Problemy rodzinne i jak je epicko przedstawić - podsumowanie sezonu anime (zima 2022)

Uszanowanko! Trolling tegorocznej zimy nie ograniczył się wyłącznie do ataków podejrzanych śnieżyc zarejestrowanych idealnie 1 kwietnia w co poniektórych miejscach w Polsce, ale także do zakończenia poprzedniego sezonu anime na zakładkę z rozpoczęciem nowego. Szlag! Aż sama nie wiem, w co ręce włożyć, bo z jednej strony nie umiem się oprzeć pierwszym odcinkom gorących nowości, lecz z drugiej należałoby przecież domknąć już rozgrzebane historie. W efekcie postanowiłam poczekać z wpisem do emisji finałowego odcinka nowej części Shingeki no Kyojin, olewając już to, jak głęboko w mule zaryje ostatni odcinek Tokyo 24-ku. Całe "szczęście" w tym, że w przeciwieństwie do zimy zeszłego roku, która była absolutną klęską wszelkiego urodzaju, tym razem udało się zachować ramówce całkiem zdrowy balans. Znalazły się tu bowiem i kontynuacje olbrzymich marek, i interesujące adaptacje nowości, i przyjemne produkcje oryginalne, i garść totalnych guilty pleasure, o które nikt nie prosił, a na które jako fandom zdecydowanie zasłużyliśmy. Ostatecznie do tegokwartalnego zestawienia trafiło całe 18 serii - w tym żadna dropnięta! - do których nie zalicza się jedynie 2-courowe Baraou no Souretsu. Z oczywistych względów będzie ono omawiane dopiero w kolejnym sezonie... choć nie, żebym się do tego zadania szczególnie paliła (zamiast tego polecam zaopatrzyć się w mangę, również dlatego, że Waneko szaleje ostatnio z wyprzedażami mniej rentownych tytułów). Ale, ale! Co będzie, a nie jest, nie pisze się (jeszcze) w rejestr!

Zajmijmy się póki co sezonem zimowym 2022 i tym, czy dowiózł to, co nam szczodrze zapowiadał.

My wszyscy na wieść, że ostatnia część Tytanów będzie dopiero w 2023 roku (ale jednak wciąż będzie)

86 Part 2

Protect this smile... because this smile will protect you!

Po śmierci wszystkich członków oddziału "Spearhead" (jak to ładnie można określić skrupulatnie zaplanowaną eksterminację przedstawicieli mniejszości, którzy byli szczególnie niewygodni z punktu widzenia władzy) major Mirizé zostaje zdegradowana do poziomu kapitana i przydzielona do nowego oddziału 86. Ostatnie wydarzenia zahartowały ją jednak na tyle, że zarządzanie nową jednostką idzie jej nader brawurowo - nie waha się co chwila naginać zasad czy wysyłać swojej jednostce nadprogramowego wsparcia ze stolicy, byleby tylko utrzymać wszystkich przy życiu. Problem w tym, że wszyscy prędzej czy później wylądują na ostatnim przystanku dla "zbyt utalentowanych" żołnierzy, podczas gdy w stolicy nikt nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia, które wcale nie zamierza się zdezaktywować po przepisowych dwóch latach działania. Tymczasem daleko, daleko za linią frontu... dalej niż sięgają systemy komunikacji z San Magnolii... dalej nawet niż punkt, do którego dotarła ostatnia piątka z poprzedniego składu "Spearhead"... tam gdzie nie powinno być nic, zmiecione przez legion autonomicznie działających robotów... budzi się Shin. Początkowo można odnieść wrażenie, że młody mężczyzna razem z towarzyszami poległ w boju, a jego głowa została przejęta przez wrogie siły, jednak prawda okazuje się jeszcze bardziej kuriozalna niż sam fakt przeżycia - a mianowicie cała ekipa trafia prosto do republiki Giad (wcześniej Imperium Giadian), która dawniej odpowiadała za stworzenie śmiercionośnego Legionu, a dziś jest... ostoją spokoju i równouprawnienia!

Kiedy dowiedziałam się, że dojdzie do poważnej obsuwy w emisji dwóch ostatnich odcinków, zatrzymałam się z nadganianiem tego partu na epizodzie 8., żeby móc zbingewatchować sobie całą ostateczną walkę z Morpho. Jakież było moje zaskoczenie, gdy ta epicka rozpierducha zamknęła się już w odcinku 10., a resztę stanowił bardzo rozbudowany epilog. Cóż, gdyby się człowiek uparł, to faktycznie dało się ocenić drugi part 86 już w zeszłym sezonie i wrzucić go do podsumowania 2021 roku... jednak w mojej ocenie bez tego dwuodcinkowego epilogu cały rozwój Shina utknąłby w kompletnie martwym punkcie i byłby o kant pupy potłuc. Także nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Oczywiście mam do tej części pewne konkretne zastrzeżenia, a najbardziej jako nie-czytelnika light novelki uwiera mnie potraktowanie po łebkach pobytu ekipy w szkole dla kadetów. Znaczy, pies tam samo szkolenie, w końcu doświadczenia na polu bitwy im nie brakowało, ale ciężko mi było uwierzyć, że bohaterom naprawdę udało się nawiązać jakieś konkretniejsze relacje z co poniektórymi Giadianinami, zwłaszcza z tym, no, jak mu tam było... Eugeo? A, nie, zaraz. Eugene! Tak, tym kolesiem z pinglami i białymi włosami. Jego wątek wydawał się co najmniej tak naciągany jak łydka człowieka, który całą zimę pracował zdalnie, a wiosną bez rozgrzewki zrobił sobie 20 kilometrowy spacer. To powiedziawszy (czy tam raczej napisawszy), uważam tę część 86 za nie mniej angażującą co poprzedniczka, a mogąc już do woli podziwiać pełen obrazek złożony z 23 odcinków, muszę powiedzieć, że... wow. Co to była za spektakularna przygoda przy akompaniamencie jednego z lepszych soundtracków Hiroyukiego Sawano, jaki słyszałam od łohohohoho, co najmniej wczesnych sezonów Shingeki no Kyojin. Gratulacje należą się jednak przede wszystkim Toshimasie Ishiiemu, który dostarczył nam niezapomnianych wrażeń dzięki widowiskowej, poetyckiej, emocjonalnej reżyserce pełną gębą. A przecież to był jego debiut! Czaicie to? Gość robił wcześniej scenariusze, kilka razy był reżyserem odcinków i raz miał okazję przygotować dwuminutowy teledysk. Owszem, można się na niego trochę gniewać, że źle oszacował możliwości przerobowe studia, przez co przy drugiej części grafik produkcyjny całkowicie się rozjechał, ale mimo wszystko trzeba mu oddać, że w żadnym momencie nie wpłynęło to na finalną jakość animacji. I jeśli jakiś animcowy maruder weźmie się za tę serię już po tych wszystkich emisyjnych perturbacjach, to aż mu zazdroszczę, jak świetną rzecz będzie miał podaną w całości na tacy.

8/10 - tak jak zdecydowana większość fandomu, nie pogniewałabym się za adaptację kolejnych tomów LNki, ale nawet w tej formie czuję się najzupełniej usatysfakcjonowana zakończeniem.

Akebi-chan no Sailor-fuku

Po ponad stu latach tworzenia anime wreszcie doczekaliśmy się naturalnego zachowania długich włosów, które lubią włazić nieproszone do paszczy

Akebi żyje razem z młodszą siostrą i mamą na tak głębokiej wsi (spokojnie, tata istnieje i ma się dobrze - po prostu pracuje w zupełnie innym miejscu), że w podstawówce była jedyną osobą uczęszczającą do klasy w swoim roczniku. Nadszedł jednak czas, aby pójść do gimnazjum, a spośród dostępnych placówek Akebi już od małego marzy o zdaniu do Akademii Roubai, w której za młodu uczyła się również jej mama. Głównym powodem, który motywuje główną bohaterkę do wytężonego zakuwania do egzaminów, nie jest jednak wcale chęć pójścia w ślady rodzicielki per se, nie prestiż szkoły czy wysoki poziom nauczania, ale... możliwość noszenia ślicznego marynarskiego mundurka z wielką niebieską kokardą. A jako że mama Akebi trudni się krawiectwem, dlatego jej córka może liczyć na ręcznie robiony strój najwyższej jakości. Gdzie zatem w tym animu jest haczyk, aby móc zagospodarować dostępny czas antenowy? Ano w tym, że krój mundurka, który tak bardzo pragnęła założyć Akebi, obowiązywał w czasach młodości jej mamy, natomiast na ceremonii rozpoczęcia roku okazuje się, że współcześnie uczennice noszą znacznie bardziej stonowane grafitowe marynarki i czerwono-różowe kokardy. Jak zatem wyjść z tego impasu? Próbować wtopić się w tłum, by nie wyjść na dziwoląga i móc w spokoju zakolegować się z rówieśniczkami czy może pójść na całość w byciu nonkonformistką i skorzystać z oferty dyrekcji, która pozwala Akebi nosić wymarzony (tylko odrobinę zdezaktualizowany) mundurek?

Jeśli po przeczytaniu tego opisu odnieśliście wrażenie, że ta seria nie ma absolutnie żadnego motywu przewodniego... to trafiliście w samą dziesiątkę. Tak, Akebi-chan no Sailor-fuku to anime, gdzie urocze licealistki po prostu sobie są i to by było na tyle jeśli chodzi o fabułę. Na tym tle K-On! wydaje się oscarowym musicalem, a Yuru Camp - survivalem, na bazie którego Leo DiCaprio uczył się roli do Zjawy. Zanim jednak ktokolwiek uzna, że słowa te są wstępem gigantycznego rantu na miałkość tej produkcji, poproszę o co rychlejsze "chotto matte" z takimi myślami. Czy Akebi-chan jest serią o niczym? Właściwie tak. Czy sporo osób się od niej odbije? Z pewnością tak. Czy jest przez to serią złą? O dziwo nie! Jasne, to powrót do absolutnych korzeni pseudo-gatunku "cute girls doing cute things", ale udało się przy tym zachować bardzo unikalny styl oraz istotę ducha odprężających animu. Nasza tytułowa Akebi co odcinek - a z rzadka co pół odcinka - nawiązuje bliższą znajomość z kolejną dziewczynką z klasy i przeżywa razem z nią jakąś pomniejszą przygodę. Raz chodzi o szukanie wymarzonego klubu, raz wybieramy się na ryby (ekipa ze Slow Loop bije w tym momencie brawo), raz przyglądamy się nauce gry na gitarze, a raz śledzimy grupowy wypad do centrum handlowego, by kupić materiały na festiwal sportowy. No przyznacie, że sama sielanka. Możliwe jednak, że CloverWorks przypadkowo odkryło w ten sposób rewolucyjną formułę zapewniającą ichnim tytułom gwarantowany sukces, a zamiast bezskutecznie siłować się z autorskimi fabułami (o czym będzie jeszcze w dalszej części tego podsumowania), wystarczy, jeśli swoją mocarną ekipę animatorów będą wysyłać do robienia właśnie takich ślicznych, bezpiecznych, zupełnie pozbawionych ciągłej myśli laurek. Bo nawet jeśli na papierze... pardon, na ekranie brzmi to jak najnudniejsza rzecz na świecie, to jest to zarazem najładniejsza, najdelikatniejsza, przedstawiona w najbardziej poetycki sposób nuda, jaką dane wam było ominąć. Aha, i seria totalnie przypadnie do gustu wszelkim koneserom yuri baitów - nawet ja nie jestem w stanie zaprzeczyć, że podprogowe sygnały, jakie Akebi nieświadomie wysyła swoim koleżankom, bywają momentami aż nader podejrzane.

8/10 - co prawda nie jest to mój ulubiony typ słodkich dziewczynek na cotygodniowe odprężenie (wolę, jak robią coś... coś... no, w ogóle coś), ale za to można się było zacukrzyć niemal na śmierć.

Chikyuugai Shounen Shoujo

Przyszłość roku 2077 - firma Apple przedstawia swój najnowszy model iRąsi

Rozwój technologii doprowadził do tego, że w 2045 roku ludzie nie potrzebują już dłużej smartfonów, mogąc łączyć się z Internetem za pomocą dłoni; komercyjne loty na orbitę stały się standardem, a imperium Googl... pardon, a firma Deegle zarządza sztuczną inteligencją zwaną Dwunastką. Wraz z otwarciem nowej stacji kosmicznej zwanej Otuchą dochodzi do spotkania trójki ziemskich nastolatków - Miny, Hiroshiego i Taiyou - z ostatnim urodzonym w kosmosie chłopcem, Touyą. Trzeba jednak przyznać, że Touya jest niezwykle inteligentnym, a zarazem pieruńsko cynicznym dzieciakiem, który jedyne, czego pragnie, to mieć jak najmniej wspólnego z Ziemią i jej mieszkańcami. Jednocześnie boryka się on (wraz z inną kosmiczną dziewczynką imieniem Konoha) z problemem, który dotyczy wadliwych, wszczepionych w ichnie mózgi implantów zaprojektowanych przez najinteligentniejszego robota świata zwanego Siódemką. Touya z pomocą kulistego drona o pseudonimie Mroczny stara się jednak zhakować system i naprawić bugi implantu, by zapobiec przedwczesnej śmierci. Jakby tych cybernetycznych kłopotów było jednak mało, stacja kosmiczna Otucha wpada w międzyczasie w nie lada tarapaty, kiedy kometa, która miała zostać ściągnięta na Księżyc celem komercyjnego wydobycia z niej surowców, z nieznanych przyczyn zbacza z kursu. Dodatkowo wystrzelony pocisk nuklearny nie unicestwia jej do końca, a rozparcelowana kometa zmierza prosto w stronę Ziemi... oraz stacji kosmicznej, na której znajdują się nasi młodzi bohaterowie.

Nie miałam nigdy przyjemności zapoznać się z wcześniejszym dziełem Mitsuo Iso, czyli Dennou Coil (również dostępne na polskim Netflixie), jednak cieszę się, że nowa seria zajęła tylko 6 odcinków, co można było sobie zbinge'ować niczym solidny film. Widać tu masę animacyjnej kreatywności i miłości do gatunku science fiction, niemniej skupienie się niemal wyłącznie na dziecięcych bohaterach, z czego połowa nie była nawet średnio kompetentna, a po prostu irytująca, na poziomie 4. odcinka wystawiło moją cierpliwość na ciężką próbę. Jakby... kurde! Utykasz na zepsutej stacji kosmicznej, gdzie grozi ci śmierć na tysiąc sposobów, a mimo to odwalasz srogą manianę, byleby tylko streamować i zdobywać setki tysięcy kolejnych followersów? I jeszcze w ramach puenty okazuje się, że dzięki temu wszystkiemu stajesz się jedną z największych celebrytek na świecie, zarabiając na swojej niefrasobliwości góry hajsu? Uch... patrząc na to, jakie trendy panują ostatnio na Youtubie, Twitchu czy TikToku, złoszczę się nie na absurd fabuły, ale na przykry fotorealizm, który pokazuje, że głupota jest ostatnio bardzo w cenie. Nie znaczy to jednak, że przyjemnie się to wszystko oglądało - wszak wystarczy w dowolnym momencie włączyć którąkolwiek platformę i dojdę do tych samych zatrważających wniosków. Dodatkowo średnio rusza mnie już motyw "hurr durr musimy przetrzebić ludzkość, żeby ocalić resztę istnień/Ziemię/ekosystem", ale nie dlatego, że nie kryje się w tym wiele prawdy (bo kryje), tylko dlatego, że ostatnio wszyscy twórcy rzucili się na niego niczym dzieciaki na skórki do sieciowych battle royale. Tak, zmierzamy ku zagładzie. Tak, ludzie są największą zarazą i maczetami ich. Załapałam to już przy seansie Endgame, a przecież nie temu on służył. Dlatego chociaż The Orbital Children to przebogaty zlepek całkiem trafnych spostrzeżeń oraz złożonych naukowych konceptów, wrzucono tego zwyczajnie za dużo. W efekcie w epilogu doszło do niesamowitej kanibalizacji wątków, które zdecydowano się podsumować chyba najbardziej sztampowym "i żyli długo i szczęśliwie" jakie widziałam od czasów oglądania pierwszych pełnometrażowych bajek Disneya. Nawet ci, którym ponoć nie zostało już dużo życia, w ostatniej sekundzie znaleźli sposób na ratunek i wszystko poszło keikaku doori. Oczywiście gdyby chodziło tu o przyjemniejszych bohaterów, którym aż chciałoby się kibicować, to uznałabym, że należało poświęcić o wiele więcej odcinków na przedstawienie ich rozwoju... ale nie, może akurat nie w tym konkretnym przypadku.

7/10 - pierwsza połowa serii była ogromnie angażująca i dlatego daję jej swoją pieczątkę jakości, ale jak zaczęły się wysypywać plottwisty, szaleni kultyści i tęgie teorie kwantowe, to ja już mentalnie wysiadłam z tego wahadłowca.

Fantasy Bishoujo Juniku Ojisan to

Koszula chłopaka jest już passe. W najnowszych fetyszowych trendach liczy się wyłącznie zestaw ze spodniami od garnituru!

Starość nie radość, a trzydzieści dwa lata na karku to niemal wyrok śmierci... no a skoro już przy tym jesteśmy, to po każdym zgonie należy się reinkarnacja w innym świecie! Tak dzieje się z Hinatą Tachibaną - totalnym korpo przeciętniakiem wśród totalnych korpo przeciętniaków - oraz jego najlepszym kumplem, wybitnej przystojności Tsukasą Jinguujim, który mimo bycia rozchwytywanym konsekwentnie odrzuca zalety bab ze względu na ich zaborczość. Żeby jednak dodać isekajowi pikanterii, roznegliżowana bogini miłości i piękna, która odpowiada za reinkarnację naszego duetu w świecie rodem z tanich gier MMO-RPG, przemienia Tachibanę w ideał wszystkich japońskich loliconów (a że ideał ten został wykreowany podczas bycia totalnie pijanym, to już zupełnie inna historia). Panowie jednak kompletnie nie potrafią docenić sytuacji, o jakiej śni po nocach każdy nieszanujący się nastoletni weeb, na co rozeźlona bogini dowala im na odchodne jeszcze specjalną klątwę i znika, zostawiając Tachibanę i Jinguujiego z zadaniem pokonania Władcy Demonów. Jeśli zastanawiacie się, jakim konkretnie urokiem zostali "obdarowani" nasi korpo-wojownicy, to wszystko wskazuje na to, że zaczęli mocno mieć się ku sobie. A jest to cokolwiek problematyczna kwestia, bo jak tu za... moczyć, skoro obiektem zainteresowania jest ziom, którego zna się od podstawówki? Tachibana i Jinguuji dochodzą do milczącego porozumienia, że trzeba czym prędzej rozdupcyć Władcę Demonów, zanim na serio się w sobie zakochają.

Co prawda nie postradałam jeszcze rozumu na tyle, aby podnosić absolutnie każdy sezonowy isekai jak leci (zwłaszcza że z każdym kwartałem robi się ich coraz więcej), jednak nie wiem, jak inaczej nazwać pęd do sprawdzania "najmniej ujowo zapowiadającego się przeciętniaka" niż po prostu skończonym masochizmem. Tym razem traf chciał, że zimą 2022 roku podniosłam Zisekajowanego Korposzczura Zamienionego w Piękność, ponieważ a) przynajmniej czymkolwiek się ta seria wyróżnia (a nie opowiada o szczfanym ziomku ratującym królestwo, edycja trzecia), b) przynajmniej jest samoświadomy, a nic tak nie boli, jak sztampowy isekai próbujący brać się na serio. Czy jest odkrywczy? Absolutnie nie. Wciągający? A skąd. To może chociaż zabawny? Bynajmniej. Za to przynajmniej w swojej prostocie jest wykonany... poprawnie. Zwykle żarty opierające się na krzyczeniu na siebie nawzajem niesamowicie mnie wkurzają, niemniej tu albo wybrano do tego celu dobrych seiyuu, albo skala ich głosowych możliwości została nieco przytemperowana, bo odcinki oglądało się bez większego cierpienia (co nie znaczy, że nie bywało nudno). Na jakiś plus mogę też zaliczyć skupienie się na wątku miłosnego uroku i jak bardzo bohaterowie się zżymają, żeby tylko nie dać po sobie poznać, że ich to rusza. Może i wyszła przez to z tego taka Kaguya-sama dla biedaków, która związała się z KonoSubą i po suto zakrapianej imprezie spłodziła z nim dziecko, ale przynajmniej twórcy darowali sobie te kopiuj-wklej bzdury z aktywnym planowaniem ataku na Władcę Demonów i zbieraniem drużyny, coby go za trzydzieści sezonów może w taboret pocałować. Gdybym jednak miała powiedzieć, za jakiego średniowybitnego isekaja na rozluźnienie powinniście się zabrać, Fantasy Bishoujo Juniku Ojisan nie znalazłby się nawet w połowie kolejki. Jeśli pragniecie zapełnić pustkę w serduszku, a wszystkie sprawdzone hity w stylu Re:Zero, TenSlime'a czy Mushoku Tensei już dawno obejrzeliście, lepiej sięgnąć po Shinchou Yuusha czy 300 Slime - nie brakuje w nich humoru, a i fabuła się czegokolwiek trzyma (niż tylko samego obowiązku).

5/10 - doskonale wiedziałam, na co się pisałam i absolutnie nie mam to serii za złe, natomiast umacnia mnie to w przekonaniu, że za cholerę nie rozumiem, czemu studia tak uparcie adaptują kolejne miałkie isekaje zamiast... no nie wiem... na przykład kopać marchew?

JoJo no Kimyou na Bouken Part 6: Stone Ocean Part 1

Ej, tato, nie żeby coś, ale z twoich spodni wydobywają się jakieś niepokojące onomatopeje...

Mówi się, że niedaleko pada jabłko od jabłoni i faktycznie, Jolyne Kujo poznajemy w bliźniaczo podobnej sytuacji, w jakiej przyszło nam zobaczyć jej doskonale znanego fanom serii ojca, Jotaro Kujo - a mianowicie za kratami. O ile jednak Kujo senior zamknął się w celi z własnej, nieprzymuszonej woli, nie rozumiejąc natury dziwnego ducha, który się przy nim pojawił, tak Jolyne trafia do pierdla nie do końca z własnej winy. Znaczy, owszem, podczas samochodowej przejażdżki jej chłopak potrąca ze skutkiem śmiertelnym przypadkowego mężczyznę i zamiast zgłosić się na policję, ostatecznie wspólnie zacierają ślady i wrzucają ciało do pobliskiego bagna... jednak na skutek manipulacji tylko Jolyne zostaje oskarżona o zamordowanie (jak się okazało) nie do końca jeszcze martwego poszkodowanego i w efekcie skazana na 15 lat odsiadki w  Green Dolphin, więzieniu stanowym o zaostrzonym rygorze zlokalizowanym na Florydzie. Gdy Jolyne dowiaduje się, że padła ofiarą znacznie większego spisku, nie zamierza czekać bezczynnie z założonymi rękoma, tylko jak najprędzej nawiać i nakopać swojemu byłemu chłopakowi za to, jaki los jej zgotował. Nie będzie to jednak takie proste, ponieważ Green Dolphin jest dobrze strzeżone, a na dodatek panujące wewnątrz zasady szybko sprowadzają główną bohaterkę do parteru. Na szczęście nieocenioną pomocą okaże się w tej sytuacji niedawno przebudzony stand, Stone Free, choć pechowo - nie jest jedyną osobą na terenie więzienia, która umie z takich mocy korzystać...

Ach, JoJo... wreszcie się spotykamy. Przez lata jakoś tak mimowolnie unikałam bliższego kontaktu z tą marką, obawiając się, że okaże się trochę zbyt ZBYT, bym się przy niej naturalnie bawiła. Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy jedna z moich przyjaciółek przeprowadziła się niedaleko mnie i jakoś tak od słowa do słowa dogadałyśmy się, że skoro głupio nie znać memów z JoJo, to warto zorganizować sobie wspólny seans... albo nawet ze dwadzieścia, skoro nadrabiałyśmy wszystko twardo od pierwszego partu. No i oto jestem, bogatsza o niesamowite doświadczenia i wiedzę, że faktycznie wszystko, co tylko istnieje na świecie, jest nawiązaniem do JoJo. Ale do rzeczy. Szósta część tej pokręconej sagi o rodzie Joestarów za sprawą Netflixa miała przedpremierę 1 grudnia 2021 roku, natomiast regularna emisja w japońskiej telewizji rozpoczęła się od stycznia 2022 roku. Praktycznie wszyscy fani serii byli przekonani, że wzorem wszystkich poprzednich sezonów, także i ten part będzie emitowany ciągiem przez jakieś 3/4 roku, dobijając długością do 39 odcinków lub coś koło tego. Niestety, coś ewidentnie nie pykło i czy to studio David Production coś strasznie zachachmęciło z grafikiem, czy to paluszki maczał Netflix i jego dziwne kalkulacje, niemniej zgodnie z informacją podaną na AnimeJapan 2022, na kolejną pulę 12 odcinków musimy poczekać aż do jesieni 2022. Zostaliśmy więc z urywkiem historii, który co prawda zakończył się zgrabnym cliffhangerem, niemniej ciężko oceniać fabułę, skoro dopiero co doświadczyliśmy rozstawienia pionków na planszy. Ot, dzieją się dziwne przygody, a dziać się będą jeszcze sto razy dziwniejsze. Co mogę jednak powiedzieć już na tak wczesnym etapie przedstawienia historii, to że ogromnie podoba mi się koncept, aby osadzić (hehe) akcję wraz z osadzonymi więźniarkami, bo daje to ogromne pole do popisu jeśli chodzi o brutalne, wymagające pomyślunku zagrywki. Na dodatek jest to pierwsza odsłona cyklu, gdzie to panie (albo istoty próbujące udawać panie) grają pierwsze skrzypce. I to jakie panie! Choć part 5 trzymał w napięciu i miał już znacznie bardziej przemyślaną konstrukcję niż poprzednie historie, ciężko mi uznać samego Giorno za pełnokrwistego, charyzmatycznego bohatera. Spajał ekipę, ale w jakiś taki dziwny sposób zawsze stał nieco z tyłu, jako backup, zostawiając więcej miejsca np. takiemu Bruno Bucciaratiemu. Z Jolyne nie ma takiego problemu i cokolwiek się wokół niej dzieje, ona sama natychmiast rusza do akcji lub daje upust swoim emocjom. Fantastycznie się też z czasem wyrabia - na samym początku każdy robi ją totalnie na szaro, ale gdy za piątym czy szóstym razem dostaje od życia prosto w nerki, zahartowuje się i nie ma problemu stawiać nieprzychylnych jej ludzi po kątach. Aż chce się śledzić jej poczynania, tym bardziej że nie brakuje momentów, kiedy wpada w tarapaty lub coś jej się ewidentnie nie udaje (czym przypomina Josepha, najlepszego Joestara ze wszystkich). Dlatego tym bardziej boli, że po zbingewatchowaniu serii równo 1 grudnia musimy czekać niemal cały rok na kolejną dawkę szaleństwa we krwi...

8/10 - JoJo to po prostu JoJo. Tu się nie szuka logiki ani animacyjnych wodotrysków. To jest po prostu przeżycie jedyne w swoim rodzaju.

Kimetsu no Yaiba: Yuukaku-hen

Pozazdrościć panom zapału do treningu kardio

Choć ekipie udało się zgładzić demona odpowiadającego za zniknięcia pasażerów z Wiecznego Pociągu, następująca chwilę później walka z Przybywającym Trzecim Księżycem została okupiona olbrzymim kosztem... Tanjirou i Inosuke (a chciał nie chciał również Zenitsu), którzy nie mogą się pogodzić z własną słabością, rozpoczynają kolejny morderczy, trwający wiele miesięcy trening na wzmocnienie kondycji. W międzyczasie podejmują się też solowych zleceń celem wyeliminowania grasujących na mniejszą skalę demonów. Sielanka nie trwa jednak wiecznie, a kiedy Tanjirou po jednej z misji wraca do Posiadłości Motyli - która stała się swoistą bazą wypadową dla całej trójki zabójców plus Nezuko - natyka się na aroganckiego opryszka, który próbuje zbiec z dwiema podwładnymi Shinobu zwisającymi mu spod pach... plus trzema kolejnymi próbującymi go powstrzymać za wszelką cenę. Kiedy do ludzkiej barykady dołącza jeszcze Inosuke i Zenitsu, oczywistym staje się, że mają naprzeciwko siebie jednego z Filarów, a mianowicie Tengena Uzui, spadkobiercy znamienitego rodu ninja, a zarazem wojownika posługującego się oddechem dźwięku. Po krótkiej sprzeczce i propozycji, aby zamiast niedoświadczonych w walce dziewcząt wziąć na misję trójkę głównych bohaterów, Tengen przystaje na nową ofertę i zabiera młodzieńców do miejsca, gdzie demoniczne żądze mogą idealnie wtopić się między te ludzkie - a jest nim Yoshiwara, dzielnica uciech w Tokio. Okazuje się, że pod osłoną nocy w mieście w najlepsze grasuje sobie demon, i to na dodatek nie byle jaki, bo należący do elitarnego grona Przybywających Księżyców. Wcześniej Uzui wysłał trzy swoje żony, doświadczone kunoichi, na rekonesans, jednak po pewnym czasie kompletnie stracił z nimi kontakt. Teraz chce, aby zabójcy przebrani za początkujące kurtyzany dokonali ponownej infiltracji i dowiedzieli się, co właściwie zaszło oraz w którym z trzech podejrzanych zamtuzów kryje się wróg.

Potwierdziło się moje przypuszczenie, że arc Dzielnicy Uciech sprawdziłby się znacznie lepiej jako materiał na film niźli Wieczny Pociąg. W końcu jego konstrukcja to wypisz wymaluj przykładny scenariusz z podziałem na trzy akty: wstęp skupia się na śledztwie w dzielnicy, rozwinięcie to walka z samą Daki, która kończy się wraz z wkroczeniem do gry Tengena, a zwieńczeniem jest bitka z nią oraz Gyuutarou. Wszystko ściśle powiązane z jednym miejscem i jednym Przybywającym Księżycem. To powiedziawszy nie widać po tym sezonie, jakby ktokolwiek uprzedził ludzi z Ufotable, że nie muszą już stawać na rzęsach przy tworzeniu animacji godnej kinowych doświadczeń i że tym razem mają na warsztacie po prostu krótką serię telewizyjną. A tak to właśnie wyglądało, jakby ktoś się srogo zapomniał i przygotował się na kolejny box office'owy popis możliwości. Ba, w mojej ocenie wizualnie wyszło to nawet o wiele lepiej niż przy arcu Ciapągowym, bo nie tylko oszczędzono nam widoku budyniowych dżdżownic, ale na dodatek epicka batalia trwała przez bite sześć odcinków (zamiast dwa i pół... i to ściskając ze sobą dwie odrębne walki). I jasne, mają rację ludzie, którzy co i rusz wytykają serii bycie oklepanym shounenem czy nie do końca przemyślane power-upy. Jak bobra kocham, w tym arcu chyba każdy istniejący bohater, pozytywny czy negatywny, co najmniej raz oszukał przeznaczenie i wstał z martwych z nową porcją sił do walki! Za pierwszym razem jeszcze mogłam jakoś przymknąć na to oko, ale kiedy Nezuko włączyła się do akcji po może pół godzinie odpoczynku, Inosuke zaśmiał się w twarz wszystkim znawcom anatomii, a do Tanjirou odezwało się z zaświatów chyba z pół zmarłej rodziny, z trzecią kuzynką od strony stryjka ojca na czele, poczułam, jakby plot armor przygotował im sam Tytan Opancerzony (i to w wielu tego żartu znaczeniach). Jednocześnie ci sami ludzie, którzy w nosie mają to, co mainstreamowe, nie potrafią zaprzeczyć, że oglądanie takiego dopieszczonego widowiska jest mimo wszystko całkiem satysfakcjonującym doświadczeniem. Będę tęskniła za tymi odjazdowymi niedzielnymi wieczorami, kiedy bycie fanem Kimetsu no Yaiba i Shingeki no Kyojin gwarantowało kilkugodzinny wybuch Internetu. Może przy adaptacji kolejnego arcu dojdzie chociaż do starcia z drugim sezonem Jujutsu Kaisen? Poczekamy, zobaczymy. I potrzymamy za to kciuki.
 
8/10 - pamiętajmy też, że bez tej poprawnie poprowadzonej fabuły i gromadki sympatycznych bohaterów byłoby z tego zaledwie Guilty Crown swoich czasów.

Koroshi Ai

Całe szczęście, że zagoi się do, hehe, wesela

Chateau pracuje jako łowczyni głów, co samo w sobie jest już mocno niebezpiecznym fachem, nie wspominając nawet o tym, gdy za tego typu profesję bierze się samotnie działająca kobieta. I jakby na zawołanie podczas jednego z wykonywanych zleceń Chateau przypadkiem natrafia na Ryang-ha Songa - wyjątkowo niebezpiecznego zabójcę, który pięć lat wcześniej wyrżnął w pień całe szefostwo pewnej potężnej azjatyckiej organizacji (która po tym zajściu nie tyle przestała być potężna, co w ogóle przestała być w jakimkolwiek tego zwrotu znaczeniu), przez co po dziś dzień za jego głowę wyznaczone są astronomiczne sumki pieniędzy. O dziwo doskonale wyszkolony zabójca nie tylko nie robi Chateau żadnej krzywdy, ale wydaje się być nią żywo zainteresowany na poziomie czysto... hmm... prywatnym? Od momentu ich spotkania rozpoczynają się bowiem końskie zaloty wyjątkowo specyficznej natury, a zamiast kwiatów i czekoladek pogodny Ryang-ha Song regularnie prezentuje Chateau skrępowanych lub zastrzelonych opryszków, na których ta usilnie poluje. Na małomównej łowczyni nie robi to jednak szczególnego wrażenia, ponieważ podskórnie czuje, że w zachowaniu nadskakującemu jej zabójcy musi kryć się jakieś drugie dno. Bo coś ostatecznie mieć z tego musi, prawda? Pytanie tylko, jaki rachunek przyjdzie jej zapłacić za te wszystkie biznesowe "przysługi".

Rzadko, bo rzadko, ale czy zdarza wam się trafiać na takie serie, przy których czujecie podskórnie, że materiał źródłowy musiał być wcale angażujący, tylko płaska, robiona z obowiązku adaptacja nawet nie próbowała oddać jej sprawiedliwości? No, to Koroshi Ai jest tego modelowym przykładem. Oczywiście nie mam tu na myśli tylko strony wizualnej (chociaż nie da się ukryć, że oryginał miewa prześliczne momenty), bo ten argument można spokojnie podnieść w stosunku do większości istniejących adaptacji jako takich. Wszak dopieszczenie czarno-białego kadru to prawdziwa zupka-instant w porównaniu z kolorową sceną, na którą składają się setki niedostrzegalnych klatek... no chyba że nazywasz się Kimetsu no Yaiba, wtedy przeskakujesz z jednej skrajności w drugą. Problem w tym, że Koroshi Ai jest całkiem chyżym akcyjniakiem, w tle którego dochodzi do wywiązania się dość niecodziennego romansu między dwójką płatnych zabójców, dlatego anime powinno aż kipić blockbusterowym przepychem, pędzić z akcją na złamanie karku, szokować brutalnością i plottwistami, a nie... rywalizować poziomem drewna z Cop Craftem (błogosławieni ci, którzy nie wiedzą, o czym w tej chwili piszę). Ba, właściwie ja tu się będę silić na niszowe porównania - zaraz dostaniemy animowane SPYxFAMILY i wtedy dopiero wyjdzie na jaw, że da się (a nawet trzeba) widowiskowo kopać tyłki biegającym ze spluwami rzezimieszkom. Przekleństwem Koroshi Ai jest również to, że niektóre postacie mówią. Nie, nie że za dużo mówią. Po prostu mówią. Oddychają. Istnieją. Mam tu na myśli szczególnie Chateau oraz Jima (pomocnika w firmie, dla której pracuje Chateau) - ta pierwsza jest zdechłą rybą jakich mało i chociaż ma to swoje pełne uzasadnienie w fabule, to po dwunastu odcinkach bolesnej monotonii widz nie jest w stanie nie stracić do niej resztek cierpliwości, natomiast ten drugi to chodzący na krótkich nóżkach gag, na którego nie znaleziono żadnego pomysłu poza byciem gagiem. W mandze takie "detale" nie stanowią najmniejszego problemu ze względu na to, że to my sami przypisujemy postaciom maniery mówienia lub kompletnie pomijamy tego typu zabawy. W anime jesteśmy jednak zdani na łaskę i niełaskę twórców, co w przypadku utalentowanych ludzi może nam wyjść na dobre, ale przy kontakcie z amatorami odbębniania pańszczyzny - do czego najwyraźniej aspiruje reżyser serii, Hideaki Ooba, którego największym życiowym dokonaniem było sprawowanie pieczy nad Kai Byoui Ramune - raczej trudno liczyć na artystyczne uniesienia.

4/10 - jeśli w dobie ogłaszania w Polsce jakichkolwiek mango-gniotów posiadających anime nikt nawet nie próbuje się zająknąć o Koroshi Ai, to przygotowanie tak wybitnej antyreklamy jest swego rodzaju sztuką.

Ousama Ranking

Wnioskuję o powołanie Bojjiego do polskiej kadry na Mundial w Katarze!

Któż zasługuje na miano najlepszego króla spośród królów? Mogłoby się wydawać, że pytanie to stanowi co najwyżej punkt wyjścia do czysto sportowej dysputy odbywającej się na discordzie zapalonych miłośników historii... jednak w świecie przedstawionym faktycznie istnieje specjalny Ranking Królów, szeregujących władców na podstawie takich przymiotów jak bohaterstwo, sprawiedliwe zarządzanie państwem i obywatelami czy posiadanie odpowiedniej siły militarnej w postaci zastępów wiernych rycerzy. Władca królestwa Bosse, król Bosse, znajduje się na siódmej pozycji w Rankingu Królów i choć jest z niego nie lada zasłużony w boju monarcha, to nieubłaganie nadchodzi zmierzch jego żywota. Ma on dwóch synów - pierworodnego Bojjiego z pierwszego małżeństwa oraz młodszego Daidę z aktualną partnerką oraz królową, Hilling. Choć prawo sukcesji nakazywałoby przekazać tron Bojjiemu, problem polega na tym, że jest on głuchoniemym, wiecznie uśmiechniętym chucherkiem, uznawanym przez większość poddanych za nie do końca spełna rozumu. Tymczasem Daida posiadł wszystkie najlepsze fizyczne przymioty ojca, w młodym wieku prześcigając w szermierce samego kapitana zakonu rycerzy. Nie lada to zagwozdka... a żeby było jeszcze ciekawiej, to do tego równania należy dodać jeszcze Kage - ocalałego członka Klanu Cienia, czyli parających się zabójstwami na zlecenie plackowatych asasynów - który w dość specyficznych warunkach staje się pierwszym przyjacielem Bojjiego. Czy temu nietuzinkowemu duetowi uda się ostatecznie zawojować szczyt Rankingu Królów?

Hmmm... to może podzielmy sobie moją opinię na dwie części, dobrze? Wstęp będzie dotyczyć pierwszej połowy serii, która okazała się być największym pozytywnym trollingiem, jaki widziałam od lat. Z pozoru Ousama Ranking może sprawiać wrażenie telewizyjnego Ghibli, ale już od drugiego odcinka zaczyna się serwować widzom takie srogie dramaty, że Grobowiec Świetlików wygląda przy tym niemal jak film familijny puszczany do niedzielnego obiadu. Co chwila twórcy igrają z oczekiwaniami odbiorców, przedstawiając złe postacie w pozytywnym świetle albo ujawniając, co też mrocznego kryją za uszami ci z pozoru dobrzy bohaterowie. Tylko jeden jedyny Bojji jest wśród całego tego zamętu jedyną ostoją szczerości, otwartości oraz prawości (i nie, mimo uwielbienia Despy nie zamierzam ukrywać, że ma on mocno materialistyczne zapędy). Jakoś tak się złożyło, że przez całą jesień nie miałam okazji być na bieżąco z Ousama Ranking, ale kiedy się za niego zabrałam przy okazji jednoosobowej domówki w Sylwestra... to był naprawdę znakomity, bingewatchingowy seans pełen śmiechów, wstrzymywania oddechu i obsmarkiwanych na wskroś chusteczek. No. A teraz przechodzimy do części drugiej omówienia, skupiającej się na pozostałej połowie serii oraz przedstawionym w niej arcu "kręcimy się po zamkowym dziedzińcu i próbujemy się wzajemnie wyeliminować". Ojej. Ojejej. Także tak... Fabuła dalej bryluje pod względem niejednoznacznego przedstawiania działań pewnych postaci - na wyróżnienie zasługują chociażby retrospekcje braci z Królestwa Podziemia oraz powiązana z tym tragiczna przeszłość jednego ze złoczyńców, którym udało się nawiać z więzienia - ale nie da się ukryć, że akcja strasznie się rozlazła, a im dalej w las, tym częściej w fabule trafiały się bardzo, ale to BARDZO dyskusyjne momenty. Jednym z nich była kwestia Miranjo czy właściwie kraju, z którego się wywodziła. Możliwe, że natknęliście się już na jakieś doniesienia w sieci, a jeśli nie, to nadmienię na szybko, że autor mangi posiłkował się w tym miejscu historią kolonizacji Korei przez Japonię i trochę mało subtelnie wykorzystał ją, aby pokazać naród symbolizujący Japonię jako ten fajny, a Koreę - jako zdradliwe i niewdzięczne kanalie. Inną rzeczą, którą wywołała u mnie napad regularnego cringe'u, był odcinek 22., w którym wszystko działo się ładnie, pięknie i ewidentnie za szybko. Ja wiem, że trzeba już było domykać wątki, ja wiem, że studio WIT tylko grzecznie adaptowało, co znalazło się w samej mandze, ale to, co się zadziało w kwestii Miranjo... co to, kurna, miało być?! Moda na sukces, edycja fantasy? I dlaczego nikt poza Hiling nie wyraził tam choćby najmniejszej dezaprobaty? Uch, ja pierdzielę... Nawet jeśli nikt nie zabierze mi radochy, którą odczuwałam przez dobre 3/4 serii, po obejrzeniu finału przestałam dążyć do uznania Ousama Ranking za arcydzieło w swojej klasie, a zaczęłam uważać je za anime godne polecenia... i poddania w kilku miejscach w zasłużoną wątpliwość.

8/10 - w takich chwilach jak te szczerze żałuję, że korekty w adaptowanym scenariuszu doświadczają nie te serie, co potrzeba.

