Nie taki człowiek słaby, jak go malują - recenzja mangi Walkirie kresu dziejów - Record of Ragnarok (tomy 2-4)

Mitologie - a właściwie ich rozmaite reinterpretacje - chyba nigdy nie miały się lepiej niż na przestrzeni ostatnich lat. Niesamowita w tym zasługa rozwoju wszelkiego rodzaju mediów, począwszy od tak tradycyjnych form jak filmy, a na nowoczesnych środkach przekazu jak gry skończywszy. W efekcie ciężko wyobrazić sobie takiego Marvela bez obecności Thora, Lokiego czy Chonsu; na potężnej mitologii nordyckiej zostały oparte takie hitowe produkcje jak Assassin's Creed: Valhalla oraz najnowsze odsłony God of War, a w produkcyjnej kuźni Disneya już od wielu miesięcy tworzony jest serial na podstawie znanej młodzieżowej serii o jakże znaczącym tytule Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy. Już nawet nie zamierzam poruszać tematu mitologii japońskiej pojawiającej się w mandze i anime, bo to prawdziwa popkulturalna puszka Pandory *wink wink* Ale nawet gdyby ograniczyć się wyłącznie do tytułów zapożyczających motywy obcych kultur, wciąż wyprodukowano tego absolutnie co niemiara. Do chyba najbardziej znanych pozycji z tej kategorii należy kultowe już Saint Seiya (które nie tylko doczekało się miliona odsłon anime, ale wkrótce zawita również na wielkie ekrany w postaci hollywoodzkiego filmu aktorskiego) oraz zdobywające w ostatnich latach na popularności Walkirie kresu dziejów - Record of Ragnarok.


Tytuł: Walkirie kresu dziejów - Record of Ragnarok
Tytuł oryginalny: Shuumatsu no Walküre
Autor: Azychika (rysunki), Shinya Umemura (historia), Takumi Fukui (scenariusz)
Ilość tomów: 17+
Gatunek: seinen, akcja, historyczny, dramat, fantasy, supernatural
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Walka Lu Bu Fengxiana z Thorem okazuje się bardziej zacięta niż widownia (a zwłaszcza boska jej część) zakładała. Sprawia to, że nordycki bóg piorunów decyduje się na użycie mocy przebudzonego Mjolnira, którą niegdyś wykorzystał tylko jeden jedyny raz, kiedy doprowadził do powalenia olbrzymiego węża Jormunganda. Chiński wojownik dzielnie opiera się przytłaczającej sile młota... jednak dzieje się tak do czasu. Okazuje się bowiem, że choć wymiana ciosów nie wywarła wrażenia na obliczu człowieka, to ostatecznie jej natężenia nie wytrzymały kości u nóg, które strzaskały się praktycznie w drobny mak. W efekcie Lu Bu nie może już dłużej ustać, co wydaje się dość jednoznacznie rozstrzygać pojedynek na korzyść obozu bogów. Wówczas na arenę w pełnym pędzie wpada piękny bojowy ogier, Czerwony Zając, który podbiega do rannego mężczyzny i dumnie staje u jego boku. I chociaż w pierwszej chwili uznane zostaje to za sprzeczną z regułami walki pomoc, to nawet sam Zeus zauważa, że koń jest niczym innym, jak nierozerwalną częścią duszy Lu Bu. Mężczyzna dosiada więc wierzchowca, a rywalizacja zostaje wznowiona. Zresztą, obaj oponenci doskonale zdają sobie sprawę z tego, że kolejna wymiana ciosów będzie nie tylko tą decydującą, ale dla jednego z nich - absolutnie ostatnią.

Zestaw mchatych kart postaci z Walkirii kresu dziejów to obok tych z Fire Force mój ulubiony typ dodatków do kolekcjonowania

Tak jak należało się tego spodziewać, pierwszy pojedynek rozgrywający się między Lu Bu Fengxianem i Thorem stanowił zaledwie przystawkę ukazującą epickość starć oraz tak bardzo over the top techniki, że nawet bohaterowie JoJo szczerze by ich pozazdrościli. Stawki personalnej jednak w tej walce nie ma, ponieważ obaj panowie są po prostu wciórno zarąbistymi koksami, którzy nigdy wcześniej nie spotkali na swojej drodze przeciwnika stanowiącego dla nich odpowiednio duże wyzwanie. Jednocześnie da się zauważyć, że Thor i Lu Bu faktycznie czują względem siebie głęboki respekt i gdyby nie specyficzne okoliczności, w jakich się znaleźli, zapewne z miejsca by się zakumplowali (przynajmniej do momentu, aż któryś któregoś nie zarąbałby w przyjacielskim sparingu, choć zgaduję, że żaden z nich nie miałby do drugiego o nic pretensji). Swoją drogą nawet tak drobna rzecz jak zyskanie szacunku boskiego oponenta może we właściwym momencie okazać się dla obozu ludzkości nie lada atutem, gdyż w ten sposób udowadniają, że zachowanie ich przy życiu pozwoli raz na jakiś czas dostarczyć bogom fantastycznej rozrywki... a stąd już prosta droga do tego, żeby za tysiąc lat Walkirie kresu dziejów doczekały się równie mocarnego sequela.

Co prawda pupile często upodabniają się do swoich właścicieli, jednak Lu Bu i jego wierzchowiec osiągnęli najwyższy poziom możliwego wtajemniczenia

Znacznie większe emocje wzbudza starcie drugie, które zostało obsadzone takimi legendami, że mogłoby spokojnie pretendować do miana wielkiego finału - a chodzi o walkę między Zeusem, ojcem bogów (przynajmniej greckiego panteonu) oraz Adamem, ojcem ludzi (przynajmniej według biblijnych podań). Co ciekawe, choć ten pierwszy sprawia wrażenie zgrzybiałego, zasuszonego starca, to po pojawieniu się na arenie z miejsca staje się olbrzymią masą czystych mięśni. Znów reprezentant ludzkości... cóż... nie dość, że zjawia się on w stroju adekwatnym do swojego imienia, to jeszcze ciężko zaliczyć jego posturę do miana najbardziej imponujących sylwetek świata pakerów. A będąc tak zupełnie szczerą - prędzej nadawałby się do mangi o wiotkich bishounenach, nie wyładowanym akcją seinenie. Można więc uznać to starcie za podręcznikowy przykład walki mocarza z underdogiem, o której wspominałam przy okazji recenzji 1. tomu Walkirii. Ale to nie ta kwestia najmocniej zapada w pamięć. Na początku wydaje się, że Adam walczy trochę od niechcenia, napędzany przede wszystkim nienawiścią do bogów i ich niesprawiedliwych osądów, jednak z czasem okazuje się, że jego motywacje są nie tylko zgoła inne, ale tak czyste, że w jednej chwili udaje mu się zjednoczyć ludzi wszystkich wyznań. Jeśli to nie jest przykład gigachada wszechczasów, to ja już nie wiem, kto mógłby zasługiwać na takie miano.

Gdyby Bóg zamiast brodatego staruszka okazał się loli, kościół katolicki mógłby zyskać na takiej reklamie spore grono zainteresowanych...

Walka między Zeusem i Adamem nie trwa jednak długo, a wraz z końcówką 3. tomu rozpoczyna się starcie trzecie, w którym udział wezmą niewzruszony pan mórz, Posejdon, oraz najznamienitszy szermierz japońskiej historii, Kojirou Sasaki. Lecz o ile po stronie bogów po raz kolejny mamy do czynienia ze skończonym dupkiem, tak reprezentant ludzkości już od pierwszych kadrów swej antenowej bytności zaskarbia sympatię czytelników. Ot, jest takim fajnym, luzackim staruszkiem, od którego bije aura niesamowitego doświadczenia, niemniej doskonała znajomość tajników fechtunku nie uczyniła go zwichrowanym emocjonalnie czy żądnym krwi wroga. Wręcz przeciwnie - tak bardzo unika wszczynania jakichkolwiek waśni, że zamiast fizycznych treningów z realnymi oponentami doprowadził do perfekcji sztukę wizualizacji starć we własnej głowie. Dzięki temu nie tylko odbył niewyobrażalną ilość pojedynków, ale też przekuł zdobytą w ten sposób wiedzę w zupełnie prawdziwe umiejętności władania długim mieczem. I chociaż na moment lektury 4. tomu nie udało się jeszcze wyłonić zwycięzcy trzeciej rundy, odnoszę dziwne wrażenie, że autorzy raczej nie pozwolą sobie na zhańbienie dobrego imienia ich (co by nie było) narodowego bohatera.

Miej wy... rąbane, a będzie ci dane!

Tak jak sądziłam, trzeba było po prostu przeczekać ten pierwszy wprowadzający w akcję tom, żeby manga się rozkręciła, a obok widowiskowej klepaniny pojawiły się także bardziej osobiste wątki, które znacząco urozmaicają fabułę. W przypadku Adama autorzy jeszcze grali przez chwilę na zwłokę, zanim uczynili go bohaterem z krwi i kości, jednak od momentu wejścia Kojiro Sasakiego nie ma nawet najmniejszych wątpliwości, komu chce się kibicować z całego serca. Dzięki tej całkiem zmyślnej podbudowie i nakreślonej po dwóch pojedynkach stawce wprost nie mogę się doczekać, co wydarzy się dalej i po jakie nietuzinkowe zagrywki będą zmuszeni sięgnąć przedstawiciele ludzkości, aby przetrwać Ragnarok. Jednocześnie trochę na przekór tym słowom trzymam kciuki, aby nie zabrakło też zgoła odwrotnych sytuacji, kiedy to będziemy optować za zwycięstwem jakiegoś sympatycznego, honorowego boga, ponieważ człowiek okaże się skończonym skurwielem. No, ale patrząc na listę wystawionych kandydatów, takich wątpliwych moralnie gagatków raczej nie powinno tu zabraknąć...

Żeby tak zupełnie nie psuć niespodzianki, zastrzegę, że listy reprezentantów zostały przedstawione w kolejności całkowicie losowej

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze