O proszę. Dopiero co prezentowałam na blogu kolejne tomy Jujutsu Kaisen, którego 2. sezon anime adaptuje akurat recenzowany przeze mnie arc Incydentu w Shibuyi, a tuż obok wchodzi sobie SPYxFAMILY - całe na turkusowo - i z gracją przypomina, że za nieco mniej niż tydzień rozpocznie się emisja oczekiwanej przez fanów kontynuacji. Waneko naprawdę ma ogromne szczęście do mang, których bajki ani myślą się kiedykolwiek skończyć. Nie sposób przy tej okazji nie zauważyć, że wydawnictwo to w ogóle czuje olbrzymi pociąg do tytułów zaopatrzonych w anime, ale nie należy traktować powyższego stwierdzenia jako cierpkiego przytyku, ale całkowicie zrozumiały, biznesowy fakt. Nie dość, że dzieła posiadające animowany serial już na starcie dysponują solidną bazą odbiorców (co dla każdego zdroworozsądkowego wydawcy jest walorem absolutnie nie do przecenienia), to często są to serie mocno przez fandom pożądane, przez co praktycznie zawsze ucieszą większą grupę ludzi niż miałoby to miejsce w przypadku jakiegoś cichociemnego no name'a. No, choć akurat ta sytuacja nie dotyczy bezpośrednio SPYxFAMILY - wszak ten tytuł miał się w Polsce cokolwiek znakomicie nawet przed ogłoszeniem dokokszonej produkcyjnie adaptacji. Dziś kult Anyi tylko się umacnia, a ja w nawracaniu na prawilną stronę gremliństwa postaram się jedynie ociupinkę dopomóc...

Tytuł: SPYxFAMILY
Tytuł oryginalny: SPYxFAMILY
Autor: Tatsuya Endou
Ilość tomów: 12+
Gatunek: shounen, akcja, komedia, okruchy życie, dramat
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)
Gdy Anya informuje Loida, że dostała kolejnego tonitrusa, wstrząśnięty mężczyzna pada jak długi na ziemię, a życie zaczyna mu przelatywać przed oczami... I to przelatuje na tyle solidnie, że wraz z bohaterem mamy okazję cofnąć się w czasie aż do momentu, gdy mieszkający w Westalis pan Forger nazywał się jeszcze ⬛ i miał zaledwie kilka lat. Choć czasy nie były tak zupełnie sielankowe, a sąsiadujące ze sobą kraje wciąż toczyły zażarte polityczne negocjacje, wątłej budowy ⬛ znał wojnę wyłącznie przez pryzmat podwórkowej zabawy, którą uskuteczniał wraz z kilkoma zaprzyjaźnionymi kolegami. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy Luwen - rodzinne miasteczko chłopca - zostało nagle zbombardowane, w efekcie czego dyplomatyczne rozmowy zostały natychmiast zerwane, a krwawa wojna rozgorzała na nowo. W wyniku kolejnych ataków wrogiej armii na cywili ⬛ stracił absolutnie wszystko, co tylko miał i kochał. Jedyną rzeczą, jaka w tej tragicznej sytuacji jeszcze utrzymywała go przy życiu, była głęboka nienawiść wobec Ostanii, dlatego jeszcze jako nastolatek postanowił sfałszować swoje personalia i wstąpić do armii, podając się za swojego nieżyjącego znajomego. Młody mężczyzna z niezwykłą zajadłością eliminował przeciwników, lecz choć stos pozostawianych trupów rósł w zastraszającym tempie, nic nie mogło ukoić bólu i zwątpienia, że coś w tym świecie dzieje się konkretnie nie tak. Wtedy to na skutek splotu kilku istotnych przypadków dochodzi do znamiennego spotkania, dzięki któremu ⬛ rozpocznie karierę jako wybitnej klasy szpieg.
 |
Zanim ktoś zacznie marudzić, że przecież Loid już dostał swoją okładkę - tym, kim jest aktualnie, a tym, kim był jako dziecko, to naprawdę dwie diametralnie różne osoby
|
Znajomość okładki 10. tomu już zawczasu zdradzała, że autor uchyli wreszcie rąbka tajemnicy i pozwoli nam się zagłębić w dzieje Loida na dużo przed tym, jak przyjął to miano i nawet jeszcze przed tym, nim oficjalnie stał się Zmierzchem. Rzecz jasna mieliśmy już świadomość, że nie wiążą się one z niczym przyjemnym, tym bardziej że raz czy dwa mignęło nam niewyraźne wspomnienie chłopca płaczącego pośród zgliszczy miasta, niemniej liczba serwowanych mu przez los kopniaków po nerkach i tak okazała się zatrważająco duża. Z tych niesamowicie smutnych retrospekcji płynie zresztą zarąbiście przykra prawda - wojna przybierająca formę najazdu jednego kraju na drugi zawsze jest efektem tego, że jacyś wysoko postawieni ważniacy (politycy, wojskowi, członkowie militarnego lobby) coś sobie ubzdurali i stwierdzili, że od dziś podlegający im obywatele będą się zabijać, dopóki nie zdołają siłowo przeforsować swoich racji. Gdyby ci oficjele zechcieli spełniać swoje chore ambicje, walcząc samodzielnie na gołe klaty, wtedy proszę bardzo, droga wola. Ale wciągać w to cywili, którzy od świata oczekują jedynie tego, by mieć święty spokój? Sięgać po terror i propagandę niczym po stojącą w barku butelkę whisky? Ja pitolę. Zwłaszcza w obliczu konfliktu dziejącego się za naszą wschodnią granicą mam nadzieję, że piekło istnieje tylko i wyłącznie dlatego, aby mogło się zapełnić tymi wszystkimi wygodnickimi, pozbawionymi strzępów moralności bydlakami.
 |
Ten sam nóż, przez które serce się kraje, jednocześnie otwiera się w kieszeni...
|
Dość ważnym punktem zwrotnym stanowi w najnowszych tomach pojawienie się matki Damiana, czyli Melindy Desmond. Samych okoliczności jej poznania nie będę zdradzać, ale boi oh boi, jaka to jest szalenie niepokojąca kreatura. Pod maską wyjątkowo dobrze utrzymywanych pozorów skrywa się istota o zaskakująco zwichrowanej osobowości, która w tym samym momencie byłaby gotowa przytulić młodszego syna do piersi, jak i wepchnąć go prosto pod pędzące auto. W przeciwieństwie do męża, któremu mieliśmy okazję przyjrzeć się bliżej zaledwie raz (i to w zupełności wystarczyło, żeby zbudować atmosferę dziwnego dyskomfortu oraz podejrzeń wobec jego prawdziwych motywacji), Melinda najwyraźniej będzie się pojawiać w fabule całkiem regularnie. Swoją drogą bardzo, kurna, dobrze, bo jak sam autor zauważył w jednym z posłowi - gdyby tempo rozwoju historii miało dyktować zdobywanie przez Anyę stelli (a przypominam, że do wkroczenia na salony potrzebuje ich aż osiem), to musielibyśmy się przygotować na minimum 80-tomowy maraton. Na szczęście wprowadzenie Melindy nie tylko stanowi interesujący wątek sam w sobie, ale jednocześnie stwarza dla operacji Strix wygodną awaryjną furtkę. Kompletnie bym się zresztą nie zdziwiła, gdyby to właśnie od naprostowania matki Damiana miało tak naprawdę ruszyć całe Desmondowe domino.
 |
...zwłaszcza w perspektywie wspomnianej 80-tomowej pracy na etacie
|
Najbardziej cieszę się jednak z tego, że Tatsuya Endo wreszcie znalazł złoty środek w balansowaniu ciężaru gatunkowego kolejnych wydarzeń, a zamiast ciągu następujących pod rząd kilku-kilkunastu randomowych historyjek, w końcu zaczął on przeplatać komediowymi epizodami nieco bardziej złożone intrygi. Skutkiem tej zmiany twórczego nastawienia jest fakt, że niemal połowę tomu 10. zajęły wspomniane wcześniej retrospekcje młodego Loida/Zmierzcha/⬛, natomiast nieco ponad 2/3 objętości 11. tomu poświęcono trzymającej w napięciu napaści na szkolny autobus. Jasne, może ciężko tu mówić o tak konkretnych arcach jak misja na wycieczkowcu
Princess Lorelei (którą fani serii niebawem będą mogli się rozkoszować również w ruchu), niemniej takie poważne, rozpisane na choćby pół woluminu akcje są o tyle istotne dla funkcjonowania fabuły, gdyż przypominają odbiorcom, że w tytule mangi poza rodziną występuje też człon odnoszący się do szpiegostwa. Szczęście w nieszczęściu kompaktowość przygód w
SPYxFAMILY powoduje, że kompletowanie serii po dogonieniu japońskiego wydania (w efekcie czego otrzymujemy zaledwie 2 tomy na rok) nie sprawia szczególnie wielkich trudności jeśli chodzi o nadążanie za fabułą i orientowanie się, na jakim etapie trwania operacji Strix właściwie jesteśmy.
 |
Czy wspominałam już, że SPYxFAMILY bezwzględnie potrzebuje więcej misji z oficer Sylvią?
|
Z czasem zaczęłam rozumieć, że luzacka formuła
SPYxFAMILY rzeczywiście nie każdemu musi przypaść do gustu (choć wciąż jest to tytuł, który każdy z przyzwoitości powinien chociaż pobieżnie obczaić), natomiast czego absolutnie nie można odmówić serii Tatsuyi Endo to to, jak kolosalny wpływ w ciągu ostatnich 5 lat wywarła ona na branżę japońskiej rozrywki.
Mission: Yozakura Family,
Sakamoto Days,
Marriagetoxin,
Kindergarten Wars,
Kill Ao - wystarczy tylko spojrzeć na same marki należące do Shueishy, żeby dostrzec prawdziwy boom na szpiegowsko-asasyńskie klimaty, a jeśli dorzucimy do tego kotła jeszcze oryginalne produkcje animowane takie jak
Lycoris Recoil czy
Buddy Daddies, to już w ogóle można zapomnieć, że istnieją jakieś inne formy shounenowej rozróby. Osobiście jednak nie tylko nie mam z taką zmianą kursu absolutnie żadnego problemu, ale wyjątkowo mocno jej kibicuję, zwłaszcza że inni protagoniści będą stawiać sobie za wzór najlepszą dysfunkcyjną rodzinkę, jaką tylko mógł wydać mangowy świat.
 |
Do zobacenia w kazdom sobote o sesnastej casu polskiego!
|
Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu
Waneko.
0 Komentarze