Platinum End

Tak mi smutno, ach, tak mi źle, w kałuży juchy potaplam się~

Mirai stracił wszelkie chęci do życia - nie dość, że w dzieciństwie stracił oboje rodziców oraz młodszego brata, to wujostwo, do których później trafił, bije go, głodzą, znęcają się nad nim psychicznie i traktują jak swojego osobistego niewolnika. Wraz z końcem liceum zniszczony pod wszelkimi możliwymi względami Mirai decyduje się więc na ostateczny krok i rzuca się ze szczytu wieżowca, chcąc popełnić samobójstwo. Kiedy już myśli, że jego świadomość dryfuje w zaświatach, odkrywa, że tak naprawdę wciąż żyje i że... w ramionach trzyma go drobna anielica! Wysłanniczka niebios imieniem Nasse wyjaśnia Miraiemu, że przybyła go uratować, ponieważ usłyszała, jak tuż przed skokiem powiedział, że chciałby być szczęśliwy. Aby to zapewnić, anielica oferuje dwa prezenty do wyboru: Anielskie Skrzydła, które pozwalają na poruszanie się z taką prędkością, że nikt nie będzie w stanie zobaczyć ich użytkownika, oraz Czerwoną Strzałę rozkochującą postrzeloną nią osobę, przez co może być ona dowolnie kontrolowana. Zrezygnowany, wyczuwający w tym wszystkim podstęp Mirai stwierdza na odczepnego, że w takim razie chce oba podarunki, na co Nasse bez chwili wahania się zgadza. Nieco później okazuje się, że na Ziemi znajduje się obecnie trzynaście osób (czy może raczej duetów człowiek-anioł), które władają podobnymi mocami i że są one kandydatami na kolejnego Boga. Jak można się domyślić, nie każdy z nich będzie czekał na pokojowe wyłonienie wybrańca, a otrzymane moce użyte w umiejętny sposób mogą doprowadzić do śmierci każdego, kto okaże się niewygodny dla danego kandydata.

Nie wiem, co takiego jest z tymi morderczymi battle royale, ale odnoszę wrażenie, że wszystkie anime z tego podgatunku są z góry skazane na porażkę. Do oddzielnej kategorii należy zakwalifikować Higashi no Eden oraz wszystkie odpryski Nasuversum, na palcach jednej ręki da się policzyć serie co najwyżej znośne - jak jakieś Juuni Taisen czy moooooże Btooom! - natomiast cała reszta to kupsko na kupsku i kupskiem przykryte. Niestety, najnowsze dzieło twórców Death Note'a oraz Bakumana nie należy do szlachetnych wyjątków, a stanowi co najwyżej wzorowy przykład potwierdzający wspomnianą wyżej regułę. Największą bolączką trawiącą animowane battle royale są chyba do bólu beznadziejni protagoniści, których pierwsza lepsza euglena zielona zawstydziłaby pod względem energii i pozytywnych przymiotów. Nie inaczej jest z Miraiem (uch, co za subtelny wybór imienia), który stoi na czele wymoczkowatych, biernych, do bólu pacyfistycznych i skrajnie nudnych nastolatków niezdolnych do wzięcia odpowiedzialności nawet za własne buty. A co tu dopiero mówić o udziale w śmiertelnej grze. Co gorsza, towarzyszy mu dziewoja jego serca, Saki, która w początkowym stadium fabuły pobija chłopaka na głowę jeśli chodzi o trudność z przyswajaniem tlenu i przetwarzaniem go na jakiekolwiek czynności. Rodzi to kluczowe pytanie - jak właściwie mamy wczuć się w historię, skoro bohaterowie to śnięte ryby, którzy nawet po otrzymaniu części boskich mocy wciąż tkwią mentalnie w rogu schowka na miotły i nie robią absolutnie nic poza werbalnym jojczeniem w sprawie kandydata-socjopaty zabijającego niewinnych ludzi na prawo i lewo? Kurde, żeby chociaż antagonistom dało się kibicować... ale nie. Ktokolwiek staje na drodze naszym apatycznym poszukiwaczom życiowego szczęścia (och, jak mnie ten namolnie powtarzany motyw ze szczęściem irytował!), ten okazuje się jakąś wykręconą aberracją jakichkolwiek zrozumiałych pobudek. Zwłaszcza Metropoliman idealnie nadawałby się na złodupca Bonda, i to raczej takiego ze starszych filmów niż tej serii z Danielem Craigiem (chociaż może...?). Anime od całkowitego zrównania ją z ziemią chroni jedynie akceptowalne wykonanie - choć i tak daleko temu do kreski Obaty - oraz parę trzecioplanowych postaci, które cokolwiek sobą reprezentowały. W ogólnym rozrachunku pozostaje to jednak jeno cringe, śmiech przez łzy i skrajnie złe scenopisarstwo.

3/10 - Ousama Game wciąż pozostaje niedoścignionym wzorem absolutnego syfu (nawet jeśli pewna kuriozalna akcja z wirusami zdawała się oddawać hołd temu cudowi małego ekranu), choć muszę przyznać, że Platinum End swoim finałem zdołało naprawdę wysoko (nisko?) zawiesić poprzeczkę jeśli chodzi o pokazanie widzom środkowego palca.

Princess Connect! Re:Dive Season 2

One-Punch Princess!

Yuuki w towarzystwie Pecorine, Kokkoro oraz Kyaru dalej prężnie działa w Gildii Smakoszy, rzucając się w wir przygód, dzięki którym mogą wspólnie pokonywać przeciwności, zdobywać nietypowe składniki i próbować przygotowanego na ich bazie pysznego jedzonka. Ich najnowszym celem jest niezwykła Morska Przyprawa, do której wiedzie stara, niekompletna mapa. Nie zraża to jednak paczki bohaterów, tylko oni pakują manatki i jadą na poszukiwania jadalnego skarbu. Trop wiedzie ich do pięknego lasu koralowego, gdzie zamiast drzew rosną ukwiały, a w przestworzach jak gdyby nigdy nic pływają ryby. Ta nietuzinkowa flora i fauna ciągnąca się aż po horyzont sprawia jednak, że drużyna... szybko się gubi, zmuszona przez wiele dni żywić się jedynie owocami morza. Kyaru mimo swoich wyraźnie kocich atrybutów ma już jednak powyżej uszu pieczonej ryby i pragnie wbić zęby w prawdziwe mięsko! Po pewnych perturbacjach Pecorine co prawda udaje się zdobyć soczyste pieczyste, ale jak się szybko okazuje, mimo doskonałych walorów smakowych i nieco mniej doskonałego pochodzenia ma ono poważną wadę w postaci... bycia trującym. Kiedy więc cała czwórka pada jak długa i bełta na tęczowo, przekonana, że zaraz padną ofiarą rozszalałego stada krzyczących stworów (których to kumpel został przerobiony na kilka wybornych golonek oraz ciepły kocyk), na ratunek młodzikom przybywa dziwny starzec, który zdaje się wiedzieć nieco więcej na temat mapy oraz Morskiej Przyprawy...

Kiedy wychodził pierwszy sezon PriCone, kompletnie go zignorowałam, sądząc, że jest to produkcja podobna do Granblue Fantasy The Animation - że to tylko badziewna reklamówka niszowej gry mobilnej do zbierania waifu, na dodatek mocno inspirująca się isekajami. W grudniu zeszłego roku dotarła jednak do mnie wieść, że nie dość, że seria ta jest zaskakująco dobra, to jeszcze za produkcję odpowiedzialny jest Takaomi Kanasaki, czyli reżyser pracujący przy KonoSubie, który na dodatek zaprosił do współpracy mnóstwo utalentowanych animatorów młodego pokolenia. Spróbowałam więc nadgonić ten tytuł przed premierą drugiego sezonu i... i z miejsca się w nim zakochałam. Princess Connect! Re:Dive istotnie można zachwalać hasłem, że jest to dosłownie KonoSuba 2.0, tylko znacznie bardziej moe i posiadająca faktyczną, momentami poruszającą fabułę (na dodatek zgrabnie zamkniętą w dwóch sezonach anime, do którego można podejśc bez jakiejkolwiek znajomości mobilki). Oczywiście w swojej esencji seria ta jest luźną, wariacką, lubiącą sięgać po slapstickowe żarty zabawą złożoną z epizodycznych przygód pt. "Gildia Smakoszy poznaje kolejne drużyny słodkich, walecznych dziewczynek", ale robi to tak umiejętnie, a przy tym uroczo i samoświadomie, że w żadnym momencie nie umiałam się na nią za to gniewać. Inną przyczyną łaskawego podejścia do tej serii jest również absurdalnie wysoka jakość animacji, która non-stop przebija sufit naszych przyzwyczajeń i w wielu momentach spokojnie konkuruje widowiskowością z Kimetsu no Yaiba lub subtelnym pięknem z Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru. W tym dziwnym, niepokornym tworze łączy się kilka skrajnie różnych od siebie gatunków - kryje się tu nie tylko szalona komedia, beztroska przygodówka czy quasi isekai (a jednak!), ale też melancholijna obyczajówka zwieńczona kilkoma kroplami dramatu - i każdemu z nich poświęcono odpowiednią dozę uwagi. Z tego powodu w moim odczuciu Princess Connect! Re:Dive wypada nawet lepiej niż KonoSuba, bo wydaje się dziełem złożonym, harmonijnym i kompletnym. Oczywiście nie każdemu przypadnie do gustu słodki chaos, jaki częściej niż rzadziej dzieje się na ekranie, jednak w tym przypadku nie należy osądzać książki po okładce... czy może produkcji po plakacie... bo anime uzupełniające lore gier mobilnych nie mają się w ostatnich latach już czego wstydzić.

8/10 - Princess Connect! Re:Dive zasługuje na order im. Uma Musume w kategorii bycia reklamówką do marki, na jaką nie zasługiwaliśmy, ale którą dostaliśmy.

Sabukui Bisco

To był mały hipopotam dla człowieka, ale wielki dla ludzkości!

W Japonii przyszłości doszło do nietypowej katastrofy - Tokio pochłonęła olbrzymia eksplozja tajemniczej broni zwanej Tetsujin, która nie tylko wyżłobiła w ziemi olbrzymi krater, ale odpowiada także za zjawisko zwane Rdzawym Wiatrem, które doprowadza do rozwoju śmiertelnej choroby powodującej rdzewienie ciała. Wielu ludzi uważa jednak, że Rdzawy Wiatr jest skutkiem rozsiewanych przez grzyby zarodników, dlatego stały się one zakazane, a doniesienia o istnieniu agresywnego Grzybowego Strażnika, Bisco Akaboshiego, który umie kontrolować wzrost grzybów, wywołuje w cywilach powszechny lęk. Bisco pojawia się w prefekturze Imihama, w której stacjonuje również niezwykle utalentowany młody doktor, Milo Nekoyanagi (nazywany pieszczotliwie doktorem Pandą przez wzgląd na posiadanie ciemnego znamienia wokół jednego oka). Milo pomaga lokalnej społeczności, lecząc obywateli za darmo lub przynajmniej za półdarmo, a w międzyczasie testuje coraz to nowe nietuzinkowe składniki, szukając skutecznego lekarstwa na rdzawicę, która na nieszczęście trawi również jego siostrę. Jak można się domyślić, Milo nie ogranicza się w swoich badaniach i sprawdza również skuteczności grzybów, które musi pozyskiwać średnio legalnymi drogami. Niestety, choć gubernator Kurokawa zaopatrzył Milo w specjalistyczny sprzęt do wytwarzania medykamentów, nie jest to dar zupełnie bezinteresowny, a władza z przyjemnością hojnie wynagrodziłaby starania młodego pana doktora, gdyby ten tylko zechciał pracować bezpośrednio dla rządu. Zamiast jednak z politykami, Milo nawiązuje współpracę z... Bisco, tym bardziej że Strażnik aktywnie szuka grzyba zwanego Pożeraczem Rdzy, który potrafi, a jakże, odwrócić efekty choroby.

Do połowy emisji Sabikui Bisco było według mnie najzupełniej spoko anime. Może nie osiągnęło poziomu nieokiełznanego szaleństwa Dorohedoro, niemniej wciąż wrzucenie do świata przedstawionego bojowych hipopotamów, ślimako-samolotów, chipo-larw duszących od wewnątrz zdrajców czy latających rozdymek zniszczenia nadawało historii charakterystycznego kolorytu. Tyle że idealnie od połowy... o jasny pierunie. Fabuła usiana jest takimi drobnymi idiotyzmami i absurdalnymi przeskokami w czasie, które nawet ostatni sezon Gry o tron by zawstydziły. No bo pomyślcie tylko. Dwójka głównych bohaterów przez całą podróż nie miała nawet chwilowego dostępu do elektroniki, ale kiedy złodupiec zaadresował do nich swoją wielce złodupcką przemowę, to piękny, sprawny i włączony w odpowiednim momencie telewizor w chatce pośrodku niczego nagle się znalazł. Albo inna sytuacja - chora na rdzawicę siostra Milo, Pawoo, przez co najmniej tydzień dynda pod sufitem podwieszona za ręce i jest torturowana rozgrzanym do czerwoności prętem, jednak w tym samym momencie, w którym zostaje uwolniona, spitala rączo niczym jelonek. Już nawet nie będę strzępić języka na cuda, które wyczyniały się w finale, bo momentami aż się zastanawiałam, czy przez przypadek nie włączyłam Tribe Nine albo innego Shingeki no Kyojin. Twórcy nie słyszeli też o czymś takim jak pacing. Raz pomniejsza przygoda potrafi zająć postaciom cały odcinek, a raz pięćdziesiąt rzeczy dzieje się off-screen, nakazując nam wierzyć, że bohaterowie nagle nie mieli najmniejszych problemów z teleportowaniem się z miejsca A do miejsca, kurna, nawet nie B, tylko od razu T. Szczerze? Nie wiem, jak wygląda materiał źródłowy i chyba niewiele mnie to obchodzi, ale wolałabym, gdyby całe Sabikui Bisco skupiało się na wielkiej podróży przez wykręcony świat i przeżywaniu przygód w tym samym stylu, którą mieli w odcinku 5, przy okazji krótkiego pobytu w wiosce (?) dzieciaków. Myślałam, że wzorem Studia Bind, które powstało specjalnie na potrzeby Mushoku Tensei, studio OZ stworzone dla Sabikui Bisco będzie oznaczać wiarę w posiadanie wybitnej marki. Niestety, wybitny okazał się jedynie soundtrack i założenia świata przedstawionego... ba, w sumie nawet postacie same w sobie spokojnie by się obroniły... natomiast fabuła okazała się być pod koniec straszną pomyłką.

6/10 - dobre składniki, perfidna potrawka. Bycie doskonałym character designerem jednak nie sprawia, że nagle nabywasz niesamowitych reżyserskich umiejętności. A trzeba było brać przykład z twórców 86...

Sasaki to Miyano

Od dziś BLki mogą z dumą konkurować w wadze kjutnej z rasowymi shojkami

Miyano jest drobnej budowy chłopcem o dość delikatnej urodzie, który fascynuje się mangami... BL. Nie brzmi to jak synonim nieustraszonego obrońcy sprawiedliwości, a jednak Miyano niemal aplikował na to stanowisko, chcąc powstrzymać kręcących się na tyłach szkoły chuliganów przed dokuczaniem innemu uczniowi. Zanim jednak chłopak zdołał zrobić strategiczny krok w kierunku zostania drugą ofiarą napastowania, nagle zza jego pleców wychynął wysoki senpai, który bezceremonialnie wcisnął mu w ręce miotłę, poprosił o jej przetrzymanie i sam ruszył z odsieczą. To Sasaki - uczeń ze starszego rocznika, któremu Miyano wpadł w oko od pierwszego wejrzenia (czy może raczej "od pierwszego ujrzenia z oddali zaskakująco wiotkiej sylwetki"?). Tak czy inaczej od tego momentu Sasaki regularnie spotyka się z Miyano przy każdej nadarzającej się okazji, a to próbując zagaić rozmowę, a to prosząc o polecenie mangi. W innej serii mogłoby się to skończyć cokolwiek tragicznie, zważywszy na specyficzne upodobania Miyano, natomiast Sasaki wykazuje niezwykłą otwartość umysłu jeśli chodzi o BLki, doceniając przede wszystkim dobrze napisane historie. Stopniowo Sasaki zaczyna oswajać się z konkluzją, że poza miłym spędzaniem czasu na pogaduchach czy jedzeniu, Miyano podoba mu się tak całościowo, zarówno z uroczej twarzyczki, jak i (albo nawet przede wszystkim) łagodnego, kojącego kokoro charakteru.

O ile wśród mang można mówić o dominacji yaoi nad yuri, tak mam wrażenie, że jeśli chodzi o anime, większe szczęście do ruszających się produkcji mieli w ostatnich latach fani relacji damsko-damskich - trafiło się wcale piękne Yagate Kimi ni Naru, było Asagao to Kase-san., było Adachi to Shimamura... jasne, wszystko w klimatach około PG-13, ale z dwojga złego i tak lepiej w tę stronę. Natomiast w przypadku serii BL, pomijając jedynie światełko w tunelu w postaci Givena, ostatnie lata były jednym wielkim pasmem niekończących się napastowań i dramatów wielką yaoistyczną łapą pisanych - począwszy od kolejnych odsłon telenoweli w rodzaju Sekaiichi Hatsukoi czy Junjou Romantica, przez Super Lovers i Sankaku Mado no Sotogawa wa Yoru, po takie perły przemocy seksualnej jak Dakaretai (który za chwilę dostanie kinówkę produkowaną przez CloverWorks). Zupełnie jakby studia prześcigały się w zaklepywaniu co bardziej rakowych historii... ale nie tym razem. Tym razem ktoś w końcu poszedł po rozum do głowy i stwierdził "hej, skoro Yagate  było takim sukcesem, to może zróbmy tego gej-wersję?" I zrobili, w wersji jeszcze lżejszej, milszej i bardziej bąbelkowej. Zdecydowanie najsilniejszą stroną Sasaki to Miyano są relacje między bohaterami - i to nawet nie między tymi tytułowymi, ale przede wszystkim z obsadą drugoplanową. W przeciwieństwie do wielu innych BLek, gdzie każdy istotny facet z obsady musi się parzyć z innym facetem, tu panuje ogromna różnorodność zachowań i relacji. Mamy dwóch licealistów, którzy nie tylko są w związkach z dziewczynami, ale ich perypetie są stałym tłem dla całej historii (zdecydowanym hitem jest Kuresawa i jego dziewczyna przebywająca w szpitalu, którą rozpieszcza jak tylko się da). Jest kumpel Sasakiego, który jako jedyny na wczesnym etapie dowiaduje się o romantycznej relacji głównych bohaterów i choć jest tym faktem nieco zażenowany, mimo wszystko pozostaje taktowny i w awkward sposób ich wspiera. Dodatkowo wielu ludzi ze szkolnego otoczenia zdaje sobie sprawę z pasji Miyano do BLek, ale najczęściej są z tym zupełnie okej, a nawet jeśli ktoś ma jakieś dziwne wąty, to po jednej czy drugiej rozmowie z głównym zainteresowanym zaczyna rozumieć, że to pasja jak do każdego innego gatunku literackiego. No po prostu panuje tu zdrowa, klawa atmosfera, jakiej samo życie powinno pozazdrościć. Minusem jest za to pacing i timeskipy, które momentami bywają mniej lub bardziej dziwne. Wciąż nie mogę się połapać, co właściwie zaszło w Walentynki i Biały Dzień, bo kompletnie nie zgadzało mi się to, kto komu wręczył czekoladki i przy jakiej okazji. W ostatecznym rozrachunku są to jednak detale, a liczy się fakt, że wreszcie dostaliśmy serię, której fujioshi i fudanshi nie muszą się wstydzić.

7/10 - mam nadzieję, że tak samo jak w przypadku hetero romansów, z czasem również homo związkom zostanie oddana sprawiedliwość i będą przedstawiane w zdrowy, przyjemny sposób. A Sasaki to Miyano to z pewnością ważny krok w kierunku budowania tego wartego wspierania trendu.

Shingeki no Kyojin: The Final Season Part 2

Przypomina trochę sierpniowy powrót Januszy i Grażyn z wakacji nad morzem...

Zwabiony odgłosem olbrzymiej eksplozji oddział Flocha razem z Hange udaje się na miejsce wypadku, odnajdując tam pokiereszowane ciało kaprala Leviego oraz - wydawałoby się - truchło tytana. Po chwili z niewiadomych przyczyn tytan zaczyna jednak wchłaniać wydzielaną parę, po czym spomiędzy kłębów wyłania się Zeke, cały i zdrowy mimo samobójczej próby wyrwania się z rąk Leviego. Chwilę nieuwagi zdezorientowanych Yeagerystów wykorzystuje Hange, wskakując do przepływającej obok rzeki razem z ciałem kaprala. Tymczasem plan Erena, aby Pieck zdradziła towarzyszy i wskazała miejsce ich pobytu, wypalił mu w twarz... i to całkiem dosłownie, ponieważ nad Shiganshiną pojawiają się sterowce z wojskiem Mare, przypuszczając zmasowany atak na wyspę Paradis. Korzystający ze sprzętu do trójwymiarowego manewru Yeagerzyści padają jak muchy od broni palnej, natomiast do walki przeciwko przemienionemu w tytana Erenowi staje Reiner, Porco oraz Pieck, z każdym ciosem i artyleryjskim strzałem spychając go coraz bardziej do defensywy. Przerażony dość jednostronnym przebiegiem potyczki Onyankopon schodzi do podziemi, po czym uwalnia uwięzionych za kratami Armina, Mikasę i resztę, prosząc ich o pomoc w ochronie Erena i posiadanej przez niego mocy Pierwotnego. Jednocześnie zaręcza, że nigdy nie był zwolennikiem planu sterylizacji Erdian oraz wierzy w to, że Eren również tylko udaje, by nie wzbudzić podejrzeń w ekstremistycznej Yelenie.

Kiedy tylko pojawiły się doniesienia, ile odcinków będzie mieć druga część finałowego sezonu Shingeki no Kyojin, dla zaznajomionych z mangą fanów stało się jasne że na naprawdę ostateczną konkluzję znów przyjdzie nam sporo poczekać. Cóż nam wobec tego zaserwowano? Oczywiście wielu widzów z mniejszą lub większą trudnością zaakceptowało już fakt, że studio MAPPA zastąpiło przy produkcji studio WIT i nie ma co dłużej płakać nad rozlanym CGI (tym bardziej że w tym sezonie nie było go znowu tak dużo), natomiast nie sposób nie wytknąć, że planowanie jakiejkolwiek struktury opowieści to tu leży i kwiczy niczym mama Conny'ego. Już poprzednia część średnio broniła się cliffhangerem wstawionym w samym środku akcji, ale tutaj to praktycznie nic się nie spina w ramach swojego własnego sezonu - największy plottwist mamy podany w trzecim odcinku, w czwartym napięcie rośnie do poziomu apogeum, a potem... balonik pęka, wiotczeje i przez osiem epizodów rozstawiamy pionki na planszy, zanim ekipa zdobędzie niezbędne narzędzia, po czym wreszcie łaskawie ruszy skopać tyłek największemu (w przenośni i całkiem dosłownie) antagoniście w przebraniu protagonisty. Nie mam za złe fabule, że przedstawia to, co przedstawia, ale naprawdę nie dało się tego podzielić jakoś tak sprytniej? Co by bowiem nie mówić Tytanach od studia WIT, tam każdy sezon czy nawet połówka sezonu jest konkretnie spiętym, zamkniętym, dobrze podsumowanym arcem. Finałowy sezon od studia MAPPA będzie mógł się obronić dopiero wtedy, gdy wyjdzie już w całości, a z tym to... cóż... będzie póki co niezły problem. Natomiast pomijając niemrawość sezonu jako takiego, bawiłam się przy nim naprawdę dobrze i nawet ten głupkowato edgy opening z czasem wszedł mi w mózg jak w masełko. Może nie czułam się identycznie jak przy mandze, kiedy to po raz pierwszy doświadczałam tej jazdy bez trzymanki, niemniej wciąż muszę pogratulować animatorom, że przy odcinkach 3&4 (czy jak kto woli 19&20 (bądź też 78&79)) oraz 11 naprawdę wspięli się na wyżyny inwencji twórczej i przy tak pieczołowitym adaptowaniu mangi nareszcie odważyli się dorzucić coś od siebie. Zrobili, co do nich należało i teraz pozostaje tylko trzymać kciuki za to, żeby finał finału wylądował w 2023 roku telemarkiem, a nie na głupi ryj.

8/10 - being Reiner is suffering.

Slow Loop

*stara baba mode on* Jedyną rzeczą, jaką można złapać podczas takiego leżakowania na zimnym kamieniu, to wilka

Tata Hiyori umarł przed trzema laty, jednak pozostawił córce mnóstwo ciepłych wspomnień związanych z jego dziwnymi nawykami (jak stosowanie sosu ponzu na jajka czy gra na cudacznych instrumentach) oraz... wędkarskie zacięcie. Brak ojca, za plecami którego mogłaby się skryć przy rozmowie z obcymi, niestety wcale nie pomaga pokonać wrodzonej nieśmiałości, natomiast nietypowym lekarstwem okazuje się spotkanie wesołej dziewczyny - na oko rówieśniczki - która zachwycona widokiem oceanu postanawia natychmiast się w nim wykąpać. Problem w tym, że jest dopiero marzec, dlatego Hiyori w desperackiej próbie ostudzenia jej entuzjazmu (zanim zrobi to sama lodowata  woda) zarzuca wędkę i odciąga dziewczynę od krawędzi zatoczki. Koharu - bo tak ma na imię amatorka morskich kąpieli - jest zafascynowana sprzętem Hiyori, ponieważ nie dość, że nigdy nie widziała oceanu na własne oczy, to jeszcze łowienie ryb kojarzy jedynie z gier wideo. Od słowa do słowa dziewczęta zaczynają ze sobą rozmawiać, wspólnymi siłami chwytają rybkę, po czym spożywają ją na świeżym powietrzu w formie sashimi, aż wreszcie dochodzi do zwierzeń, podczas których Hiyori przyznaje, że musi już wracać do domu, ponieważ wieczorem ma poznać nowego wybranka mamy oraz jego dziecko. Wówczas Koharu zauważa, że to niesamowity zbieg okoliczności, bo ona też wybiera się na kolację, gdzie wreszcie spotka się ze swoją nową mamą oraz rodzeństwem. Jak możecie się spodziewać - to wcale nie jest przypadek, a Hiyori i Koharu od tego momentu zostają przybranymi siostrami, które wspólnie będą odkrywać przyjemnośc płynącą z przyrządzania złowionych zdobyczy.

Aż trudno uwierzyć, że za tę serię nie odpowiadało Doga Kobo, bo to wypisz wymaluj urocze dziewczynki robiące cool rzeczy w ich popisowym stylu. Żeby było śmieszniej, że chodzi wyłącznie o samą tematykę, ale też o naprawdę wysoki poziom produkcji, który ani na krok nie ustępuje dziełom wspomnianego wcześniej studia. W mojej ocenie studio Connet udało się nawet zawiesić poprzeczkę o szczebelek wyżej niż zdołali to zrobić ich doświadczeni koledzy po fachu. Co by bowiem nie mówić o wcześniejszych seriach iyashikei - często i gęsto znakomitych - niewiele z nich łączyło daną aktywność z wątkami rodzinnymi. Z obejrzanych serii na myśl przychodzi mi zaledwie Yuru Camp, a i to był bardziej dodatkowy smaczek niż integralna część całej opowieści. Tymczasem te ukazane w Slow Loop jeszcze w przedbiegach pobiłyby niejeden cięższy dramat. Powtórne małżeństwo rodziców Hiyori i Koharu nie jest wyłącznie wymówką do tego, aby dwie urocze dziewczynki mogły spędzać ze sobą więcej czasu, ale regularnie pomiędzy wypadami na ryby dawkuje nam się także zmagania nowo utworzonej rodziny na drodze do przekształcenia się w pełnoprawną, czującą się dobrze w swoim towarzystwie komórkę społeczną. I o ile postacie należące do tego samego pokolenia szybko znajdują wspólny język, tak Hiyori i "nowy tata" oraz Koharu i "nowa mama" potrzebują znacznie więcej czasu i wzajemnych interakcji, aby zacząć na sobie polegać, swobodnie rozmawiać czy po prostu traktować się jak rodzinę, a nie tylko tego uprzejmego, choć wciąż mocno obcego wujaszka/ciocię. Swoje problemy mają też bohaterki drugoplanowe. Trzeci nastoletni muszkieter z wesołej kompanii, czyli Koi, jest ogromnie cięta na swojego rodziciela, ponieważ ten zachowuje się tak, jakby był żywcem wyjęty z pasty o ojcu-fanatyku wędkarstwa, jednak stopniowo dociera do niej, że pomimo swojego olbrzymiego hopla na punkcie ryb wciąż ogromnie kocha całą swoją rodzinę. Znów chodząca do podstawówki Futaba, córeczka zaprzyjaźnionej rodziny Fukumoto, ukrywa przed koleżankami swoje wędkarskie ciągoty, ponieważ boi się, że zostanie uznana za dziwoląga i chłopczycę. Ukazane w tej serii problemy są zaskakująco prawdziwe i chociaż postarano się, aby zawsze kończyły się one na pozytywną nutę (wszak serie iyashikei mają odprężać, nie przypominać o frustracjach realnego życia), nie odejmuje to wcale powagi danej sytuacji. I cóż więcej mogę rzec... chyba jedynie to, że odkrywanie takich perełek pogrzebanych pod zwałami isekajów to dla mnie niezmiennie czysta przyjemność.

7/10 - myślałam, że będzie z tego takie Houkago Teibou Nisshi 2.0, ale Slow Loop to klasa sama w sobie, znakomicie jednocząca radosne wędkowanie z podnoszącymi na duchu kwestiami rodzinnymi.

Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru

Aaaaa! Majtki! Majtki! Ma... a, nie, zaraz. Spoko. Można odwołać alarm obyczajowy - w końcu to tylko dół od kostiumu kąpielowego

Wakana Gojou pochodzi z uznanej rodziny wytwórców lalek hina i chociaż od pierwszego wejrzenia zakochał się w pracach swojego dziadka, pragnąc podążać tą samą ścieżką kariery, według otoczenia pasjonowanie się lalkami przez chłopca jest uznawane za coś niewłaściwego. Na całe szczęście Wakana nie porzuca swojego marzenia, jednak w zamian postanawia zupełnie odciąć się od nawiązywania jakichkolwiek relacji, obawiając się krytyki bądź wyśmiania. Nawet w liceum chłopak wciąż uparcie trzyma się na uboczu, tak bardzo pozwalając wejść sobie na głowę, że zostaje nawet po lekcjach, by samodzielnie sprzątnąć klasę (mimo że dyżurnych powinno być więcej). W tym stanie przyłapuje go Marin Kitagawa, atrakcyjna, energiczna koleżanka z klasy, która bez słowa zaczyna pomagać Gojou, przy okazji częstując go asertywną radą, aby nie krył w sobie tego, co czuje i bardziej dbał o samego siebie. Słowa przez kilka kolejnych dni uparcie krążą w głowie licealisty i do tego stopnia jest nimi zaaferowany, że co i rusz rani się w palce, szyjąc ubranko dla przygotowanej przez dziadka lalki. Co gorsza w tym samym momencie psuje mu się już całkiem wysłużona maszyna do szycia, dlatego Gojou postanawia skorzystać ze sprzętu znajdującego się w szkole, co jest o tyle proste, ponieważ nie funkcjonuje u nich żadne kółko krawieckie. Pech (a może szczęście?) jednak chce, aby po lekcjach do salki wparowała nie kto inny, jak właśnie Kitagawa, zastając Gojou w samym środku konwersacji z główką lalki. Lecz zamiast obrzucić go zniesmaczonym spojrzeniem, dziewczyna jest wniebowzięta tym, że wreszcie znalazła człowieka znającego się na szyciu ubrań, w efekcie czego bezceremonialnie prosi Gojou, aby ten pomógł jej stworzyć... cosplay ukochanej postaci z gry eroge!

Nie pierwszy, nie drugi i nawet nie dziesiąty raz dawałam tu upust swojemu rozczarowaniu, że produkowane serie ecchi są niespecjalnie inkluzywne dla szerszego grona odbiorców. Nie taki pewnie jest ich cel, aby sprostać gustom każdego, ale rozwijająca się świadomość społeczna wymaga coraz częściej od popkultury stosowania pewnych subtelności. I chociaż przed twórcami anime wciąż daleka droga... radujmy się, bo oto nadeszła adaptacja, która zbija piątkę Dumbbellom, a Shokugeki każe potrzymać piwo. Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru - znane polskim odbiorcom również jako Projekt: cosplay - to seria, która nie dość, że niesamowicie wzięła sobie do serca radę, aby ukazywać damskie wdzięki poprzez jakąś interesującą, nieobrażającą ludzkiej inteligencji aktywność, to jeszcze w roli głównej bohaterki obsadziła dziewczynę jednogłośnie okrzykniętą przez fandom za najlepszą waifu zimy 2022 (a kto wie, co będzie dalej). Tak, ten tytuł jest niesiony przede wszystkim na barkach Marin Kitagawy uosabiającej wszystkie najlepsze cechy, które może pomieścić współczesna nastolatka. Jest przyjazna, otwarta i pewna siebie, a mimo to traktuje wszystkich z należytym szacunkiem, nie ocenia nikogo po "okładce" i pozostaje ogromnie odpowiedzialna życiowo - dość powiedzieć, że wzorem bohaterek z Yuru Camp zarabia na wszystkie swoje cosplayowe zachcianki. Najbardziej w tej postaci ujął mnie jednak moment, gdy wychodzi na jaw, że na skutek fatalnego nieporozumienia Gojou narzuca sobie iście spartański deadline, byleby tylko ukończyć zlecone przebranie. W wielu innych seriach wydarzenie takie zakończyłoby się na szybkim gagu i zamieceniu sprawy pod dywan, byleby posunąć fabułę do przodu, jednak Marin podczas rozmowy z wycieńczonym Gojou ogromnie to wszystko przeżywa, z głębi serca przeprasza za to, że w ogóle doprowadziła do takiej sytuacji i pozostawiła kolegę samemu sobie, a jednocześnie nie jest w stanie nie podziwiać go, że mimo tej gargantuicznej presji zdołał dla niej przygotować wyśmienity kostium. Rzadko widzi się w mandze i anime bohaterki, które zachowują się tak wiarygodnie, a jednocześnie tak ujmująco, sprawiając, że do takiej właśnie postawy sami chcielibyśmy aspirować. A że przy okazji nie brakuje tu soczystych scen, kiedy podczas zdejmowania miary albo przymierzania gotowego cosplayu Marin zdaje się całkowicie naturalnie podchodzić do pokazywania swojego wcale ładnego ciała? Toż to najlepsze możliwe połączenie! Chwała zatem studiu CloverWorks, że nie tylko zrobili z tego świetną, oddającą sprawiedliwość materiałowi źródłowemu adaptację, ale że przygotowali prawdziwą wizualną perłę, gdzie nawet huśtające się boobsy wyglądają jak istne dzieło sztuki (nie mówiąc już nawet o całej masie przepięknych, niebanalnie wyreżyserowanych scen, z festiwalowymi fajerwerkami na czele).

8/10 - spokojnie przyznałabym nawet oczko wyżej, ale Gojou musi jeszcze trochę popracować, aby jego ataki zażenowania damskimi wdziękami były tak odrobiiiiiiinkę krótsze i mniej zawałogenne.

Tokyo 24-ku

A teraz szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu

Ran, Kouki i Shuuta to trzech zaprzyjaźnionych, choć mocno od siebie różnych ziomków, którzy są nazywani skrótowo jako RGB (zapewne od kolorów ich czupryn, czyli czerwonego, zielonego i niebieskiego). Niestety, na skutek tragicznego pożaru szkoły podstawowej Takara, w której ginie wiele osób, w tym Asumi - bliska ich trójce dziewczyna - drogi kumpli kompletnie się rozchodzą. Rok po tragedii, a zarazem rok, odkąd kończą liceum, widzimy jak różnie potoczyły się ich losy. Ran stoi na czele chuligańskiej grupy DoRed, która nie tylko stoi w opozycji do panujących zasad, ale mocno balansuje na granicy prawa. Starają się bowiem zdyskredytować władzę, która otwarcie inwigiluje obywateli i na podstawie przewidywań systemu Hazard Cast segreguje ludzi, jeszcze zanim zdołają oni popełnić jakiekolwiek wykroczenie. Po drugiej stronie mamy Koukiego, który dołączył do SARG, organizacji policyjnej, której działania finansuje nie kto inny, jak jego własny ojciec, burmistrz 24. Okręgu Tokio (sztucznej wyspy położonej w Zatoce Tokijskiej, która niebawem ma zostać włączona w obręb administracyjny właściwego miasta). Nie chce jednak być wiernym pieskiem swojego ojczulka, ale sam pragnie zostać politykiem i dbać o dobro Okręgu. No i jest jeszcze Shuuta, czyli aspirujący do miana superbohatera wysportowany chłopak, który po śmierci ukochanej stracił także motywację i trochę się zapuścił. I choć mogło się wydawać, że już nigdy więcej się nie dogadają, ich drogi znów ściśle się splatają, gdy do każdego dzwoni nie kto inny jak... zmarła Asumi, uaktywniając w nich moce, które pozwalają zapobiec przyszłym tragediom.

No, to skoro już przy wyczynach CloverWorks jesteśmy... ostatnim razem, kiedy studio zajmowało się w sezonie aż trzema produkcjami naraz, panowała zima 2021 z tym jakże pamiętnym hat-trickiem w postaci drugiego sezonu Yakusoku no Neverland, Wonder Egg Priority i Horimiyą. Chyba nie muszę przypominać, jak bardzo z rowerka spadły dwie pierwsze wymienione serie, a i co do trzeciej mam lekko mieszane uczucia, bo w mojej ocenie twórcy w niektórych momentach trochę za mocno przedramatyzowali fabułę Horimiyi. Aż strach było myśleć, co nowego zmajstrują w tym roku, gdy pojawili się w rozpisce z zestawem Akebi-chan no Sailor-fuku, Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru oraz Tokyo 24-ku, czyli znów - dwoma adaptacjami oraz jedną produkcją oryginalną. I choć trzeba przyznać, że tym razem bilans zysków i strat wypadł znacznie korzystniej, to oczywiście nie wszystko mogło się udać. Pech chciał, że na ryj wywaliło się autorskie anime, które - podobnie jak Wonder Egg Priority - miało na siebie naprawdę ciekawy pomysł, (który co prawda mocno inspirował się Psycho-Passem (który to znowu zżynał po całości z Raportu mniejszości)), jednak kompletnie zabrakło twórcom strategii na przedstawienie pełnoprawnej, satysfakcjonującej opowieści. Im dalej bowiem w las, tym bardziej zaczynamy nienawidzić tercetu głównych bohaterów, którzy większość czasu spędzają w odosobnieniu i "ratowaniu" sytuacji według własnego widzimisię zamiast próbować znaleźć punkt styczny między prawem, podziemiem a normalnymi ludźmi. Bo chyba o to powinno chodzić w tego typu tytułach, no nie? Że to w młodych jest cała nadzieja, że to młodzież potrafi myśleć nieszablonowo i rozmawiać ze sobą ponad podziałami. Ta, jasne. Tyle że ostatecznie zrobił się z tego jakiś taki kaprawy antymanifest. Najgorszy spośród całej obsady jest zdecydowanie Kouki (aka Pan Zielony). Początkowo wydawał się spoko służbistą działającym w ramach ustalonych przepisów, który w razie wyższej konieczności był w stanie nie tyle nagiąć zasady, ile sprytnie nimi pokierować, by zadziałały we właściwym miejscu o właściwym czasie. Później zaczął jednak bezkrytycznie słuchać wytycznych swojego papy-burmistrza zamiast próbować znaleźć swoją własną drogę prawości, no a na koniec to on tu właściwie robi za głównego złodupca, który pragnie kontrolować całą lokalną społeczność, ponieważ hurr durr tak trzeba. Shuta (Ziom Niebieski) niestety nie jest wcale lepszy, bo przez większą część serii snuje się niczym bąk po gaciach lub rżnie głupa, próbując zrozumieć, co to znaczy być bohaterem. Nie wiem, może udaj się na przyspieszony kurs do uniwersum BnHA i nie udawaj, że w swojej własnej serii uchodzisz za protagonistę? Jedynie Ran (alias Czerwony Ranger) wydaje się mieć głowę na karku i od początku do końca działa w szarej strefie, która nie jest taka znowu niewinna, ale nigdy nie zniża się do robienia ludziom krzywdy... choć przy finale nawet on nie był w stanie ochronić się przed rykoszetami pretensjonalnej fabuły. Poza openingiem absolutnie nie polecam, no chyba że jesteście koneserami popisowych wpadek studia CloverWorks.

4/10 - jakby mało było podobieństw do WEP, Tokyo 24-ku też miało kosmiczne problemy z emisją odcinków, tyle że tutaj i tak odbiło się to na jakości animacji. Ach ten początek 9. epizodu...

Tribe Nine

Jesteście pewni, że to miało być anime o bejsbolu, a nie o airsofcie?

Neo Tokio roku 20XX. Na skutek brutalnych zamieszek, które wybuchły między zrzeszoną w bractwa młodzieżą, rząd postanowił wprowadzić prawo, które zezwala rozwiązywać konflikty wyłącznie poprzez tzw. eXtremalny Bejsbol (nazywany w skrócie XB). Jak sama nazwa wskazuje, zasady przyznawania punktów są oparte na tradycyjnym bejsbolu, jednak cała reszta... można podsumować to prostym stwierdzeniem, że wszystkie chwyty są dozwolone, na czele ze stosowaniem zaawansowanego technologicznie sprzętu umożliwiającego posyłanie piłek na kilometrowe odległości. Jednym z najlepszych graczy eXtremalnego Bejsbolu jest Shun Kamiya, który podczas leniuchowania na jednym z kontenerów natyka się w dokach na dwójkę interesujących chłopaków - Taigę, czyli samozwańczego najlepszego poławiacza tuńczyków na świecie, który pragnie także zgarnąć tytuł topowego zawodnika XB, oraz Haru, totalnie wycofanego, nieśmiałego gościa, który choć ze wszystkich sił pragnie temu zaprzeczyć, ma niezwykły dar dostrzegania i reagowania na nawet najszybsze ruchy przeciwników. Zaintrygowany Shun postanawia zgarnąć świeży narybek i przyłączyć go do Bractwa Minato. Jeszcze tego samego dnia będą mieli okazję sprawdzić swoje umiejętności w zwarciu, gdy na pojedynek wyzwie ich żądne rozreklamowania swojego nowoczesnego sprzętu Bractwo Shinagawa.

Niestety, choć seria była sygnowana obecnością twórców Akudamy Drive i Danganronpy - konkretnie scenarzysty, projektanta postaci oraz kompozytora muzyki - Tribe Nine znajduje się od nich, łagodnie rzecz ujmując, "dawno, dawno temu, w odległej galaktyce". Nie sztuką jest bowiem przygotować postaciom szalone designy i kazać im robić dziwne rzeczy, żeby się to wszystko kupy trzymało. Co jak co, ale robienie sportówki z absurdalnymi zasadami (a właściwie to nawet bez zasad, zwłaszcza w ostatniej fazie "fabuły") z automatu odbiera całe poczucie stawki. W końcu w każdej chwili można wyciągnąć z odmętów końcowego odcinka układu pokarmowego jakiś widowiskowy zwrot akcji, prawda? W efekcie strukturę opowieści seria ta ma co najmniej dziwną, połowa odcinków to zwyczajne zapychacze, które i może sprawdziłyby się w jakimś produkowanym latami tasiemcu, ale raczej nie powinny się zdarzyć w sezonowym anime, a kleksem syropu klonowego na tej chybotliwej wieży naleśników stanowi fakt,  że postacie zaliczają rozwój w tempie szybszym, niż swą prędkość od zera do setki rozwija Ferrari F50 GT. Swoją drogą skoro już przy bohaterach jesteśmy, to zdążyłam zapomnieć, jak bardzo Akira Ishida zasłużył na miano głosowego odpowiednika Seana Beana - jeśli tylko gra jakiegoś biało/szarowłosego przystojniaka, to w 9 przypadkach na 10 jest to połączenie równoznaczne ewidentnemu death flagowi. Akira Soma z Fruits Basket, Kaworu z Evangeliona, Komórka Raka z Hataraku Saibou, Yakumo z Shouwa Genroku Rakugo Shinjuu, Akise z Mirai Nikki, Break z Pandora Hearts... można by tak wymieniać i wymieniać, a teraz do tego "zacnego" grona należy jeszcze dołożyć najnowszy występ. Po przeciwnej stronie ringu mamy natomiast głównego antagonistę serii, który jest tak absurdalnie edgy, że Metropoliman z Platinum End wypada przy nim niemal jak kandydat do Pokojowej Nagrody Nobla. Serio, Platinum End było chociaż prześmieszne w swojej przeszarżowanej głupocie, natomiast Tribe Nine pozostaje wyłącznie brzydkie, chaotyczne i miałkie. A, no i jeszcze pieruńsko głośne - muzyka tak chamsko ryje po basach, że w wielu momentach totalnie zagłusza ona dialogi. Poza designami, które spokojnie mogłyby się przydać przy produkcji jakiejś nowej gry od Spike Chunsoft, cała reszta anime zasługuje na równe i konsekwentne zaoranie.

