuje rozmowę rodziców, z której dowiaduje się, że w pobliskim lesie rezyduje jeszcze jedna wiedźma. W nadziei, że nie usłyszała ona jeszcze o spektakularnych wynikach Elainy, dziewczyna udaje się do niej z prośbą o przyjęcie na upragnione praktyki.

Kiedy zabierałam się do oglądania serii, myślałam, że będzie to bardziej coś w stylu magicznego Spice and Wolf, czyli długiej podróży do bliżej nieokreślonego celu, toczącej się od jednej niezwykłej przygody do drugiej. Ale magicznego Kino no Tabi (znaczy... jeszcze bardziej magicznego) to się jednak nie spodziewałam, szczególnie że od czasu do czasu Elaina wikła się w wyjątkowo mroczne sytuacje. Wśród widzów wywołało to bardzo skrajne reakcje - od hurraoptymistycznych po mieszających serię z błotem - natomiast ja w ostatecznym rozrachunku mam dość nieokreślone odczucia. Oczywiście pomysł na serię i kreacja Elainy bardzo mi się podobały, ale nie jestem na sto procent przekonana, że takie skrajne wahania w klimacie opowieści były odpowiednie. W Kino no Tabi (tym pierwszym, bo reboot wykorzystywał fakt, że część z fanów pamiętała różne rzeczy) główna bohaterka od początku nie mieszała się do sytuacji zastanych w odwiedzanych miastach, aż wreszcie na samym końcu poznaliśmy powód takiego zachowania oraz samą genezę ruszenia w podróż. W przypadku Elainy mamy do czynienia z niemal identycznymi składowymi historii, tylko ustawionymi zupełnie inaczej. Raz Elaina pomaga ludziom, raz jest kompletnie nieczuła na krzywdę ludzi, aż w jakichś 3/4 serii orientujemy się a) że przedstawione przygody są ułożone w nie zawsze chronologicznej kolejności, b) co dokładnie mogło być przyczyną zobojętnienia Popielatej Wiedźmy. Finalnie wszystko ma sens, ale czy należało robić z tego aż taki kogel-mogel, skaczący z odcinka na odcinek między epizodem o stukniętym złodzieju damskich włosów a historii o mordujących się przyjaciółkach? Wydaje mi się, że dało się to zrobić zgrabniej. Natomiast historie opowiadane w obrębie konkretnych odcinków były naprawdę ciekawe i przede wszystkim - ślicznie zanimowane. Pod tym względem Majo no Tabitabi bije na głowę nową wersję Kino no Tabi, unikając jakiegokolwiek bawienia się z grafiką komputerową.

7/10 - rzadka to sytuacja, kiedy adaptowana LNka nie jest żadną formą isekaja i dlatego tym bardziej warto docenić, że ktoś chciał odświeżyć ten odchodzący w zapomnienie gatunek (domowego) kina drogi.

Maoujou de Oyasumi

Tu mi ciepło, tu mi dobrze, tu się będę rozmnażać~

Stała się rzecz przerażająca! Władca Demonów wraz ze swoją potężną armią nie tylko ośmielił się przybyć do krainy ludzi, ale nawet porwał księżniczkę Syalis, żądając w zamian zrzeczenia się wszystkich należących do ludzi ziem. Kiedy o uprowadzeniu księżniczki dowiaduje się odważny Bohater, natychmiast decyduje się zwołać drużynę i wyruszyć w niebezpieczną podróż do zamku Władcy Demonów, by odbić zniewolone tam dziewczę. Tymczasem na dalekiej północy... księżniczka cierpi niesamowite katusze, ponieważ... ponieważ ni cholery nie może zasnąć w takich warunkach! Jasne, ma przestronną celę, zapewnione trzy posiłki dziennie w nienagannym standardzie, nielimitowane dostawy wody, ale jakość łóżek woła tu dosłownie o pomstę do piekła! Tak dalej być nie może! Właśnie dlatego nasza domorosła księżniczka-MacGywer decyduje się poszukać sposobu na podniesienie jakości swojego więzienia, co i rusz przyprawiając pilnujące ją demony o solidny ból głowy.

