Okazja czyni demona - recenzja mangi Miecz zabójcy demonów (tomy 16-19)

W marcu miałam niebywałe szczęście wybrać się do kina na specjalny pokaz z uniwersum Kimetsu no Yaiba, który uwzględniał dwa ostatnie odcinki arcu Dzielnicy Uciech oraz pierwszy dłuższy odcinek (lub dwa normalne) zaplanowanej na sezon wiosenny adaptacji arcu Wioski Kowali. Już dysponując wiedzą z materiału źródłowego, który recenzowałam poprzednim razem, miałam solidne podstawy sądzić, że w nowym sezonie z pewnością nie zabraknie świetnie zanimowanej akcji, niemniej widząc na własne oczy próbkę tego, co po raz kolejny zdołali wyczarować animatorzy pracujący w studiu Ufotable... poziom ekscytacji tą produkcją zmienił się ze stabilnego zainteresowania na rasowy hype. Jeśli podobała wam się sekwencja z 26. odcinka pierwszej serii, kiedy to Muzan wezwał do swojego przytulnego wymiaru wszystkie Mniejsze Księżyce, to początek nowego sezonu zapewni wam te same wizualne doznania, tylko tak jeszcze podniesione do sześcianu. Ale, ale! Dzisiejszy tekst nie ma być laurką wystawioną anime (choć oczywiście każda okazja jest dobra, żeby powiedzieć coś miłego o zacnej adaptacji), a temu, co dzieje się już po tym, jak Tanjirou i spółka ogarnęli burdel u kowali. I jeśli sądzicie, że na adaptację kolejnego arcu znów przyjdzie nam poczekać maksymalnie rok, to może was spotkać srogie zdziwko.


Tytuł: Miecz zabójcy demonów – Kimetsu no Yaiba
Tytuł oryginalny: Kimetsu no Yaiba
Autor: Koyoharu Gotouge
Ilość tomów: 23
Gatunek: shounen, akcja, przygoda, historyczny, fantasy
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Po cudem odpartym ataku przeprowadzonym na wioskę kowali przez dwa potężne Większe Księżyce, korpus Filarów nie tylko angażuje się w mordercze treningi, które mają im pomóc w przebudzeniu legendarnej mocy znamion, ale decydują się także gruntownie przebudować model szkolenia szeregowych zabójców demonów. Nezuko ze względu na swój aktualny stan musi tymczasowo znaleźć się pod obserwacją pani Tamayo, jednak w wyczerpującym cyklu ćwiczeń odbywającym się pod okiem wykwalifikowanych mentorów udział bierze doskonale nam znana trójka młodych bohaterów. Pomiędzy zaliczaniem kolejnych wyzwań Tanjirou ma okazję porozmawiać chwilę z Himejimą, Filarem Kamienia, który zdradza mu wstrząsającą historię okoliczności, w jakich poznał i ostatecznie dołączył do organizacji zajmującej się eliminowaniem demonów. Niestety, są to niejako ostatnie chwile względnego spokoju, ponieważ w czasie, gdy młody Kamado udaje się do Tomioki i wtrąca się w jego sparing z Shinazugawą, dochodzi do innego, nie mniej znaczącego spotkania. Okazuje się, że w leżącej nieopodal posiadłości Ubuyashikich, gdzie obłożnie chory mistrz Kagaya powoli dokonuje swojego niedługiego żywota, zjawia się nie kto inny, a sam... Muzan Kibutsuji!

Palec pod budkę, bo za minutkę zamykam budkę... i nie będzie już okazji do zaprezentowania się na okładce!

Patrząc na status oraz długość serii, wiedziałam, że fabuła powinna zacząć się już poważnie zagęszczać, ale nie sądziłam, że historia wraz z nadejściem 16. tomu dupnie z aż tak wysokiego C. Bo trzeba powiedzieć wprost, że to właśnie w tej części ma miejsce oficjalny początek końca kilkusetletniej wojny między zabójcami demonów a Muzanem i jego pozostałymi przy (nie)życiu elitarnymi podwładnymi. Co więcej, raz puszczona w ruch akcja nie zatrzymuje się potem już ani na sekundę, co skutkuje tym, że czytelnik - na podobieństwo zasypywanego gradem ciosów Tanjirou - wprost nie może złapać tchu. W efekcie trochę korci mnie, żeby powstrzymać wszystkich chętnych przed sięgnięciem po mangę akurat w tym momencie i czytaniem jej w co-dwumiesięcznych dawkach, bo to tortura niemal tak samo wyrafinowana jak śledzenie poszatkowanej emisji finałowej części finałowego sezonu niesławnego już Ataku tytanów. Z drugiej jednak strony... kimże ja jestem, żeby wymagać od kogokolwiek takiego poświęcenia? Wszak wiele zwrotów akcji działa najlepiej dopiero wtedy, gdy dostaniemy czas na ich przetrawienie i stopniowe poukładanie sobie w głowie zapodanych rewelacji, a nie wtedy, gdy decydujemy się przyjąć na klatę jedną, wielką, emocjonalną pigułę.