3/10 - nawet nie umiem powiedzieć, że jestem jakoś bardzo zawiedziona czy rozczarowana, bo trzeba Tribe Nine oddać, że jednolity poziom trzyma od pierwszych do ostatnich minut. Szkoda tylko, że jest on tak niski...

Vanitas no Karte Part 2

Twoje oczy są takie hipnotajzing~

Skomplikowana relacja Vanitasa (właściciela magicznej księgi zdolnej modyfikować formułę świata) i Noégo (wampira dysponującego umiejętnością poznawania cudzych wspomnień poprzez picie krwi), którzy próbują ocalić obciążone klątwą wąpierze, trwa sobie w najlepsze. Tym razem ich uwagę przykuwa przyniesiona przez Dantego informacja, jakoby śmiertelnie niebezpieczna Bestia z Gévaudan po latach bezczynności znów zaczęła tam grasować. Vanitas podejrzewa, że prawdziwa tożsamość zębatego potwora przypominającego olbrzymiego wilka to nic innego jak przeklęty wampir... na dodatek być może pierwszy, który doświadczył tak okrutnego losu. Zanim więc w okolice Gévaudan zlecą się zastępy chasseur, Vanitas i Noé - przy obstawie Dantego i Johanna - jadą zbadać plotki, a w razie czego również wdrożyć odpowiedni plan leczenia. Jakież jest ich zaskoczenie, gdy skąpany w jesiennych barwach Srebrny Las, po którym spacerują, w mgnieniu oka zostaje przyprószony grubą warstwą puchu, a wśród drzew pojawia się zastęp osiemnastowiecznych dragonów wysłanych do zgładzenia Bestii na polecenie Ludwika XV... co w teorii powinno mieć miejsce około 150 lat przed aktualnymi wydarzeniami. Co zatem stało się z Vanitasem i resztą? Czyżby przenieśli się w czasie? A może trafili na projekcję wspomnień? Chociaż w to drugie rozwiązanie raczej ciężko jest uwierzyć, ponieważ Bestia po rozniesieniu żołnierzy całkiem aktywnie atakuje również grupkę przybyłych bohaterów...

Vanitas no Karte wywołuje we mnie mieszankę naprawdę skomplikowanych uczuć. Mangę cenię miłością niewiele mniejszą co Pandora Hearts, jednak anime, mimo regularnych pochwał głoszonych przez rzeszę fanów serii, z każdym kolejnym odcinkiem uwierało mnie w wątrobę coraz bardziej i bardziej. W porządku, muzyka jest przepiękna, paleta barw zachwycająca, a gra aktorów głosowych zrealizowana w punkcik, niemniej obsadzenie Tomoyukiego Itamury w roli reżysera okazało się ostatecznie dużym nieporozumieniem. Siedzenie w Shafcie i czuwanie nad adaptacją dalszych light novelek z uniwersum Monogatari to jednak zupełnie inna broszka niż przenoszenie na ekran dobrze rozrysowanej mangi - w pierwszym przypadku Itamura był najwyraźniej zmuszony do podjęcia wysiłku wymyślenia sposobu na interesujące (a przy tym oszczędne) przedstawienie naćkanej tekstem narracji, natomiast w tym drugim poszedł po linii najmniejszego oporu i po prostu pokolorował gotowe kadry, bo po co właściwie wywarzać drzwi, które są otwarte? I o ile jeszcze w chwilach fabularnego spokoju można przymknąć oko na te wszystkie urocze lub zabawne obrazki przedstawiające np. Joaśkę w różnym stanie rozkładu emocjonalnego, tak pacing scen walk to już absolutna pomyłka. Zamiast pokazać konkretny ruch, kamera skacze co chwila od postaci do postaci, skupiając się na detalach - a to włosy łagodnie pofalują, a to płaszczyk załopocze, a to buchnie z książki jasne światło albo ktoś coś wykrzyczy w formie chibika... i jasne, animatorzy animują, ale w taki sposób, aby się przypadkiem po drodze nie spocić. Oj, niejedna wyimaginowana żyłka pękła mi podczas seansu Vanitasa, tym bardziej że nie mogę pozbyć się myśli, że w ostatnich latach chyba żaden z adaptowanych przez studio Bones shounenów nie był aż tak nudny wizualnie - ani Kekkai Sensen, ani Bungou Stray Dogs, ani Boku no Hero Academia, o Mobie Psycho 100 nawet nie wspominając. Nie wiem, może kontynuacja Eureki Seven srogo ssała, ale akurat w samym trailerze było więcej wizualnych wodotrysków niż łącznie w całym sezonie Vanitasa. Nie chcę być tym człowiekiem, który sięgnie po legendarny argument-inwalidę "manga lepsza", ale... no. Macie wszelkie prawo być zawiedzeni formą tego anime.

6/10 - no, to teraz do kompletu marzeń o animcowym reboocie Pandora Hearts dokładam też pobożne życzenia o stworzeniu nowej, bogatszej w dynamiczną animację adaptacji Vanitasa.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Hm, w sumie wiele to zależy od głównego kryterium oceny, jakie przyjmiemy... jeśli skupimy się na widowiskowych walkach, to bezkonkurencyjnie wygrywa nowy sezon Kimetsu no Yaiba, natomiast jeśli rozpatrzymy to pod kątem ogólnej reżyserii oraz podkreślenia artystycznego detalu, to Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru zdecydowanie nie ma się czego powstydzić. No tylko pozazdrościć takiego pięknego sezonu!

Najlepsza muzyka 
Nawet podwójna dawka Yuki Kajiury w sezonie i nawet totalnie zajechana fabuła nie zmienią tego, że soundtrack do Sabikui Bisco zdecydowanie wyróżniał się na tle konkurentów. Poza bardziej klasycznymi, orkiestrowymi melodiami znalazło się tu również sporo metalowych kawałków, na czele z genialnym motywem przewodnim brzmiącym jak mokry sen growlującego gitarzysty.

Najlepszy opening
 
Kiedy tylko w styczniu przedpremierowo na YT wskoczył nowy opening z Ousama Ranking, Internet już wiedział, że to będzie hit. Co prawda memiczne "dudniące" tytany mocno walczyły o swoje, jednak moje serduszko już od czasów Jujutsu Kaisen skradła twórczość Shingo Yamashity, który jak nikt inny umie używać spoilerów, by nieświadomy fabuły widz nadal nie wiedział, o co właściwie chodzi.

Najlepszy ending 
Zima 2022 nie była pod tym kątem specjalnie łaskawa i z braku lepszego laku postanowiłam wyróżnić... fanfary... drugi ending z Akebi-chan no Sailor-fuku! Ten, który pojawił się wyłącznie w odcinku 4. Trzeba docenić, że przynajmniej animatorom z CloverWorks chciało się w tym sezonie zrobić coś więcej niż standardowy pokaz slajdów czy spacer z jednego krańca kadru na drugi.

Najlepsza postać

Ciężko nie wskazać postaci, której komplementowanie w podsumowaniu Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru zajęło chyba połowę przewidzianej objętości tekstu. Marin is love, Marin is life, ot co. Choć nie mogę też nie wspomnieć, że z przebogatej obsady Ousama Ranking to Hiling do samiutkiego końca pozostała najbardziej złożoną, a zarazem najbardziej przekochaną postacią serii. W każdym razie miło widzieć, że szwadron fajnych, kompetentnych, kobiecych postaci wreszcie rośnie w anime w siłę.

Moje OTP
Choć Gojou i Marin mają świetne zadatki na bycie przesympatyczną parą, to jednak znacznie większy postęp poczynili w swojej serii Sasaki i Miyano. Jest to warty nagrodzenia pairing również z tego względu, ponieważ reprezentuje anime BL, które pozostaje przystępne w oglądaniu dla każdej płci (a nie tylko kompletnie nawiedzonych fujioshi... choć niestety widziałam już komentarze, które wyrażały niepocieszenie wobec braku scen łóżkowych...).

Największe feelsy
Mam wrażenie, że wpadłam w jakąś taką zimową spiralę melancholii, przez co przy oglądaniu dobrej 1/3 serii z powyższego zestawienia zdołałam uronić przynajmniej jedną symboliczną łezkę... niemniej nie mam wątpliwości, że najmocniej działały na mnie wątki rodzinne przedstawione w Ousama Ranking, ze szczególnym wyróżnieniem tego, co działo się na linii Bojji-Hiling. Oraz w ogóle wszystkiego, co tylko było związane z Bojjim.

Największe wtf?!
 
Tokyo 24-ku już prawie zasłużyło na złoto, Tribe Nine już prawie wskoczyło na najwyższe pudło podium, ale pojawiło się JoJo Part 6: Stone Ocean, całe na bia... znaczy, całe w więziennym pasiaku, i stwierdziło, że w sumie to wypad. I zajęło cały stadion. Niemniej w przeciwieństwie do tych dwóch pierwszych serii, seans JoJo zaskakuje w dobrym, niepodrabialnym dla nikogo innego stylu (no chyba że mówimy o Golden Kamuy, ale to by było na tyle).

Moje guilty pleasure
Gdyby nie to, że słyszałam już pewne niepokojące doniesienia na temat sposobów tworzenia fabuły przez Ohbę, uznałabym, że Platinum End powstało na skutek przegranego zakładu albo eksperymentu myślowego "w którym momencie ludzie się zorientują, że robimy rip-off z Mirai Nikki i doprowadzamy go do absurdu ostatecznego"? W końcu kto sławnemu autorowi zabroni...

Największy zawód
 
Zdecydowanie nie takie miałam oczekiwania względem finiszu - czy tam całej drugiej połowie - Sabikui Bisco. Spodziewałam się poziomu Id:INVADED, spodziewałam się szaleństwa Dorohedoro, a wyszedł z tego bardziej speedrun z Horizon: Zero Dawn. I to jeszcze taki z badziewnym plot armorem rozdawanym zgrzewkami absolutnie każdej postaci.
 
Najlepsza kontynuacja 
W tej kategorii mamy aż czterech mocarnych zawodników: Kimetsu no Yaiba, 86, JoJo oraz Shingeki no Kyojin. Z tej puli można jednak w miarę łatwo wykreślić Tytany, które słabo prezentują się jako etap większej historii, oraz 86, bo nawet nie wiadomo, któremu sezonowi przypisywać tak naprawdę największe zasługi. Nie przeczę też, że JoJo cokolwiek brakuje, ale najlepsze jest wciąż dopiero przed nami. I ze świadomością, że wystarczy mnie przekupić zjawiskową animacją, za najlepszą kontynuację wskazuję stare, dobre, totalnie mainstreamowe Kimetsu no Yaiba.

Najlepsza nowa seria
Studio WIT utrzymało dobrą passę robienia złota ze wszystkiego, czego się tylko dotkną, niemniej... druga połowa Ousama Ranking na tyle mocno stoi mi ością w gardle, że nie umiem zaliczyć tej serii do grona bezkonkurencyjnie wyśmienitych. Tym bardziej że konkurencja jak najbardziej jest, a konkretnie w postaci Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru, która od początku do końca potrafiła trzymać się swojego imidżu i pokazać, że można mądrze, ładnie, zabawnie i na dodatek współcześnie.

Prześlij komentarz

7 Komentarze

  1. Dobry! A tak właśnie się zastanawiałam, czy Tokyo 24-ku zdąży przed Twoją notką się skończyć czy nie xD

    Czy… czy Ty wstawiłaś w notce nawiązanie do Jojo?! (pozdrawiam jako osoba która utknęła na serii z 2012 roku i uważa te starsze za lepsze)

    Kimetsu – no co zrobić, podpisać się pod tym, co mówisz. Podobało mi się, w jaki sposób Daki była, hm, anatomicznie (?) szarfowa – że wcale nie było tak łatwo jej tę głowę ściąć, że hop, machniesz mieczem i tyle. Zawsze coś nowego. Przydałoby się wyjaśnienie dlaczego właściwie i w jaki sposób była połączona z bratem, że tylko skrócenie obojga o głowę jednocześnie coś właściwie dawało, ale że to demony, to jestem w stanie przyjąć (ale i tak: jak?). No i standardowo, Zenitsu jest bardziej przydatny do czegokolwiek kiedy śpi, czemu właściwie go nikt nie poi czymś na sen…?

    Ousama Ranking – no właśnie… pierwsza 1/3 serii była świetna. Po prostu. Druga 1/3 mnie trochę znudziła, powiem bez bicia – w pierwszej 1/3 zdecydowanie najbardziej urzekły mnie te twisty, o których wspominasz, że ktoś z "tych zuych" nagle pokazuje prawe oblicze, a ktoś z "tych dobrych" okazuje się kanalią. Prawie każdy miał swoje dobre i złe momenty i to było super – a druga 1/3 skupiła się na tyle na Bojjim, że… tego już nie było. Bo, jak sama mówisz, on jeden jest tam otwarty i szczery. A ostatnia 1/3 to już w ogóle jakieś nieporozumienie. Każdy lega na ziemi by być po chwili uleczonym przez Hiling czy potem już i innych (z całym szacunkiem do Hiling – dobra postać, ale co to za zagrania z tyłka?!) , Miranjo wychodzi z lustra i nagle wszyscy jej wybaczają (???!!!) i Daida chce się z nią żenić, wszyscy płaczą. Eh. Na plus rzucony na odchodnym powiem, że podobało mi się to, że Bosse z ciele Daidy zachował głos tego drugiego – często jest tak, że przy tego typu opętaniu słychać głos tego przy sterach, a przecież do choinki, struny głosowe ot tak się nie zmieniają!

