Kiedy mówimy o shoujo, zwykle mamy na myśli szkolne romanse rozgrywające się między kilkorgiem nastolatków. Z rzadka w wielokąt miłosny może się również zaplątać jakiś nauczyciel (jak w Fruits Basket bądź też Gwieździe spadającej za dnia) albo inny rozwydrzony woźny (pamięta ktoś jeszcze Dengeki Daisy?). Tak czy inaczej tematyka zdaje się jednak krążyć li i onli wokół szybszego bicia serduszka oraz furkoczących w brzuchu motylkach odczuwanych na widok tego jedynego/tej jedynej. A przecież nowoczesne serie shoujo potrafią wychodzić daleko poza ograny szał romantycznych uniesień. Mogą skupiać się na odnajdywaniu własnej tożsamości (Kompleks sąsiada, Pożegnanie pierwszej miłości, Switched, Zbudź się, śpiąca królewno), rozbudzaniu w sobie na nowo pasji (Barwa twoich ust), radzeniu sobie z traumą (Niepewne serca, Orange) czy nawet na widowiskowej zabawie ogranymi schematami i samoświadomym się z nich nabijaniu (Mistrz romansu Nozaki). A nade wszystko mogą traktować o szeroko pojętym dojrzewaniu i stawaniu się po prostu milszym człowiekiem, tak jak doskonale to czyni nowa seria autorstwa Io Sakisaki, czyli Kocha... nie kocha....

Tytuł: Kocha... nie kocha...
Tytuł oryginalny: Omoi, Omoware, Furi, Furare
Autor: Io Sakisaka
Ilość tomów: 12
Gatunek: shoujo, komedia, dramat, romans, szkolne życie
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)
Wkrótce po tym, jak Rio przyśniła się Yuna, chłopak kompletnie nie może przestać myśleć o najlepszej przyjaciółce swojej przyszywanej siostry. Już wcześniej dzięki odbywaniu regularnych rozmów panna Ichihara stała mu się naprawdę bliska, jednak po tej jednej feralnej nocy licealista wreszcie zdaje sobie sprawę, że miłość, którą do tej pory żywił do Akari, wyblakła, a jej miejsce zajęło zupełnie nowe uczucie. Obawia się jednak, że na zmianę decyzji i przyjęcie wyznania Yuny jest już stanowczo za późno, tym bardziej że dziewczyna niespecjalnie daje po sobie poznać, jakby dalszy kontakt z Rio wykraczał poza zwykłe ramy przyjaźni. Znów Akari, która szczerze zazdrości Yunie odwagi cywilnej, postanawia zorganizować grupowy wypad na lokalny festiwal, by w odświętnych okolicznościach móc zbliżyć się do wybranka swojego serca. Wygląda jednak na to, że próba przypodobania się Kazu może okazać się nie tyle nie lada wyzwaniem, ile misją prawdziwie samobójczą. Bo chociaż Inui żywi w stosunku do Yamamoto coś więcej niż tylko sympatię na stopie czysto koleżeńskiej, za żadne skarby nie chce wpychać się między wódkę a zakąskę, zwłaszcza że był naocznym świadkiem, jak Rio pocałował raz znienacka Akari...
 |
Piękny komplecik obwolut z głównymi bohaterami z pięknym (prawie) komplecikiem instagramowych kart
|
To prawdziwa przyjemność móc powiedzieć, że Kocha... nie kocha... to seria, która od 8 tomów niezmiennie zaskakuje niezwykłą dojrzałością swoich bohaterów. Nie wszystkich i nie w absolutnie każdym aspekcie, ale... kurde! Tu nastolatki przynajmniej mają pełną świadomość tego, że szczerość i otwartość popłaca, a przeżywanie wspólnie miłych chwil sprawia, że miłość dodaje skrzydeł, nie umartwia niczym cierpiący w środku lasu wąpierz. I ponownie palmę pierwszeństwa dzierży na tym polu Yuna, która nie dość, że przechodzi fantastyczną przemianę z totalnie nieśmiałego podlotka w przyjazną, patrzącą prosto przed siebie dziewoję, to jeszcze staje się naturalnym wzorem do naśladowania dla wszystkich pozostałych bohaterów (ze szczególnym naciskiem na Rio oraz Akari). Tutaj "przepraszam", "dziękuję", "ładnie wyglądasz" czy "wszystko gra?" są używane na porządku dziennym, a nie tylko jako wytrych fabularny zażegnujący po kilkunastu długich rozdziałach jakiś rozdmuchany konflikt. Wow. Po prostu wow. Aż ciężko mi uwierzyć, że za tę serię odpowiada ta sama autorka, która chwilę (czyt. kilka lat) temu stworzyła Ścieżki młodości, czyli niemal encyklopedyczny przykład wszystkiego, co w shoujo powinno być godne pożałowania.
 |
W skali od zera do jednego Keanu Reevesa mówiącego "You're breathtaking!", Yuna plasuje się u szczytu rankingu najsympatyczniejszych ludzi popkultury
|
Oczywiście Kocha... nie kocha... nie rezygnuje tak całkowicie z wplatania w fabułę problemów komunikacyjnych czy mylnego interpretowania pewnych wydarzeń, niemniej autorka postanowiła nieco zabawić się tym motywem i zamiast uczynić takimi płochymi, niedomyślnymi istotami nasze dwie główne bohaterki, zrobiła to z postaciami męskimi. W efekcie to Rio i Kazu robią tu za bardziej stereotypowe heroiny niż Yuna i Akari. Pewnie niejednemu czytelnikowi tej recenzji przyjdzie w tej chwili na myśl, że to właściwie żadna pociecha i jeśli kogoś takie podchody nie bawiły już w normalnym wydaniu, to odwrócenie ról nie powinno w tym temacie niczego zmienić. Ale wiecie co? Zrobienie z chłopaków uczuciowych głupoli sprawiło, że historia stała się znacznie
przyjemniejsza w odbiorze - przynajmniej mogę o tym zaświadczyć mua,
osoba, którą niesamowicie łatwo wkurzają problematyczne bohaterki, za to
bohaterom potrafię wybaczyć aż nazbyt dużo. Dlatego jestem dumna, że przedstawicielki mojej płci wreszcie potrafią stanąć na wysokości zadania, natomiast oglądanie nieporadnych chłopców niesamowicie mnie rozczula, ponieważ taka kreacja postaci doskonale przełamuje stereotyp shoujo-samca, który powinien być twardy, niedostępny i nieprzyjemny w obyciu.
 |
O takie urocze męskie tsundere nic nie robiłam
|
Podobnie jak opisywałam to przy okazji
recenzji Pożegnania pierwszej miłości, tak i tutaj wypada powtórzyć, że oparcie fabuły nie na pojedynczej pierwszoplanowej parze, ale na całych dwóch duetach okazało się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Nawet jeśli jeden bohater/bohaterka zamotał się w uczuciach lub musi przetrawić jakieś rewelacje, nie musimy się z nim/nią kisić przez cały czas antenowy, bo w odpowiednim momencie przeskakujemy na równolegle prowadzony wątek, gdzie sprawy idą do przodu lub dochodzi do ważnego zwrotu akcji. Ma to jeszcze ten jeden plus, ponieważ dzięki żwawości narracji zostajemy pozbawieni (czyt. wybawieni od) wyświechtanych monologów wewnętrznych postaci, które potrafią zastanawiać się w nieskończoność, czemuż to czują w serduszku taki ból albo co powinny zrobić, by zostać zauważone i pokochane. Tutaj bohaterowie się nad sobą nie roztkliwiają - tutaj rozmawiają, działają i wchodzą ze sobą w interakcje. Na dodatek w przeciwieństwie do
Pożegnania pierwszej miłości, kwartet głównych bohaterów
Kocha... nie kocha... jest wspomagany przez całkiem liczne grono postaci drugoplanowych, w tym m.in. mamę rodzeństwa Yamamoto, dwóch kumpli Rio i Kazu czy Ryousuke, byłego chłopaka Akari, dzięki którym tło prezentowanych wydarzeń nabiera głębi i potrzebnego zróżnicowania.
 |
W każdym z nas walczą dwa wilki... pardon, dwie bohaterki shoujo
|
Może będzie to nazbyt odważne stwierdzenie, ale uważam, że Kocha... nie kocha... powinno być lekturą pierwszego wyboru przy zapoznawaniu się z raczej mało chlubnym "gatunkiem" shoujo. Nie jest rzecz jasna serią absolutnie perfekcyjną - bo gdyby była, pewnie nie opłacałoby się dalej eksplorować tego typu mang - ale mimo to stanowi doskonałego reprezentanta swojej kategorii wagowej, który wolał odejść od stosowania chwytów poniżej pasa, by walczyć w prestiżowym turnieju ukazywania pozytywnych aspektów nastoletniej miłości. Damn, właściwie to byłabym nawet skłonna przyznać, że ten tytuł warto polecać nie tylko młodym dziewczętom rozpoczynającym swoją przygodę z mangami, ale także dorosłym kobietom, które zęby już zjadły (oczywiście tylko metaforycznie!) na różnego rodzaju poruszających joseiach. Kocha... nie kocha... ma wszelkie predyspozycje do tego, aby okazać się swego rodzaju wehikułem czasu, który zabierze was w podróż po historii, co to jeszcze nie całkiem wyleczyła się z uroczej, młodzieńczej naiwności, a mimo to potrafi przekazać naprawdę dojrzałe wartości. I oby takich serii pojawiało się na naszym rynku jak najwięcej!
 |
Może mało to moralne, ale ile czasu i zbędnych perturbacji by zaoszczędziło!
|
Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu
Waneko.
0 Komentarze