Na szczęście Tomioka dba, żeby binge'owanie mangi nie okazało się aż nazbyt emocjonalną pigułą

A w Mieczu zabójcy demonów jest co przetrawiać. Niektórzy mogą dostrzegać w dziejącej się bitwie spore podobieństwo do Czwartej Wielkiej Wojny Shinobi z Naruto, choć osobiście wolę nieco łagodniejsze porównanie do Avengers: Endgame. We wszystkich wymienionych przypadkach chodzi jednak o to samo, czyli o ostateczne rozstrzygnięcie sporu oraz fakt, że na planszę trafiają absolutnie wszystkie liczące się bojowo pionki, które znamy z imienia i które w choćby drobny sposób przysłużyły się fabule. Obecność wciąż dychających Większych Księżyców czy wszystkich aktywnych "zawodowo" Filarów nie powinna nikogo dziwić, ale w ogromnej operacji biorą udział nawet te dawno niewidziane postacie drugoplanowe, po których należało się raczej spodziewać, że ich rola zakończyła się na pomocy w rozwoju młodej gwardii. Bez wchodzenia w zbyt duże spoilery powiem jedynie, że w finałowej potyczce znalazło się nawet miejsce dla emerytowanego Uzuia, pana Urokodachiego czy pani Tamayo z nieodstępującym jej na krok Yushiro. Jednocześnie należy się spodziewać - tak samo zresztą jak miało to miejsce w dwóch wymienionych wyżej dziełach popkultury - że nie wszyscy bohaterowie wyjdą z tej wojny bez szwanku. Między 16. a 19. tomem z życiem pożegnała się już piątka postaci stojących po jasnej stronie mocy, a i nie wydaje się, jakby na tym bilans strat miał się zatrzymać. I chociaż każdy taki zgon boli w serduszko, to jednak jest niezbędny, aby odpowiednio podbudować stawkę finału opowieści.

To nie jest seria dla ludzi dzików o słabych nerwach

Muszę też przyznać, że ostatni etap historii dowozi nie tylko pod kątem fabuły, ale także wizualnej epickości. Robi to ogromne wrażenie zwłaszcza kiedy się pomyśli, że przecież Miecz zabójcy demonów jest pierwszą pełnoprawną mangą (nie licząc może jakichś konkursowych one-shotów) tworzoną przez Koyoharu Gotouge. W przypadku takich młodych, rozwijających się twórców postęp w warsztacie często bywa oszałamiająco duży, o czym z pewnością mogą poświadczyć czytelnicy pierwszych prac Ohkubo Atsushiego, Jun Mochizuki, Yany Toboso czy nawet Kaoru Mori. Nie inaczej jest i tutaj. Choć przez specyficzne designy postaci może się wydawać, że w sumie niewiele się zmieniło od czasu powstania pierwszych rozdziałów, to już takie kadrowanie czy choreografia walk dobitnie pokazują, że to już nie jest ten sam mangaka, który dopiero co rozpoczynał serializację w Shounen Jumpie. Jasne, nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że mordobicie dorównuje tu przejrzystością walkom w Fire Force (zwłaszcza że jest to naprawdę wysoko zawieszona jak na shouneny poprzeczka), niemniej śledzenie starć sprawia czystą przyjemność, a nie nakazuje się zastanawiać, która kończyna bohatera znajdowała się za enigmatycznym maziajem symbolizującym ruch.

Oj, będzie ruc... ruszało się pięknie w anime!

Tak czy inaczej, jeśli macie wśród znajomych osoby, które twardo trzymają się anime, powinniście je lojalnie uprzedzić, że po emisji nowego sezonu czekają ich nie miesiące, lecz całe lata posuchy. Logicznym wydaje się bowiem założenie, że studio Ufotable będzie chciało zaadaptować walkę z Muzanem jednym ciągiem, a ten spokojnie będzie wymagać przygotowania co najmniej 26, jeśli nie ze 39 odcinków. Wówczas tymczasowe przerzucenie się na polskie wydanie mangi może okazać się wyjątkowo kuszącą alternatywą, zwłaszcza że według harmonogramu wydawnictwa Waneko ostatni, 23. tom powinien się u nas pojawić już w listopadzie 2023 roku. Osobiście (o czym zresztą już wspominałam przy okazji recenzji Jujutsu Kaisen) gorąco polecam takie rozwiązanie, ponieważ gwarantuje ono podwójną dawkę radochy w cenie jednej. A wiem, co mówię - w końcu mimo wyjątkowo świeżej znajomości wydarzeń z mangi wprost nie mogłam usiedzieć w fotelu, tak bardzo jarałam się początkiem arcu Wioski Kowali.

I pamiętajcie - nie bądźcie jak Muzan, który ogląda tylko anime i narzeka, kiedy przypadkiem nadzieje się na spoilery

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze