Co wszystkie głowy, to nie jedna! - recenzja mangi Dr. Stone (tomy 20-22)

W przerwie między emitowaną wiosną pierwszą częścią a zapowiedzianą na jesień drugą częścią Dr. Stone: New World udało mi się nadgonić kolejną porcję wydawanej w Polsce mangi. I pewnie w przypadku innego przygodowego tasiemca należałoby stwierdzić, że co za dużo jednej franczyzy pod rząd, to niezdrowo, a w ogóle to ile razy można przyswajać (co prawda w innej formie audiowizualnej, ale jednak) ten sam fragment historii na przestrzeni tak krótkiego odcinka czasu...  lecz zarzuty te kompletnie nie działają w sytuacji, gdy mowa jest o Doktorze Kamyczku. Dzieją się tu tak odjechane jak na shouneny rzeczy, pojawia się tak wiele wspaniałych postaci i tak bardzo leży mi tutejszy humor, że aż ciężko uwierzyć, że w arcu osadzonym na Wyspie Skarbów zaczytywałam się zaledwie przed rokiem. Przysięgłabym, że minęła co najmniej z dekada! Oczywiście teraz akcja mangi znajduje się już dużo, dużo dalej - zarówno w przenośni, jak i geograficznie dosłownie - i powoli zbliża się do nieuchronnego finiszu. Póki jednak przygoda trwa, zapewnia mi ona absurdalnie dużą dawkę frajdy, a potem będzie ją zapewniać po raz wtóry, w formie anime, zwłaszcza że w kuluarach krążą plotki o chęci pełnego zaadaptowania serii autorstwa Riichiro Inagakiego i Boichiego.


Tytuł: Dr. Stone
Tytuł oryginalny: Dr. Stone
Autor: Riichiro Inagaki (scenariusz), Boichi (rysunki)
Ilość tomów: 26
Gatunek: akcja, przygodowe, komedia, dramat, sci-fi, shounen
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Po uprowadzeniu doktora Xeno Senku i wąska grupa towarzyszy rusza w dalszą drogę, aby odwiedzić kluczowy punkt całej wyprawy na drugi kraniec świata - a konkretnie miejsce, w którym doszło do feralnego w skutkach odpalenia promieni petryfikujących i zamiany całej populacji w kamienne posągi. Młodzi naukowcy obliczają, że źródło wielkiej katastrofy powinno znajdować się w samym centrum amazońskiej dżungli (śmiertelnie niebezpiecznej i mocno tajemniczej już przed tysiącleciami), co już samo w sobie stanowi wystarczająco duże wyzwanie logistyczno-techniczne, a przecież ekipa musi jeszcze zwiewać przed Stanleyem, strzelcem wyborowym i prawą ręką Xeno, który wraz z pomagierami próbuje za wszelką cenę odbić swojego szefa. Po drodze przedstawiciele Królestwa Nauki szczęśliwie natrafiają na cennego sojusznika, którym okazuje się znajoma amerykańskiego uczonego, nastoletnia doktor Chelsea. Specjalizuje się ona w geografii, ze szczególnym uwzględnieniem znajomości... cóż... właściwie to całej kuli ziemskiej, dlatego wskazanie optymalnej drogi do serca Ameryki Południowej to dla niej pikuś. Większym problemem będzie ucieczka w rozsądnym tempie oraz dostosowanie środków lokomocji do specyfiki kolejnych etapów podróży, jednak od czego jest Senku i jego niezastąpione schematy budowy epokowych wynalazków?

Chociaż żal mi publicznych trawników, które usychają, bo są przycinane do ujemnej wartości korzenia, to na całe szczęście na piękną rzeżuchę w wydaniu Senku zawsze można liczyć

Choć Dr. Stone nie jest w założeniach mangą bitewną (przynajmniej nie w takim stopniu, jak bywa to z najpopularniejszymi shounenami), nie brakuje tu emocjonujących starć z przeciwnikami. Mimo wszystko bliżej jednak tej serii takiemu Fullmetal Alchemist albo The Promised Neverland niż któremuś z topowych tasiemców, gdyż ukazywanie bojowych możliwości bohaterów nie jest celem samym w sobie, lecz dzieje się mimochodem, głównie przy okazji odkrywania jakichś tajemnic, ratowania towarzyszy z opresji albo wykonywania w założeniach pacyfistycznych misji. Jednocześnie poza jednym skorumpowanym władzą panem ministrem z pewnej wysepki, który nie wykazywał najmniejszych chęci na przejście rehabilitacji, wszyscy antagoniści pozostają całkiem ludzcy w swoich zachowaniach. Tak, Stanley i jego elitarni żołnierze również, gdyż - no właśnie - są żołnierzami, którzy zostali przeszkoleni w takim celu, aby być śmiertelnie skutecznymi. Nie kierują się personalnymi urazami, choć w żadnym wypadku nie mogą też pozwolić sobie na lekceważenie przeciwnika, nawet jeśli jest to zgraja wścibskich dzieciaków. Znów przedstawiciele Królestwa Nauki zgodnie z wpisanym w DNA kredo za nic w świecie nie zniżają się do morderstwa ani nawet do odmowy pomocy. Wszystko to sprawia, że projektowane przez autorów potyczki opierają się głównie na pomysłowej taktyce, nie power-upach wyciągniętych spomiędzy pośladków. A to się akurat w shounenach niesamowicie ceni.

Skoro nawet w Polsce uregulowano kwestię pracy zdalnej, to kamienny świat nie może pozostawać sto lat za neandertalczykami

Fajne jest również to, że w historii znalazło się miejsce dla kilku nowych naukowców z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście nie można umniejszać Senku jego geniuszu, zwłaszcza w kontekście doprowadzania ludzkości z powrotem do stanu używalności, niemniej okazałoby się sporą przesadą, gdyby jedna postać była aż tak wszechstronnie uzdolniona. W zupełności wystarczy, że Senku to ogromnie łebski gość od chemii i techniki, co ma zresztą uzasadnienie w tym, że od małego zajmował się budową rakiety oraz rafinacją napędzającego ją paliwa. Ciężko jednak oczekiwać, że powinien znać się na geografii, meteorologii czy medycynie na tym samym poziomie, jaki ogarniają to Chelsea, Ryusui albo Luna. I to jest też niezaprzeczalną siłą całego Dr. Stone'a jako shounena. Podczas gdy w innych tego typu produkcjach jak jakiś Bleach, Fairy Tail czy nawet One Piece burdel musi zostać ostatecznie posprzątany przez samego nieustraszonego protagonistę, tak w Doktorze Kamieniu każdy pełni istotną dla drużyny funkcję i w zależności od specyfiki problemu każdy ma szansę zabłysnąć jako bohater akcji. W końcu raz potrzeba surowej siły, raz precyzyjnych zdolności bojowych, raz sprawnej mózgownicy, a raz dyskrecji bądź sztuki manipulacji. Poza faktem, że świetnie działa to na potrzeby przedstawiania wartkiej opowieści, kryje się w tej prawidłowości także ważna (choć czasami mocno zaniedbywana) myśl - a mianowicie że każdy człowiek jest na swój sposób wyjątkowy i wartościowy.

Wszyscy mają doktorat - mam i ja!

Posiadanie zaplecza wybitnych osobowości oraz narzucony przez samych bohaterów rygor utrzymania ludzi przy życiu za wszelką cenę nie sprawia jednak, że fabuła jest mdła czy przewidywalna. Znaczy... przewidywalna może ociupinkę pod tym względem, że czytelnik ma pewność, że w ten czy inny sposób ekipa wykaraska się z tarapatów. Mimo to autorzy potrafią zaserwować niesamowite zwroty akcji i chwytające za serce momenty, których koledzy po fachu mogą szczerze pozazdrościć. Odkrycie prawdy stojącej za powstaniem wioski Ishigami, odtworzenie pozostawionego przez przodków nagrania, przeciągnięcie Nikki na stronę Królestwa Nauki, Magma ratujący Chrome'a i Senku, zgon i zamrożenie ciała jednego z kluczowych towarzyszy, poświęcenie Ginro... takich mniejszych i większych wątków pojawiło się już mnóstwo, a mimo to nawet ich natężenie nie było w stanie przygotować mnie na cios (czy raczej dwa ciosy), jaki czekał na mnie na początku oraz końcu 22. tomu Doktora Kamyczka. Myślałam, że będąc tak blisko finału już nic nie może się widowiskowo spieprzyć, ale jednak nie mogłam się pozbierać emocjonalnie, widząc to, co się zadziało. Ba, nawet po kilku dniach od lektury na usta wciąż cisną mi się mocno niecenzuralne słowa, jednak kryje się w nich przede wszystkim szalony podziw dla duetu twórców oraz tego, jak potężne mieli jaja, decydując się aż tak zamieszać historią.

Bo każdy facet naukowiec to takie duże dziecko

Kocham Dr. Stone'a całym sercem i mimo kilku momentów wyraźnie odczuwalnego przyspieszania tempa nie zmieniłam zdania, że to aktualnie najlepszy zakończony shounen, jaki zasponsorował nam Weekly Shounen Jump. Nawet gdyby finał nie dowiózł w taki sposób, jaki bym tego oczekiwała, nie zmienia to faktu, że autorzy zagwarantowali minimum 22 tomy doskonałej, intelektualno-akcyjniakowej rozrywki - a to więcej, niż może się pochwalić takie The Promised Neverland, Bakuman czy Mashle (i mam tu na myśli różne, nie tylko związane z długością serii względy). Na dodatek jest to manga tak przyjemnie wartościowa i przystępna nawet dla ludzi będących na bakier z naukami ścisłymi, że z przyjemnością dołożyłabym ją do listy lektur obowiązkowych, którą zaczęłam tworzyć przy okazji niedawno opublikowanej recenzji Boys Run the Riot. Cudownie byłoby zastąpić Doktorem Kamyczkiem przestarzałe powieści w stylu Przypadków Robinsona Crusoe Daniela Defoe czy Tajemniczej wyspy Juliusza Verne'a, a że przy okazji można by krzewić w młodym narodzie szacunek do wspaniałej kreski Boichiego, no to tylko się cieszyć. Ech... ale że niestety mamy takie standardy w szkołach, jakie mamy, pozostaje mi jedynie gorąco polecić zakup serii na własność i samokształcenie się w tym kierunku w bezpiecznych, domowych pieleszach...

Ach, Taiju, jednak prawdziwy z ciebie człowiek kultury...

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze