Ręka, noga, mózg w kamieniu - recenzja mangi Dr. Stone (tomy 14-16)

No i stało się to, co prędzej czy później stać się musi z nawet najbardziej rozwleczonymi shounenami, nie mówiąc już o skrzętnie rozplanowanych komiksach, które mają na siebie konkretny pomysł. W marcu 2022 roku Dr. Stone zakończył swoją owocną publikację w Weekly Shounen Jumpie, zamykając się na 26 tomach (co przekłada się na niebagatelne 232 rozdziały). Z pewnością jest to liczba godna pozazdroszczenia, choć pewnie starsi czytelnicy doskonale pamiętający czasy Wielkiej Trójki mogą poczuć pewien niedosyt, no bo jak to tak - czyż można zżyć się z bohaterami przez zaledwie 5 lat? Dekada to absolutne minimum! Na szczęście polscy fani serii są w o tyle komfortowej sytuacji, ponieważ zostało nam jeszcze półtorej roku kolekcjonowania mangi w rodzimym języku, a dodatkowo wciąż możemy podziwiać efekty pracy animatorów skupionych pod skrzydłami studia TMS Entertainment, którzy dzielnie i wiernie adaptują materiał źródłowy na kolejne sezony fantastycznego anime. Zresztą, dopiero co (a konkretnie 10 lipca) mieliśmy okazję podziwiać efekty niemal godzinnej OVA skupionej na Ryusuim Nanamim - nowym drugoplanowym bohaterze zasilającym szeregi rozbudowującego się Królestwa Nauki, który ma za zadanie poprowadzić historię na zupełnie nieznane wody... i to całkiem dosłownie!


Tytuł: Dr. Stone
Tytuł oryginalny: Dr. Stone
Autor: Richiro Inagaki (scenariusz), Boichi (rysunki)
Ilość tomów: 26
Gatunek: akcja, przygodowe, komedia, dramat, sci-fi, shounen
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Zanim wyprawa z Królestwa Nauki pożegluje na przeciwległy kraniec kuli ziemskiej w poszukiwaniu źródła zielonego światła - mocy, która nie tylko zamienia ludzi w kamień, ale pozwala także wyleczyć praktycznie każde istniejące schorzenie - obrany kurs zawiedzie ekipę na wyspę, na której ojciec Senku wraz z pozostałymi astronautami wylądowali, zakładając podwaliny nowej-starej cywilizacji. Jak się słusznie okazuje, za powstanie wioski Ishigami odpowiadała zaledwie garstka podróżników, która odważyła się ruszyć w nieznane, natomiast na maleńkiej wysepce wciąż pozostało całkiem spore, dobrze funkcjonujące (jak na standardy technologicznego regresu) plemię. Jednocześnie według przekazywanych przez kapłanki opowieści, to właśnie na tej ziemi obiecanej znajdować ma się skarb jedyny w swoim rodzaju, lśniący piasek, bez której żaden szanujący się naukowiec nie może się obyć... a mianowicie platyna, czyli uniwersalny katalizator, który jest zdolny przyspieszyć produkcję kwasu azotowego będącego bazą mikstury przywracania kamiennych posągów do życia. Niestety, dotarcie do cennych zasobów nie będzie takie proste, bowiem społeczność zamieszkująca Wyspę Skarbów jest rządzona przez nieznoszącego sprzeciwu władcę. Co gorsza, kiedy Senku z kilkoma przyjaciółmi schodzi na ląd na rekonesans, pozostałych na statku kamratów znienacka atakuje wróg, który bez choćby mrugnięcia okiem... zamienia wszystkich w kamień! Wobec tej nieoczekiwanej tragedii ocalali dzielą się na dwa zespoły: pierwszy będzie miał za zadanie zinfiltrować przeciwnika od wewnątrz i znaleźć lokalizację platyny, natomiast pozostali opracowują plan budowy drona, z pomocą którego przechwycą śmiercionośną broń.

Dr. Stone nie grzeszy może wybitnie zaprojektowanymi okładkami, ale trzeba przyznać, że przynajmniej 15. tom prezentuje się nad wyraz kozacko

Choć do tej pory zapierałam się rękami i nogami przed określaniem Dr. Stone'a mianem battle shounena, to po najnowszym arcu przestałam w nim widzieć jedynie fajną, zabawną, milutką przygodówkę. Wcześniej jedynym momentem, kiedy dało się odczuć prawdziwą powagę sytuacji, było starcie z Hyogą, który aktywnie przyczynił się do śmierci swoich własnych osiłkowatych pomagierów w oparach kwasu siarkowego. I żeby nie było - nie odbieram emocjonalności temu, co stało się z Tsukasą po... eee... Kamiennej Wojnie (że to tak ujmę bez wchodzenia na grząski teren dużych spoilerów), jednak z Senku na pokładzie można mieć pewność, że w ten czy inny sposób wszystko uda się odkręcić, załatać i naprostować. Tymczasem arc dziejący się na Wyspie Skarbów co i rusz obfituje w takie zwroty akcji i wszędobylskie niebezpieczeństwa, że robi się z tego istna bondowska rozpierducha. Aż chciałabym z całego serca przeprosić duet panów autorów, którym wytykałam trochę dziwny pacing narzucony przy streszczaniu wydarzeń z budowy statku, szukania złóż ropy naftowej i wymyślania wielu pomniejszych gadżetów. Kiedy trzeba, potrafią skonstruować tak wciórno wciągającą fabułę, że nie da się tego nie przeczytać za jednym posiedzeniem. I to wam szczerze zalecam, bo jeśli zabierzecie się za tom 15., nie mając od razu przygotowanego 16. woluminu... to niech wszelkie bóstwa cliffhangerów mają was w opiece.

Na ten, ekhem, powabny starczy uśmiech wprost nie umiem się powstrzymać przed zanucenia pod nosem pewnej znanej piosenki o Rasputinie...

Mimo to i mimo naprawdę epickich starć, do jakich dochodzi na Wyspie Skarbów, Dr. Stone nigdy na więcej niż na kilkanaście stron nie porzuca humoru, który jest absolutną esencją tej serii obok wynalazków, nauki i, oczywiście, dozgonnie wiernych nakama. Zawsze znajdzie się więc miejsce na entuzjastyczne reakcje dziadka Kasekiego słyszącego o nowej precyzyjnej robocie do wykonania, na zrezygnowanego/skonfundowanego/przerażonego Gena słyszącego od Senku o dokładnie tych samych konceptach, na Ginro przekraczającego kolejne granice bycia społeczną szumowiną (czasami przydatną, z rzadka heroiczną, ale jednak szumowiną) czy na prostackiego Magmę, który nigdy tak do końca nie porzucił planów o byciu samcem alfa, mimo że na milion procent przy obecnym rozkładzie sił nie ma na to szans. I bardzo dobrze, że autorzy nie uciekają od żartów mniejszych bądź większych lotów, bo chyba nie ma nic bardziej nieznośnego niż pompatyczna nauka prezentowana niczym prawda objawiona. Zresztą, Dr. Stone zasługuje według mnie na miano jednej z najlepszych komedii spośród serii Weekly Shounen Jumpa - tych byłych i tych jeszcze trwających - ponieważ umie balansować nastrojem zależnie od potrzeby, a żarty są integralną częścią świata przedstawionego, a nie tylko nawiązaniami do zewnętrznych mediów lub jechaniem na jednym i tym samym gagu (jak to robi np. Me & Roboco czy Mashle).

O takie epokowe wynalazki cała spetryfikowana ludzkość nic nie robiła

Skoro we wstępie napomknęłam o Ryusuim, to czas chyba najwyższy zrobić mały throwback do tego, co napisałam w recenzji poprzednich trzech tomów (czyli części 11-13). Tuż po odpetryfikowaniu i dołączeniu do Królestwa Nauki, Ryusui Nanami wydawał się nieco narcystycznym paniczykiem, któremu rzecz jasna nie można było odmówić niesamowitych umiejętności żeglarskich czy smykałki do biznesu, jednak wielu odbiorcom wydawał się on uosobieniem obaw Tsukasy w temacie gromadzenia dóbr i wyzyskiwania sił przerobowych reszty populacji, by spełniać swoje samolubne zachcianki. Z czasem stało się jednak jasnym, że Ryusui należy do ścisłej czołówki najciekawszych, najbardziej lubianych i totalnie czadowych bohaterów, jakich ma do zaoferowania Dr. Stone (a przecież tych zawsze było pod dostatkiem). Nie tylko nie brakuje mu intelektu, co zawsze jest mile widziane u jakichkolwiek postaci z szeroko pojętej popkultury, to jeszcze nie można mu odmówić zdolności pracy w zespole czy gotowości poświęcenia się dla dobra towarzyszy. Ach! No i muszę jeszcze wspomnieć o absolutnie kluczowym atrybucie, czyli uznawaniu każdego przedstawiciela homo sapiens za piękną istotę, co dla pewnych bucowatych antagonistów już taką oczywistą oczywistością nie jest. Gdybym więc miała na nowo układać topkę postaci, na ten moment zbierania serii Ryusui wylądowałby najpewniej na pudle zaraz za Genem oraz dziadkiem Kasekim.

Wypisz-wymaluj pomysł na Assasin's Creed: Paleolit...

Patrząc na to, jak ambitne cele postawiła przed sobą ekipa z Królestwa Nauki wraz z końcówką 16. tomu, trochę nie umiem sobie wyobrazić, że historia miałaby się zamknąć w kolejnych 10 tomach. Toż tam surowców do znalezienia i miejsc do odwiedzenia zostało co najmniej na drugiego One Piece'a! Wiem jednak, że jest to tylko moje personalne jojczenie, a autorzy z pewnością zawiążą fabułę tak, aby domknęła się w pełni satysfakcjonujący sposób. Skoro udaje im się mnie konsekwentnie zaskakiwać, rozbawiać i wzruszać od bitych 16 tomów, to nie wiem, co innego mogłoby stanowić lepszy argument, aby obdarzyć ich pełnym zaufaniem. Pozostaje mi zatem cieszyć się z tego, co jeszcze przed nami i, rzecz jasna, trzymać kciuki, aby autorzy (tym razem już niestety oddzielnie) dalej tworzyli kolejne fantastyczne hity, które być może kiedyś pojawią się na naszych półkach.

...a tu totalnie bym ciupała w takiego spin-offowego Mortal Kombata!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

1 Komentarze

  1. No, to jak już tu doszłaś, to mogę powiedzieć, że arc z budowaniem statku - o którym mówisz, że miał dziwny pacing - był moim ulubionym. :D Dalej podobało mi się w dalszym ciągu, ale nic dla mnie budowy Perseusza nie przebiło (na równi może mini-arc z szykowaniem Perseusza na dłuuuuuuższą podróż, ale to potem, dojdziesz do tego).

    A co do tego "jak w 10 tomach"... Hm, no cóż, nie będę mówić, chyba że chcesz bezspoilerową odpowiedź.
    (Przez bezspoilerową odpowiedź rozumiem coś w stylu "W jaki sposób Kubo zakończył tak szybko totalnie rozgrzebaną historię, kiedy kazali mu się streszczać? - Poucinał niektóre wątki." [koniec] Przykład NIE nawiązuje do tego co jest w Doktorze Kamieniu, żeby nie było.)

    OdpowiedzUsuń