Przygodowe tasiemce rządzą się zaskakująco wieloma prawami, a jednym z przykładów takich przewijających się elementów są arce turniejowe. Praktycznie żaden szanujący się shounen, który miał okazję powstać na przestrzeni ostatnich kilku dekad, nie mógł się obyć bez poświęcenia choćby jednego tomu na rankingową rywalizację między najznamienitszymi bohaterami danego uniwersum. Nikomu raczej nie trzeba przedstawiać tak oczywistych klasyków gatunku jak egzamin na chunina z Naruto, Wielki Turniej Magiczny z Fairy Tail czy połowa fabuły Dragon Balla, ale przydarzyło się to nawet takim kowalom misternej fabuły jak Eiichiro Oda, który w One Piece umieścił aż dwa turnieje - komediowe potyczki odbywające się w ramach Davy Back Fight oraz walki rozgrywane w Koloseum na Dressrosie. Współcześnie tworzone serie również nie unikają tego typu rozwiązań. W takim My Hero Academia festiwal sportowy miał posłużyć zaprezentowaniu bojowych możliwości nowych uczniów superbohaterskim agencjom, w Jujutsu Kaisen turniej odbył się na zasadzie krótkiego zjazdu integracyjnego dwóch szkół zaklinaczy, natomiast w Dr. Stone mieszkańcy wioski Ishigami stanęli do walki, by wyłonić kolejnego szefa lokalnej społeczności. Nie ma się zatem czemu dziwić, że niektórzy autorzy - tacy jak trio pracujące przy Walkiriach kresu dziejów - woleli już porzucić resztkę fabularnych pozorów, by tworzyć serie, które będą jednymi, wielkimi, opływającymi w epickość turniejami.

Tytuł: Walkirie kresu dziejów - Record of Ragnarok
Tytuł oryginalny: Shuumatsu no Walküre
Autor: Azychika (rysunki), Shinya Umemura (historia), Takumi Fukui (scenariusz)
Ilość tomów: 19+
Gatunek: seinen, akcja, historyczny, dramat, fantasy, supernatural
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)
Choć ludzkość zdaje się stopniowo odrabiać straty, bogowie ani myślą dawać przeciwnikom nadzieję i dlatego do czwartego pojedynku wystawiają czempiona greckiego panteonu sław - czyli samego Heraklesa. Nie dość, że jest on wybitnie sprawnym mężczyzną, czego za koronny dowód może służyć ukończenie legendarnych 12 prac, to przysposobiony syn Zeusa wyróżnia się także nadzwyczaj silnym hartem ducha oraz poczuciem sprawiedliwości. Doskonale świadoma tych przymiotów Brunhilda ani myśli ulegać presji otoczenia i w zamian decyduje się postawić na jego naturalnego wroga, którym jest nie kto inny jak tylko... Kuba Rozpruwacz. Tak, dobrze przeczytaliście. Do obrony przyszłości cywilizacji wybrany zostaje zimnokrwisty seryjny morderca, który w epoce wiktoriańskiej był odpowiedzialny za zgony co najmniej pięciu prostytutek, a którego Scotland Yard nigdy nie zdołał nawet wytropić, nie mówiąc już o wskazaniu tożsamości czy postawieniu przed wymiar sprawiedliwości. Podczas Ragnaroku nie ma jednak miejsca na jakiekolwiek sentymenty, dlatego chociaż walkirie bardzo się z Heraklesem lubią, wiedzą, że najłatwiej będzie z nim zwyciężyć, jeśli wcześniej zdołają wytrącić go z psychicznej równowagi. Na dodatek honorowy półbóg jeszcze przed wyjściem na arenę decyduje się przystać na wysuniętą przez (wtedy jeszcze nieznanego) oponenta propozycję, aby zawalczyć na sprzyjającym człowiekowi terenie. Stąd plac boju przybiera postać ciasnych londyńskich uliczek spowitych gęstą mgłą, w których nieuchwytny zabójca czuje się jak ryba w wodzie.
 |
Trochę mało epickie są te pozy prezentowanych na okładkach bohaterów, ale skoro większość z nich ma klaty wielkości PRLowskich meblościanek, to w sumie dobrze, że w ogóle się na nie zmieścili
|
Do tej pory raczej nie mieliśmy większych problemów, żeby w walce o być albo nie być ludzkości sympatyzować z ziemskimi wojownikami. Lu Bu Fengxian może nie był kryształowo zacnym człowiekiem, ale a) wciąż reprezentował sobą kilka całkiem pozytywnych cech, takich jak niezłomność, szacunek dla przeciwnika czy przywiązanie do swojego wierzchowca, b) po przeciwległej stronie areny znajdował się jeszcze bardziej gruboskórny Thor, więc z dwojga złego czytelnik wolał kibicować "swojakowi". O papciu Adamie nawet nie ma co się rozwodzić, gdyż jego postawa stanowi złoty standard bycia ojcem wszechczasów, no a Kojiro Sasaki okazał się tak wspaniałym Japończykiem szermierzem, że bardziej już się absolutnie nie da. Tym większą konsternację wywołuje pojawienie się Kuby Rozpruwacza, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że miałby chcieć chronić jakiekolwiek życie, skoro do tej pory tak chętnie go pozbawiał. A jakby tego wszystkiego było mało, za przeciwnika daje mu się Heraklesa, czyli drugiego największego cool ziomeczka, jakiego kiedykolwiek po swej skorupie nosiła mateczka Ziemia (pierwszym na liście bezdyskusyjnie pozostaje Broskander z uniwersum Fate). Lubię jednak, kiedy mangi takie jak Walkirie kresu dziejów potrafią zrobić mi z uczuć kogel-mogel i sprawić, że wygrana każdej ze stron będzie się wiązać z koniecznością przełknięcia ukrytej w beczce miodu łyżki dziegciu.
 |
Diabeł ze mnie, nie kamerdyner brytyjski morderca!
|
O ile początek serii zapowiadał się na stosunkowo nieskomplikowaną klepaninę z dość losowo wybieranymi przeciwnikami (w której można było co najwyżej liczyć na pojawianie się zestawień w rodzaju walki ojca ludzkości vs. ojca greckich bogów), tak z czasem da się dostrzec, że poczynania Brunhildy mimo wszystko są podszyte konkretną, nie przebierającą w środkach strategią. Weźmy choćby na warsztat czwartą walkę, kiedy zawczasu pozyskuje ona informację, że w kolejnej rundzie wystąpi właśnie krzepki, prostoduszny Herakles. Wtedy to właśnie najstarsza walkiria postanawia zaaranżować walkę w taki sposób, aby zyskać choć kilka dodatkowych procent szans na zwycięstwo - stąd nie tylko wybór nieszczególnie honorowego mordercy z Whitechapel czy pomysł na przygotowanie areny dokładnie pod styl poruszania się Kuby Rozpruwacza, ale nawet decyzja, by ukryć przed wszystkimi zainteresowanymi moment przemiany wytypowanej siostry w volund (nie zdradzając przy tym, jakie jest jej imię, aby nie wskazać, jaką mocą się posługuje). Jest to zresztą drugi główny powód, dla którego czwarta walka niezwykle przypadła mi do gustu. O ile wcześniej wszelkie power upy były wyciągane prosto ze, khem, znajdującego się na ciele człowieka miejsca , które cechuje się szczególnie niskim współczynnikiem nasłonecznienia, tak w przypadku tego pojedynku wszelkie zwroty akcji zostały naprawdę znakomicie podbudowane.
 |
Nadekspresja godna honorowego patronatu bohaterów Kakegurui
|
Tom 8. stanowi nie tylko epilog czwartego starcia, ale również wprowadzenie i początek piątej z kolei walki, w której udział biorą dwa nabzdryngolone testosteronem sebiksy, które wyglądają niczym uciekinierzy z pierwszych partów JoJo - a są to legendarny zapaśnik sumo Raiden Tameemon (kolejny, a zarazem wciąż nie ostatni reprezentant ludzkości pochodzący prosto z Kraju Kwitnącej Wiśni) oraz hinduski bóg zniszczenia i odnowienia, Śiwa. Lecz o ile w przypadku tego pierwszego jestem trochę zawiedziona, jak mocno trio autorów postanowiło ograniczyć wybór postaci do tych zaczerpniętych z rodzimej historii, mimo że mają do dyspozycji solidne kilka tysięcy lat dziejów całego świata, tak cieszy mnie, że przynajmniej pod kątem powoływanych do kadry bóstw potrafili sięgnąć po mniej oczywiste rozwiązania jak właśnie po mało znaną (zwłaszcza Amerykanom i Europejczykom) mitologię indyjską. Oczywiście na to, czy sam Śiwa okaże się jakkolwiek interesującą postacią, trzeba będzie poczekać do rozwinięcia fabuły w kolejnych tomach, niemniej samo jego pojawienie się fajnie zaburzyło ciąg greckiej sztafety i urastanie całego konfliktu do poziomu nieco bardziej personalnego, niż to sobie bogowie początkowo zakładali. Jestem przy tym ogromnie ciekawa, czy wraz z postępem turnieju będziemy obserwować
dalszy wzrost czasu trwania walk, bo póki co na to się
właśnie zapowiada - pierwsza i druga zajęły po 7 rozdziałów, trzecia
skończyła się na 8, natomiast czwarta dobiła do całych 11.
 |
Znajdzie się tu też mały fanserwis dla, hm, stópkarzy...
|
O ile przy
recenzowaniu SPYxFAMILY wskazywałam, że to idealna seria do konsumowania na bieżąco wraz z wydawanymi w Polsce tomikami, tak
Walkirie kresu dziejów zdają się znajdować na zupełnie przeciwległym krańcu skali. Jasne, może nie polecam czekać aż do całkowitego zakończenia serializacji, gdyż może to wymagać uzbrojenia się w pokłady nie lada cierpliwości, ale śledzenie mangi po pełnych arcach nie wydaje się już wcale takim głupim rozwiązaniem - głównie dlatego, że jak już się człowiek wkręci w podziwianie jakiejś walki, to dobrze byłoby ją poznać aż do samego nokautu. Na szczęście okładki ogromnie ułatwiają zorientowanie się, kiedy następuje przekazanie pałeczki kolejnemu sparingowemu duetowi i to bez najmniejszego ryzyka, że już podczas zakupów można sobie zaspoilować zwycięzcę danego pojedynku. Osobiście bardzo taki patent polecam, choć całkowicie zrozumiem też podejście, jeśli dla kogoś kupowanie co dwa miesiące nowego tomiku stanowi dogodną okoliczność, aby przy okazji zrobić sobie również szybką powtórkę z tego, co wydarzyło się w poprzedniej części.
 |
Smug Loki z czipsiorami w zębach to mój wymarzony spiritual animal
|
Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu
Waneko.
0 Komentarze