Na samym początku sezonu pesymistycznie zakładałam, że formuła anime może szybko okazać się bardzo powtarzalna i w efekcie zacznie być zwyczajnie męcząca. I wiecie co? Fakt, była powtarzalna, bo za każdym razem chodziło o jakiś nowy patent na wygodną drzemkę, ale w żadnym wypadku seria mi się nie znudziła. O ile tak do połowy faktycznie był to wielki festiwal MacGywerowania w wykonaniu księżniczki Syalis, tak z czasem między nią a demonami z zamku zaczęła wytwarzać się specyficzna więź, dzięki której odkryli, że "o, ta druga strona jest naprawdę spoko". Nic nachalnego, po prostu puenty historyjek zaczęły być bardziej absurdalno-urocze niż absurdalno-zabawne. Trochę jak Kobayashi-san Chi no Maid Dragon, które wydawało się prostą komedyjką z ekstremalnie dopieszczoną grafiką i porządnie budowanymi relacjami między postaciami, a na koniec potrafiło przywalić prosto w splot słoneczny niezłymi feelsami, których nikt się nie spodziewał. Serii pomogło również to, że sporo drugoplanowych postaci na stałe zagrzało miejsce w obsadzie, pojawiając się praktycznie co odcinek (a przynajmniej tych późniejszych). Warto w tym miejscu wspomnieć, że tabun krążących po zamku demonów różnorodnej maści gra ogromna ekipa naprawdę wyborowych seiyuu - fajnie było usłyszeć w takiej zabawnej odsłonie chociażby Sayakę Oharę (m.in. Irisviel z Fate/Zero czy Ozen z Made in Abyss) czy Kaito Ishikawę (Kageyama z Haikyuu!!, Machio z Dumbelli, Naofumi z Tate no Yuusha). Ach, no i śmieszna to rzecz, że Chikahiro Kobayashi dołożył sobie do CV kolejną wilczą rolę obok Legoshiego z Beastars oraz Rangi z TenSlime. A jako że za produkcję odpowiadało studio Doga Kobo, dlatego graficznie seria błyszczy jak zostawiona na słońcu landrynka. Niby to takie nic, niby sam cukier, falbanki i moe, ale od początku do końca seria wiedziała, czym jest i jakie puchate uczucia ma wywołać w odbiorcy. I za tą szczerość w realizacji należy się szacun.

7/10 - słodkie serie od Doga Kobo przychodzą i odchodzą niemal niezauważone, ale za każdym razem pozostawiają mnie z uczuciem tęsknoty, czy w nowym sezonie pojawi się coś, co zapewni mi podobną dawkę odprężającego fluffu. I jakimś cudem, kurna, zawsze dowożą.

Taisou Zamurai

Co tam jakieś ciężkie urazy barków u starzejących się gimnastyków - ból małego palca u stopy to jest dopiero poważna kontuzja!

Chyba każdy zawodnik parający się swoją dyscypliną sportową na szczeblu międzynarodowym boryka się w którymś momencie z natrętną myślą, kiedy właściwie należy ze sceny zejść, by pozostać niepokonanym... Wygląda jednak na to, że w łepetynie Joutarou Aragakiego, utytułowanego mistrza gimnastyki, koncept ten nie zagrzał miejsca nawet przez ułamek sekundy mimo regularnych sugestii jego własnego trenera. Przychodzi jednak taki czas, kiedy Joutarou mierzy się z coraz bardziej dokuczliwym bólem ramienia i ogólnie jest już w wyraźnie gorszej formie, dlatego musi się zebrać w sobie i powiedzieć 9-letniej córeczce - a zarazem swojej największej fance - że czas się w końcu poważnie przebranżowić. Zanim jednak dojdzie do poważnej rozmowy, Joutarou odwleka ogłoszenie jeszcze na chwilę, proponując Rei rozluźniający wyjazd we dwójkę do parku rozrywki utrzymanych w klimatach Edo. Nie wie jeszcze, że ten wypad zmieni jego życie bardziej, niż by się tego mógł spodziewać, a dziko hasający ninja przylepi się do niego niczym rzep psiego ogona...

Nie pisałam kilka akapitów wcześniej, że serie sportowe z męskimi bohaterami zawsze się wybronią? No właśnie. Sportowe. Ale to nie jest sportówka. Nie do końca i nie według zdrowego rozsądku. Gimnastyka stanowi tutaj bardziej tło dla innych wydarzeń, choć czasem twórcy nawet się zapominali (czy raczej sobie przypominali?) i poświęcali odrobinę więcej czasu antenowego ćwiczeniom głównego bohatera. Niestety, i tak niewiele z tego wynika, bo widz nie jest zaznajomiony z żadnymi figurami poza wywodzącym się od nazwiska protagonisty "Aragakim", kolejne konkursy i obozy szkoleniowe przemykają nagle i kończą się szybciej, niż zdążymy się o nich dowiedzieć - jak chociażby obóz u Chińczyków, który był potrzebny tylko po to, by chiński mistrz udupił w krótkim pojedynku japońskiego młodzika - reguły zawodów są kompletnie niezrozumiałe... Ta, brzmi to jak przepis na powtórzenie sukcesu Yuri!!! on ICE. W sumie lepiej by było porównać Taisou Zamurai do 3-gatsu no Lion, gdzie proporcje shogi i obyczajówki rówież były dość podobne, ale wciąż  mam wrażenie, że w tutejszej serii twórcy niepotrzebnie się ze wszystkim spieszą. Nie wiem na przykład, czemu miał służyć wątek Leo-samozwańczego-ninja w tym i tak już przeładowanym tyglu, skoro w żaden sposób nie odnosił się do motywacji głównego bohatera (jak już to odwrotnie, ale przecież to seria o SAMURAJU, nie NINJA). Ten grumpy Eren 2.0 (Yuki Kaji zawsze w formie) robił chociaż za kopię Yurio, który miał stanowić wyzwanie dla protagonisty (nie stanowił) przy jednoczesnym nauczeniu się pokory wobec starszych stażem zawodników. Nie, żebym go lubiła, ale jakoś umiem sobie wytłumaczyć jego rolę w fabule. Jednak cała reszta wątków nawet nie docierała w okolice mózgu pana Samuraja, nie wpływając absolutnie na jakikolwiek rozwój jego postaci. Animacja radzi sobie względnie dobrze jeśli chodzi o wątki obyczajowe, ale sama gimnastyka to tylko sztywne modele robione w CGI pozbawione jakiejkolwiek gracji. Właściwie niczego innego się nie spodziewałam po studiu, które właśnie zarzyna się przy dwóch innych dochodowych markach. Jedyny niezaprzeczalnie ładny występ to taniec Leo z siódmego odcinka - tak, taniec, nie występ na drążku czy skoki na macie, ponieważ to anime opowiada o balecie, prawdaż... Weźcie to za mnie zrozumcie, bo mnie się już trochę kończy miejsce na dysku.

5/10 - słaba to historia o starzejącym się gimnastyku, który jedyną drogę, jaką przechodzi (poza tą na halę treningową i z powrotem) to przemówienie sobie do rozumu w dwóch pierwszych odcinkach, żeby dać sobie wyleczyć kontuzję, bo inaczej nunu z dalszej kariery.

Tonikaku Kawaii

*głosem Krystyny Czubówny* A oto przed nami rzadki okaz samicy homo sapiens, która intensywny wzrok zadurzonego w niej samca wita z łagodną aprobatą...

Kiedy japońcy rodzice chcą, aby ich pociecha zaszła w życiu daleko lub osiągnęła wielki sukces, w ramach dobrej wróżby nadają jej odpowiednio znaczące imię... Cokolwiek jednak mieli na myśli rodzice Nasy, chyba nie do końca korespondowało to z tym, jak na jego imię będą reagować wszyscy dookoła, począwszy od rówieśników aż po nauczycieli. Nic dziwnego, że początkowo chłopak czuł się z tego powodu dość nieswojo, ale kiedy rozbawione chichoty przebrały miarkę, Nasa zdecydował, że zajmie pierwsze miejsce na krajowych egzaminach, pójdzie na najlepsze studia w kraju i w ogóle osiągnie tak wielkie rzeczy, że każdy będzie wymawiał jego imię z odpowiednim szacunkiem. Rozmyślania te podczas spaceru wzdłuż ośnieżonego chodnika zakłóca niespodziewane delikatnie muśnięcie przeznaczenia - bo oto Nasa zauważa po przeciwnej stronie ulicy absolutnie uroczą dziewczynę, która pije kupioną w automacie kawę. Chłopak, z miejsca utrafiony strzałą Amora, jest tak zaabsorbowany widokiem nieznajomej piękności, że wchodzi na jezdnię i już ma krzyknąć, żeby spytać ją o imię, kiedy... tak, dobrze myślicie. Kiedy znienacka atakuje go Dzika Ciężarówka-kun.

Do tej pory nie do końca rozumiałam znaczenie słowa "wholesome", tym bardziej że w języku polskim nie ma na to dobrego odpowiednika. Ale jeśli szukacie kompleksowej definicji frazy "wholesome", to jest nim właśnie Tonikaku Kawaii. Z jednej strony grafika jest przerażająco wręcz oszczędna (żeby nie powiedzieć wprost, że brzydka), przypominając ubogiego kuzyna Hayate no Gotoku!... co jest o tyle celne, bo za obie serie odpowiada ten sam autor. Mimo to relacja między dwójką głównych bohaterów jest tak niesamowicie urocza, że kompletnie wyłączył mi się zmysł poczucia estetyki, a w zamian chłonęłam całą sobą wylewające się z ekranu ciepełko i słodycz. Jasne, do zawarcia małżeństwa (!) doszło w totalnie szalony sposób, ale najwyraźniej z wytartymi schematami postrzegania romantyzmu w mandze i anime nie dało się walczyć inaczej niż poprzez ucieczkę od problemu "rozwijającego się uczucia w tych przeklętych szkolnych murach". Na szczęście na tym lista dziwactw się kończy, a zaczyna się opowieść o codziennym życiu dwójki kochających się ludzi, którzy śpią razem, jedzą razem, razem robią zakupy i razem chodzą do łaźni. Oczywiście ograniczenia wiekowe widowni zawężają nieco pole do popisu i żadnych pikantnych scen 18+ tutaj nie uświadczymy (zresztą - nie, żeby miały być jakoś szczególnie ładne), za to serce aż rośnie na widok postaci, które jak gdyby nigdy nic się całują, mówią sobie komplementy i trzymają się za ręce. Normalnie takie rzeczy powinna robić najzwyklejsza para byle nastolatków, ale w anime potrzeba było aż uświęconego prawnym kordonem małżeństwa, żeby pokazać, że miłość nie polega tylko na niedomówieniach i wzajemnym podejrzewaniu się o zdradę (siemanko, tabunie zwykłych serii shoujo). I chociaż animowane Tonikaku Kawaii cierpi przez spore braki techniczne, a od openingu można dostać większego oczopląsu niż od pierwszych Chuunibyou-sów tak już nie mogę się doczekać, aż rzucę te wszystkie dziergane na blogu podsumowania i zajmę się czytaniem mangi..

8/10 - każdy odcinek sprawiał, że twarz aż bolała mnie od mimowolnego uśmiechu, dlatego jeśli brakuje wam w życiu odrobiny wiary w istnienie dobra i miłości (czy po prostu w inteligencję bohaterów anime), koniecznie sięgnijcie po leczącą kokoro Tonikawę.

Yuukoku no Moriarty

Now kiss! W ramach rekompensaty za niespełnione sugestie w Sherlocku na BBC!

Nie tak całkiem dawno temu i w nie tak znowu odległej Wielkiej Brytanii był sobie człowiek obdarzony nieprzeciętnym intelektem i zdolnością kojarzenia faktów, które pozwalały mu rozwiązywać nawet najbardziej zawiłe zagadki zbrodni... a nazywał się... Moriarty. William James Moriarty. Zostawmy jednak na razie zaciętą walkę z jego intelektualnym nemezis, a skupmy się na codziennej działalności młodego pana profesora nauk matematycznych. Podczas czytania porannej prasy uwagę Williama przyciąga artykuł o odnalezieniu trupa syna szanowanego krawca zajmującego się szyciem garniturów dla elit. Wcześniej w podobnych okolicznościach zdołano odnaleźć ciała innych chłopców, którzy pracowali m.in. u jubilera, szewca czy zegarmistrza. Intrygujący modus operandi sprawcy zachęca Williama do podjęcia wyzwania i dopadnięcia mordercy... ale nie jako byle detektyw, który chce tylko poznać prawdę, ale jako profesjonalny "konsultant do spraw zbrodni".
 
Po pierwszym odcinku nachwalić się nie mogłam, jak doskonale wykreowano klimat duszącej się w gęstym sosiku zbrodni Brytanii i jak subtelnie zaprezentowano główny zamysł serii, mimo że epizod był zupełnie fillerową, stworzoną na potrzeby anime historią... ale widać 2020 rok jest tak pokręcony, że nawet fillery potrafią być składniejsze niż oryginał. Nie wycofuję się z twierdzenia, że Yuukoku no Moriarty chyba najlepiej ze znanych mi mang i anime bawi się konceptem opowiadań Arthura Conana Doyle'a i sprawiedliwie oddaje atmosferę czasów końca XIX wieku, natomiast wykłada się zupełnie na kosmetycznych szczegółach. Po pierwsze - zła arystokracja jest przedstawiona w tak karykaturalny sposób, że chyba każdy średnio inteligentny obywatel powinien doskonale wiedzieć, kogo omijać szerokim łukiem. Brakowało tylko tego, żeby śmiali się złowieszczo i... a nie, przepraszam, tego też nie brakowało. Akurat pod tym względem antagonista ze wspomnianej już sprawy z pierwszego odcinka bił na głowę każdego kolejnego, ponieważ w mojej opinii większość szanujących się szlachciców powinna jednak umieć ukrywać się ze swoimi prawdziwymi, niechlubnymi uczuciami do niższych warstw społeczeństwa dla zachowania jakichkolwiek pozorów. Po drugie - myślałam, że działalność Moriarty'ego będzie trochę mniej spektakularna... i choć trochę mniej oczywista do wykrycia. Jeśli chodzi o zabójstwo na Noahticu, to nie raz i nie dwa przewracałam oczami na fakt, że nikt poza Sherlockiem nie spostrzegł udziału osób trzecich. Czy to takie trudne do rozwikłania, że do działania windy w teatrze potrzebny jest też jakiś operator? Subtelność, oddam wszystko za garść subtelności... Kiedy jednak historia wkracza na tory bawienia się z oryginalnym materiałem - w sense tym napisanym przez pana Doyle'a - walka umysłów między Sherlockiem i Moriartym faktycznie zaczyna być całkiem angażująca. Niestety, słowo klucz: zaczyna. Ledwie co bajka się rozkręca, a już konfrontacja zostaje ucięta na pierwszej oficjalnej deklaracji wojny i zawieszona do czasu kontynuowania jej w kolejnym sezonie. Na razie wyszła więc z tego porządna reklamówka, którą ledwo zipiące Production I.G. jakoś dopchnęło do finału. Nadal nie wybaczyłam im tego z dupy techno endingu, ale w porównaniu z Haikyuu!! oraz... eee... jak się tam nazywał ten koreański zapychacz... a, no nieważne - w porównaniu z pozostałymi produkcjami, Yuukoku no Moriarty przynajmniej zachował klasę i stabilną animację. Przy czym nie było to aż tak trudne do osiągnięcia, skoro najbardziej dynamiczną sceną był pościg prowadzony między ciemnymi alejkami.

7/10 - po planowaną na naszym rynku mangę na pewno sięgnę, bo kluczowe dla historii postacie są naprawdę ciekawe i charyzmatyczne (Watsonie, nie spodziewałam się tego po tobie!), ale żebym miała okrzykiwać serię anime sezonu, to chyba jednak podziękuję...


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Fabularnie Enen no Shouboutai: Ni no Shou ma swoje mniejsze i większe momenty zatwardzenia, natomiast chylę czoła przed studiem David Production, że było w stanie tak epicko animować walki. Właściwie nawet jak nic się nie dzieje, to wciąż jest ładnie i schludnie, o. Normalnie takie shouneny można oglądać dla zabicia czasu.

Najlepsza muzyka 
Przy tej ilości solidnych kontynuacji trochę ciężko mi było ocenić, które sezony mają faktycznie nową muzykę, dlatego choć kocham kompozytora od Haikyuu!!, to postawię na Yuukoku no Moriarty. Ładnie ta muzyka orkiestrowa podkreślała klimat i podbijała tempo raczej mało widowiskowej akcji.

Najlepszy opening
 
Choć konstrukcja openingu do Jujutsu Kaisen nie jest moją ulubioną, bo w drugiej części robi spoilerową przebieżkę przez fabułę, to jednak postarano się zgrać to z taktem muzyki i zachować jednolitą kolorystykę przytłumionych, zimnych błękitów. Efekt jest taki, że dostaliśmy chwytliwy, spójny stylistyczny teledysk, którego nie sposób przewinąć.

Najlepszy ending 
Z czasem zrozumiałam, czemu ludzie mają takiego fioła na ending z Jujutsu Kaisen, ale wciąż mam focha na te brzydkie kadry mniej ważnych postaci. Za to ładne kadry - w przeciwieństwie do tego, co się działo w samej serii - były w endingu do Haikyuu!! To the Top 2. Połączenie mocy SPYAIR i przeuroczych scenek z różnymi drugoplanowymi postaciami oglądającymi transmisję z meczu to jest jednak to.

Najlepsza postać

Wahałam się nad całym sztabem świetnych postaci z Golden Kamuy 3, ale prawda jest taka, że każdy miał bardzo okrojony czas antenowy. Natomiast księżniczka Syalis z Maoujou de Ojasumi zyskała szacun swoją niezłomnością i zaradnością, dzięki którym w 12 odcinków obezwładniła popleczników Króla Demonów (i jego samego) skuteczniej niż zagubiony gdzieś w trasie Bohater.

Moje OTP
Czy ktoś tu może mieć jakiekolwiek wątpliwości? A juści! Przecież Nasa i Tsukasa z Tonikaku Kawaii to absolutnie najsłodsza, najmilsza, najzdrowsza para, jaka zagościła na naszych ekranach w tym smutnym że aż pożal się Boże 2020 roku! Nikt nie potrzebował, ale każdy zasłużył. Don't change my mind.

Największe feelsy
Podobnie jak powyżej - oglądam te chińskie bajki już ponad dekadę, a dawno nie widziałam anime takiego jak Tonikaku Kawaii, w którym relacja między dwójką kochających się ludzi mogłaby być tak słodka i szczera. Przy ostatnim odcinku to niemal łezkę uroniłam, kiedy bohaterowie... mówili sobie miłe rzeczy i troszczyli się o siebie. Damn. Chyba robię się na to za stara.

Największe wtf?!
 
Nie wiem, co ja bym zrobiła bez takich cudownych odmóżdżaczy jak Hypnosis Mic. Musiałabym się wziąć za poważną i szanowaną literaturę światową? Rozpocząć kurs grania na bałałajce? Zacząć uczęszczać na uniwersytet trzeciego wieku? Ale kiedy ja lubię nie rozumieć, kto wpada na tak durne pomysły jak japońskie rapsy wykonywane za pomocą piorących mózgi mikrofonów...

Moje guilty pleasure
Maesetsu! i Kamisama ni Natta Hi szły ze sobą łeb w łeb, ale że ta pierwsza seria sama się znokautowała opóźniającymi się subami, więc ostatecznie za bardziej zmarnowany czas uważam ten spędzony przy kolejnej plagiatującej samą siebie produkcji od Maedy Juna. Ale z drugiej strony cóż to była za satysfakcja, gdy skrzętnie uzupełniane bingo wreszcie zaliczyło kumulację...

Największy zawód
 
Bardzo nie podoba mi się kierunek, w którym idzie Production I.G przy tworzeniu ostatnich anime, a już szczególnie nie podoba mi się to, co po przerwie odwaliło się z kolejnym sezonem Haikyuu!!. Już się przyzwyczaiłam do nowych projektów postaci i pod pewnymi względami podobają mi się nawet bardziej niż te stare, ale kiedy ostatnio obejrzałam recapowe filmy z pierwszego sezonu... niestety, reżyserskie niebo a ziemia...

Najlepsza kontynuacja
 
Po tym, jak w drugim sezonie Golden Kamuy miałam już dość nieustannych żartów o kupie i siurkach, nie spodziewałam się, że przerwa dobrze mi zrobi. Ale zrobiła. I na pewno serii wyszło na dobre skupienie się na retrosach kilku drugoplanowych postaci. Odcinek z przeszłością Tsukishimy do dziś nie potrafi wyjść mi z głowy, za to przy walkach na stence - śmiałam się do rozpuku. To był naprawdę wspaniały miks komedii i ciężkiej akcji.

Najlepsza nowa seria
 
Może to cały sezon jesienny był w gruncie rzeczy całkiem przeciętny, a może czasami grafika faktycznie ma znaczenie drugorzędne (żeby nie powiedzieć - umowne) wobec rozkosznie przyjemnej, podnoszącej na duchu fabuły. Jestem pewna, że Tonikaku Kawaii zostanie ze mną na długo choćby przez wzgląd na sportretowanie pary, która żyje ze sobą długo i szczęśliwie nawet po ślubie. A może właśnie przede wszystkim, że żyje długo i szczęśliwie nawet po ślubie.

Prześlij komentarz

7 Komentarze

  1. "Witajcie […] wieczerzy". Notka przed 13. Hmm… Ale no cześć! Tak po opisach patrząc, rozumiem, że Noblesse jednak odpadło?

    Spoko ziomki kryminaliści – e…. ale… tak ani słowa o openingu…? Chyba że to zaliczyć do komentarza o animacji i muzyce. Ale no, kurczę, ja bym jednak osobno. Nie jest to, dość zdecydowanie, coś, co podejdzie absolutnie każdemu, ale mi akurat siadło bardzo mocno. Zarówno muzycznie jak i animacyjnie. A jak już dostał upgrade w połowie to już w ogóle. No i wyszło, że jak niegdyś Juuni Taisen, trochę spoiler… a, zresztą… (Dość absurdalnie moim ulubionym kawałkiem openingu jest jak te policyjne drony machają ramionami do muzyki. Fight me.)
    Ekhm. Akudama Drive wywołało ściany tekstu dyskusji między mną a znajomą. Debatowałyśmy o różnych rzeczach, od pytań typu "jakim cudem miecz Mistrza Egzekutora przeciął Lekarkę w pół jak masło, a Kurier przytrzymał go łapką i nic" (zaprogramowany na materię organiczną?), "czym do anielki jest ta czerwona aureola?" (sorry, halucynacje nie mają wbudowanego GPSa) przez takie, które się producentom nie śniły: "czy lewe oko Hakera robi mu za monitor i jak to się ma do tego że dzisiejsza młodzież nic tylko w ekrany się gapi?" lub "czy Snajper z pierwszego odcinka to Pan Tajemniczy/Junior z openingu" (wyszło że nie), aż w końcu do tego czemu Kurier x Motor to najlepsze OTP sezonu. Mam w pewnych kwestiach niedosyt albo przez brak wyjaśnienia (vide chociażby aureola) albo niedostateczne rozwinięcie jakiegoś wątku czy też rozwinięcie w niepasujący mi sposób (serio? zrobić z Hakera narzędzie do ekspozycji na temat Kanto po czym go zdezintegrować? SERIO?), ale ostatecznie mimo wszystko bawiłam się z serią przednie. Choć czasem czytając reakcje innych oglądających typu #Cutthroatdidnothingwrong zastanawiałam się, czy na pewno oglądamy tę samą serię, i czy jest w niej ten sam koleś co ułożył stos trupów aż do sufitu.
    Btw, w pewnym momencie zaczęło mnie bawić, że Haker dalej pojawiał się na listach gończych, mimo że "umrzył" w pociągu. W Kansai nikt o tym najwyraźniej nie wiedział (bo i w sumie skąd mieli wiedzieć). Śmiałam się, że tak to oni go mogą ścigać na wieki wieków aż zostanie jakąś nieuchwytną legendą, obwinianą o każdą technologiczną pierdołę łącznie z mikrofalówką złośliwie podgrzewającą miskę zamiast jedzenia (to po tym tekście z bodaj 9/10 odcinka, gdzie jakiś random mówi że nawala mu telefon i że na pewno to Haker się włamał). Koniec końców, knypek "pośmiertnie" przejął kanał propagandy, po czym wyłączył całe Kansai, więc moje podśmiechiwanie ostatecznie nie wydaje mi się w tym układzie wcale nieprawdopodobne.
    (P.S. Wyszły character songi, jak już tak wspominasz z okazji innej serii. Nic mi nie urwały, ale wyszły.)

    Ścianka wspinaczkowa – ja to jednak cisnęłam po odcinku jak bez niczego właziły na tę skałkę nad rzeką. Ale ej, Hantelki były żeńskie, a wyszły wcale spoko! Znaczy no tak, fanserwis był, ale…!

    Gdzie się podziało cudo zwane Olympia Kyklos – po zakończeniu serii dalej w sumie nie wiem, jak ją właściwie skomentować. Nie, burmistrzu, Demetrius wcale nie jest jakimś seiyuu podszywającym się pod Greka! Doceniam też, że każdy odcinek miał swój własny, inny ending – najlepszy imho ten ze Spartanami, którzy są straszni.
    Chyba jednak dalej będę to wspominać jako ciekawostkę przyrodniczą do wywoływania mindf*cka u ludzi przez polecenie sposobu na zmarnowanie 5 minut.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taisou Zamurai – mi się ostatecznie nawet podobało, bardziej, niż się spodziewałam po pierwszym odcinku. Nie jest to do końca to, czego oczekiwałam, bo wyszła bardziej obyczajówka z gimnastyką w tle niż seria gimnastyczna, ale też, po komentarzu, podeszło mi to bardziej niż Tobie. Aczkolwiek… tak. Leo, why.

      Moriarty – o panie. O panie, weźmy usiądźmy. Zachęcona Twoim opisem obejrzałam pierwszy odcinek – "dobra, oglądamy dalej". Po czym zaczęła się totalna cosinusoida. Albo, ujmując to inaczej, jak dla mnie ta seria jest strasznie nierówna poziomem (jeśli chodzi o subiektywną przyjemność oglądania).
      Zaczynamy od jedynki (dobry pierwszy odcinek) i od razu jazda w dół (retrosy – miałam wrażenie, jakby zahamowało serię zanim się w ogóle rozpędziła). Wracamy do głównego wątku (cosinusoida w górę), fajna akcja na statku (ale tak, przyjmuję Twoje zażalenia jako w pełni słuszne), po czym dwa odcinki o studium w szkarłacie totalnie Sherlockowe, i… no… twarz reakcji na Excalibura podczas obu. Że zacytuję osobę, która podzieliła moje wrażenia: I so don’t care about Sherlock, like I couldn’t stand his episodes. I am here for the murders, not solving murders. I mimo że rozumiem, że konflikt fabularny, rywal itd itp, tak… I’m here for the murders too.

      Y, to co, do za tydzień? Głos w ankiecie już poszedł. (:

      Usuń
    2. A widzisz, nie poczekałaś na pierwszą gwiazdkę, to i wieczerza wypadła w porze lunchowej XD Poza tym nigdy nie twierdziłam, że moje metaforyczne odpały są szczególnie rozsądne ^^"

      Tak, Noblesse odpadło natychmiast po pierwszym odcinku, bo postacie wydawały się charyzmatyczne jak kupka drewek na opał, a animacja nie była nawet sensownie ładna (w przeciwieństwie np. do Fate/Grand Order), żeby był sens nadrabiać Awakening do zrozumienia historii. W ogóle koniec roku nie jest najlepszym momentem na testowanie mojej cierpliwości, bo już od końca listopada dłubię w tych wszystkich notkach i brakuje mi czasu na wszystko. I dlatego też niechcący zapomniałam o wznowieniu Olympia Kyklos .3. Przerzuciłam go raz do on-holdów i tak już został na jakiś gorszy czas w ramówce... teraz jeszcze walczę z ostatnimi OVA do TenSlime i ACCA...

      Akudama Drive - złapałam się dość wcześnie na tym, że strasznie mało mówiłam w tym sezonie o openingach, ale też prawda jest taka, że nie pojawiło się nic, co by mnie z miejsca chwyciło i nie puściło. Ale opening do Akudama Drive po czasie mocno doceniłam, nawet jeśli muzycznie to nie jest do końca mój gatunek (o tak, policyjne drony były super, normalnie słyszę uszyma wyobraźni to "aya aya aya" w tle przy ich sekwencji). Wszystko tu pięknie gra i buczy, choć pogroziłabym paluszkiem za srogie spoilery co do zakończenia wątków... bo przy Oszustce i Kurierze już dokładnie wiedziałam, w którym momencie pożegnają się ze światem. Miło słyszeć, że seria wywołała tyle dyskusji - właśnie o to mi chodziło, że może nie jest to najlepsze animu, ale jednak zostawia po sobie wyraźny ślad. Ta łapa Kuriera to jakaś specjalna była, sama widziałaś na koniec, że wytrzymała strzał z railguna, więc to całkiem możliwe, że i świetlny miecz umiała zatrzymać. Co do aureoli to myślę, że to promieniowała z Oszustki niewinność czy inna dziwna fala new age'owej energii, którą Podrzynacz umiał wyczuć (aczkolwiek też nie jestem w pełni usatysfakcjonowana urwaniem tego wątku). I widzisz! Doceniłaś jednak motor Kuriera :D Totalnie best bros sezonu, miłość absolutnie do grobowej deski. Przy okazji Hakera to tak się spodziewałam, że jego rola nie skończyła się na pożegnaniu w pociągu, natomiast szkoda, że nie mógł się już wcześniej próbować kontaktować przez pozostawionego Oszustce drona. Przy okazji przypadek Hakera doskonale pokazuje, jak bardzo niejednoznaczne było postrzeganie Akudam. Jest sobie taki Podrzynacz jako totalnie zło wcielone (może odrobinkę urocze, jak jeszcze walczył w obronie Oszustki, ale tylko odrobineczenieńkę), ale jest i Haker czy Oszustka, którym przypisuje się organizację całego przewrotu i manipulowanie wszystkimi zza kulis, mimo że im to wisiało i powiewało. To tak jakby każdy "przestępca" w naszym świecie był od razu synonimem masowego mordercy i mistrzem zakonu Iluminatów. Ciekawe to, jak łatwo jest zwalać winę, jeśli tylko ma się na kogo.

      Ścianka wspinaczkowa - myślałam o Hantelkach i wiem, że według tagów to też sportówka, ale nie sensu strikte, bo dziewczyny nie rywalizowały w branżowych zawodach. Co innego Machio czy Arnold-san... ale wtedy wracamy do sportów z panami (chociaż czy napinanie mułów to już sport...?). No w każdym razie bohaterki w Hantelkach się nie spinały, żeby cokolwiek komukolwiek udowadniać i dlatego są cudowną, zdrową serią.

      Usuń
    3. Taisou Zamurai - zgodzę się, że to dobra obyczajówka ze sportem w tle (choć ubolewam, że tu mała dziewczynka ma większy character development niż ktokolwiek inny). Pewnie gdyby to nie była robota MAPPY, to bym bardziej zluzowała majty.

      Moriarty - zgadzam się i biję się w pierś. Zresztą, sama dałam się nabrać na ten fillerowy odcinek (pani kochana! fillerowy! jakim cudem robi się takie dobre fillery?!) i jeszcze mocno wczułam się przy tej ućpanej opium dziewczynie. Ale mam mieszane uczucia i nie wiem, czego oczekiwać po drugim courze. Może jednak Moriarty będzie już sprytniejszy w planowaniu morderstw tak, żeby Sherlock się natychmiast nie domyślił? Bo wcześniej myślał, że ma do czynienia z samymi zakutymi idiotami? Dunno. Ale akurat podobało mi się wspólne rozwiązywanie morderstwa w pociągu i że Moriarty sięga po mniej honorowe metody, żeby przycisnąć kogoś do muru. Właśnie czegoś takiego oczekiwałam, tylko w kwestii udupiania arystokratów.

      Dalibóg, mam nadzieję, że widzimy się za tydzień. Wydaje mi się, że akurat powinnam się wyrobić na 4 stycznia... wróć. Ja muszę się wyrobić na 4 stycznia. Od 4 stycznia ruszają anime z nowego sezonu, które trzeba będzie oglądać (znaczy, chcę oglądać, ale nie zawsze chce mi się je opisywać) DX

      Usuń
    4. W kwestii tego spoilerowego openingu z Akudamy mogę jedynie wystosować bardzo słabiutki (i mało przekonany) głos obrony, że... niekoniecznie trzeba to było zauważyć.
      Miałam dosłownie dialog który sprowadzał się generalnie do tego, że dostałam opieprz za spoilerowanie, a na moje "ale jaki spoiler, przecież opening ci sam potwierdził w tym tygodniu że nie żyje" dostałam reakcję z gatunku "?????" (mowa o tym że znikały te kolorowe paćki). Jak ktoś się nie skupiał, to te 4 sekundy z całej animacji (w której tyle się działo!) mogły umknąć.
      ...w sensie, dalej jest to spoilerowanie, tu się nie kłócę, ino mam wrażenie że nie wszystkim popsuło to oglądanie, jak ktoś nie przyuważył xD

      Z Hakerem pół sezonu szłam w zaparte ("tak, wiem, że on tego sezonu nie przeżyje, ale nie zgodzę się, że by go ubili w taki sposób, nie za kulisami bez dhramy, on jeszcze dycha"). A motor zaczęłam doceniać kiedy podświadomie zmienił kategorię ze "sprzęt" na "pseudo-postać" i wszystkie dziwności poszły w poczet pokiwania głową że no, bo miały być przekoksy to i motor jest przekoks (patrz choćby znów Lekarka, jak ona się zszywała to ja nawet nie).

      Usuń
    5. Ściągnęłam sobie te chara songi i faktycznie, raczej średnie na jeża (ostatni dobry chara song, na jaki w ogóle trafiłam, to Kaguyi z Love is War). Ale muszę powiedzieć, że piosenka Awanturnika i Opryszka to znacznie lepsze rapsy niż całe Hipnosis Mic XD Chyba sobie zachowam ją na pamiątkę, bo ma coś w sobie.

      Usuń
    6. (właśnie ogarnęłam, że seiyuu Opryszka gra w Hypnosis Mic głównego ziomka z jednego teamu XDDD no co za człowiek...)

      Usuń