    W ogóle, cały czas nasuwały mi się porównania z książką "Król Maciuś Pierwszy". I, no, jakby to… Bojji jest szczęściem i skarbem… i moim zdaniem nie nadaje się na króla.

    Platinum End – xD

    Okej, nie, dobra. Ja po animowanych battle royale się niczego nie spodziewam i odpalam dla odmóżdżenia z całą świadomością tego, jak będzie, ale PE weszło na nowy poziom. Nasse to nie anioł. Nasse to uosobienie (uanielenie?) zdania "violence is not the answer, violence is a question and the answer is yes". Komentowałyśmy serię na bieżąco ze znajomą i rzadkością były tygodnie bez standardowego "wtf, Nasse?". Z Metropolimanem podobała mi się jedna scena – kiedy Mirai wymusił na nim obietnicę, że ten przestanie zabijać niewinnych ludzi, po czym MPM idzie… i morduje lekarza. "Serio myślał, że dotrzymam tej obietnicy?" – no jak raz ktoś z antagonistów jak już miał być uosobieniem wszystkiego złego to był. Ale przeskok z niego do profesora był taki… czy my dalej oglądamy tę samą serię?

    Jedyne co mi poprawia całościowo nastrój to jedna myśl, która mnie na sam koniec naszła i nawet rozbawiła. Przy zaznaczeniu, że jestem w pełni świadoma tego, że to autor nie pomyślał/zapomniał/nie chciało mu się – pamiętasz tego anioła od intuicji? On miał takie przeczucia, że głowa mała. Za nic mi nie wmówicie, że on nie wiedział, co się szykuje. I nikomu nie powiedział.
    A to gnojek. (Minuta ciszy dla Revela.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sabikui Bisco – o jak rany. Jak ja się zgadzam z tym, że świat przedstawiony w swojej absurdalności robi całą robotę… bo sama fabuła typu podróż w poszukiwaniu [czegoś] dla mnie akurat jest średnio ciekawa. Pierwsze trzy odcinki były pięknym chaosem – pomijając to że jednocześnie szły flashbacki i akcja bieżąca – a gify gigagrzybów wysyłałam do wielu ludzi. A potem ten chaos siadł. Na koniec jeszcze Bisco został pół człowiekiem, pół bogiem, pół grzybem, pół krabem* i chyba zaczyna gonić Truskawę. (*Z krabem to ze znajomą żartowałyśmy, że skoro nazywa Actagawę swoim bratem, a w nowelce padają teksty typu "był wychowany jak jego rodzony brat" czy "Jabi jest w końcu też twoim ojcem" to najwyraźniej Strażnicy Grzybów są częściowo krabami.) Mimo wszystko póki co seria jest kandydatem na mój głos w dorocznej ankiecie, bo te gigagrzyby, hipopotamy bojowe itd. mnie jednak kupiły, nawet jak fabuła mniej.

      W ogóle.
      Bisco: wysadza pół dzielnicy gigagrzybem
      Też Bisco: rzuca hipopotamami
      W dalszym ciągu Bisco: niszczy samolot jedną strzałą
      Dalej Bisco: pyta Pawoo, jak myśli, co, do nędzy, zrobił jej bratu skoro nazywają go kanibalem

      Również Bisco: dlaczego ludzie nie chcą słuchać, jak do nich mówię?!

      Kurde, stary. Ja nie wiem.

      Tokyo 24-ku – a…hm…
      >_>
      (#teamPanZielony, nie za poglądy, ale z trójcy charakterem i wątkiem podszedł mi najbardziej)

      Anyway. A na początku zapowiadało się wcale spoko! Czytałam teorię, że to jakaś symulacja komputerowa w ogóle jest, całe to środowisko, że jakiś eksperyment społeczny… ale nie. I w momencie kiedy wyszło że nie, to ja zaczęłam pytać JAK Asumi daje triu RGB te ich superskille. No bo… serio, jak? Dylematy wagonika były ciekawe, myślałam, że będzie ich więcej, z różnymi podejściami (jedno kiedy wybrali opcję 3, jedno kiedy każdy robił swoje i nie wyszło nic, jedno kiedy Kouki sam wybrał jedną opcję i rozwalił ekipę, dajcie mi więcej różnych rozwiązań!) – ale to się jakby nagle urwało.
      W tym momencie pozostaje mi mieć szczerą nadzieję, że ostatni odcinek nie znajdzie jednak cudownego sposobu na przywrócenie Asumi do życia Bo Tak.

      Usuń
    2. Czas na doniesienia z frontu przeciętniaków!

      Futsal Boys!!!!! (*liczy wykrzykniki czy na pewno dość*) – o pani. To weszło na poziom tak kiepskie, że aż się człowiek śmieje – nie graficznie, jak te całe Ex Army, w tej kwestii jest po prostu przeciętnie, ale w tym jak to wszystko jest rozpisane.

      Główna ekipa? Nieciekawa. Odhaczyć standardowego buca. Drużyny przeciwne? Wpadają na moment i nie zostają na dłużej, do nikogo się nie idzie przywiązać – jedyny zawodnik, który utkwił mi konkretniej w pamięci to ten, przy projektowaniu którego miał miejsce dialog "to który element designu robimy różowy?" – "tak". Powiem też coś, co pada rzadko, ale kurde, przydałoby się jakieś przegadane pół odcinka totalnie na bezczelną ekspozycję. Wyjaśnienie jakichś podstawowych zasad futsalu, pozycji, kto co robi, takie tam, a nie że domyślam się że "ala" to coś jak skrzydłowy i zgaduję tylko dlatego że znam hiszpański, ale "pivot" to "nie wiem, chyba strzela gole" bo tak wynika z urywków pokazanych meczów. Zamiast tego mamy odcinek plażowy. *zmęczone westchnięcie* (Tak, wiem, jest gugiel. Poszłam do gugla ale chyba nie o to chodzi.)

      Bite dziewięć odcinków (dziewięć! Z DWUNASTU!) zajęło standardowemu bucowi dojście do wniosku że może. Wiesz, możliwe. Do rozważania. Może podanie do kogoś piłki nie jest zagraniem totalnego przegrywa. Wiesz, jest taka opcja, ale nic pewnego, pomyśli nad tym, w końcu futsal to nie sport zespołowy-! Oh wait. Kiedy w końcu buc komuś pierwszy raz podał, powinnam zaklaskać i oznajmić, że jestem dumna, ale nie, jedyne co to miałam już dość.

      Z całej serii wyszły dwie dobre rzeczy: pierwszą jest fakt, że nasz główny, kiedy buc uznał że do niego nie podaje Bo Nie™, zamiast dramować i smęcić i stękać na okrągło, zrobił po prostu całkiem dobry duet z drugim napastnikiem (i to mówię akurat całkiem nieironicznie), a drugą jest rzeczony drugi napastnik. Ryu to serducho zespołu, promyczek słońca i buła, mam wrażenie, że jako jedyny próbował jakoś ciągnąć ekipę, próbować ją integrować, faktycznie rozmawiał z innymi członkami zespołu poza schematem typu "buc i rudy mają konflikt więc 85% dialogów buca jest z rudym". (A, wróć, jeszcze mnie rozbawiło że niechcący buc odegrał niemalże idealnie scenkę z mema "co się stało?" – "idź zapytaj te swoje s…panny na boku".)

      Ryu i Revel mają ze sobą to wspólnego że obu ich mam ochotę chwycić i wsadzić do jakiejś lepszej serii. =n=

      Uff. Dotrwałaś?

      P.S. Boję się trochę zaczynać SPYxFAMILY. Tyle dobrego się o tym naczytałam, że obawiam się, że ostatecznie będzie coś – niechby! – 8/10, a peany zewsząd narobiły oczekiwań na 12/10. I wiesz. 8/10 to dalej jest bardzo dobra ocena, ale wciąż o 4 punkty niższa niż spodziewana.
      Eh, problemy. (Nie, zacznę, zacznę…)

      Usuń
    3. W sumie lepiej dla Tokyo 24-ku, że jednak nie zdążyło, bo po zobaczeniu finału korciło mnie, żeby jeszcze obniżyć ocenę i ponarzekać na scenę pospolitego ruszenia z rzewnym „kocham cię” kierowanym do Asumi XD

      No ba! Nie mogłabym się nazywać fanką mangi i anime, gdyby w moim życiu brakowało robienia nawiązań do JoJo! (ale te stare-stare? że z początku wieku? hm, muszę znaleźć na nie czas…)

      Kimetsu – ha! Bo na Daki to trzeba było użyć miecza, co nie tnie, a piłuje! (o mój boże, robię nawiązanie do Akatsukiss po tylu latach… nostalgia jak szalona tłucze mnie po nerach…). W sumie fakt, fajnie byłoby się dowiedzieć, co stoi za tym, że musieli zostać zabici jednocześnie, ale też wiele da się samemu dopowiedzieć. Już za życia jedno nic nie znaczyło bez drugiego (ona podnosiła jego wartość, on był jej ochroniarzem), plus można zakładać, że oboje byli o krok od wyzionięcia ducha w tym samym momencie, zanim nie znalazł ich ten demon Miyano Mamoru. Więc te kilka czynników złożyło się na to, że nawet jako demony byli od siebie mocno zależni.

      Oj, ile bym dała, żeby Zenitsu już zawsze pozostał w stanie śpiączki farmakologicznej… tym bardziej że nawet gadać potrafi (i to z jakim sensem)!

      Ousama Ranking – ta druga 1/3 nie była tak angażująca fabularnie, to prawda, ale była urocza i miała dużo Despy (uwielbiam Despę, nie będę ukrywać), więc kompletnie nie umiem się na nią gniewać. Ale tak, ostatnia część to już taki najgorszy shounen – każdy co chwila wstaje z martwych, ponieważ tak, poza głównym bohaterem nikt nie jest ani trochę kompetentny w walce, Miranjo i… i w ogóle Miranjo. Kropka. Nie chodzi nawet o to, że trzeba ją zabijać. A juści. Po prostu gdyby wyraziła jakąś chęć odpokutowania swoich występków albo zrobiła coś ważnego, co zmieniłoby nastawienie paru osób (nie wszystkich!) i skłoniło ich, by w jaiś sposób dać jej szansę. Nie wiem, może wysłać na drugi kraniec królestwa i kazać uprawiać marchew. Ale nie. Rozpłakała się i nie umiała powiedzieć nawet głupiego „przepraszam”. AAAARGH. Haaaa… Ta. Bardzo ciężki przypadek animu.

      Yuki Kaji to się w tym sezonie sporo nagrał ojców w ciałach synów… i synów w ciałach ojców… podziwiam XD

      A weź mi nie przypominaj z tym Bojjim na króla. Już nim był! Właściwie nawet sobie radził! To nie, dzieciarnia co chwila przerzuca między sobą tron jakby to był kuchenny taboret. W sumie uważam, że Daida bardzo się nadaje na króla, ale nie tak z marszu i nie po tym, jak jego ojciec w jego ciele narobił trochę zamętu (a i sam Daida ma na sumieniu zamach na życie Bojjiego). Gdzie jest Desha/Desher, jak go potrzeba do zgarnięcia cudzego królestwa?!


      Platinum End – czy to trzeba jeszcze jakoś komentować? ;)

      Ale czaj to, M.W. – Nasse to nie tylko anioł pochodzący od pierwszej ameby na świecie, ale i anioł ostatniej (mentalnej) ameby na świecie! XD

      Battle royale już z samego faktu bycia battle royalami mają mocno pod górką z fabułą, ale żeby jeszcze zrobić battle royale, gdzie na zawodników wybiera się niedoszłych samobójców? Toż to brzmi jak przepis na instant raka (bez urazy, panie Mukaidou). Właściwie gdyby nie ten obrzydliwy kompleks siostrzyczki Metropolimana, to mogłabym ziomowi szczerze kibicować w jego działaniach, aby regularnie pokazywać Miraiowi środkowy palec. Pewnie dziwnie to zabrzmi, ale jak ma się przed sobą taką beta pierdołę, to aż nie sposób nie testować, co trzeba zrobić, żeby wreszcie skłonić ją do jakiegokolwiek działania.

      Czekaj, czekaj… od intuicji to był ten anioł super brzydkiego chłopa, co się wylaszczył, a na koniec się rozpuścił? Chyba coś faktycznie przebąkiwał, że wybrał takiego kandydata, bo tak miało być najciekawiej… W sumie myślę, że już na tym etapie autorzy mogli planować taki widowiskowy finał. Czytałaś/oglądałaś może Bakumana? Jedna z mang głównych bohaterów skończyła się w podobnie dziwny sposób co Platinum End. Myślę, że Ohba mógł/mogła chcieć to odwzorować w regularnej serii.

      (Revel łos a rili gud boi :”<)

      Usuń
    4. Sabikui Bisco – mnie się te flashbacki i timeskipy mieszane z akcją też średnio podobały, ale wobec tego, co się działo potem, to i tak wypadło niemal przyjemnie. A z to porównanie z Truskawą to ci się udało XD Nie pomyślałam o tym, a przecież spokojnie mogliby uchodzić za swoich zaginionych braci (z innych matek czy tam stryjków…)! Tak, łącznie z tymi podejrzeniami o konotacje z olbrzymimi krabami. Bisco się przecież złożył z lawy i wypączkował z bio-tytana, więc na poziomie molekularnym i tak mnie w nim nic nie zdziwi. A skoro przy nim jesteśmy i skoro napomknęłaś o Pawoo… Czy według ciebie też strasznie dziwnie wyszły te insynuacje na temat ich spiknięcia się? Jakby Milo był jakimś starym nachalnym wuja, co na rodzinnym obiedzie próbuje ci wcisnąć jakieś swojego znajomego chłopka-roztropka. Dalibóg, byłam przekonana, że jak już Milo powiedział, że kocha Bisco (ja już nie wnikam, czy na poziomie romantycznym, czy braterskim), to temat po prostu przycichnie… a nie, że zaczną się całować, chociaż może ze dwa razy w życiu ze sobą rozmawiali. Po pierwszym odcinku byłabym cała na tak, ale po dwunastym wyglądało to tylko mega awkward.

      Bisco. Weśsie ogarnij, chopie.

      Jeśli cię jarają wielkie grzyby i dziwne stwory, to zdecydowanie powinnaś się zapoznać z Dorohedoro :3


      Tokyo 24-ku – byłam za Panem Zielonym na samym począteczku, a i design miał niezgorszy (#teamokulary), ale potem… No i strasznie nie pomagało mu to, że nieopodal niego przewijała się ta blondyna z policji. O kurna. Jak mnie to babsko wpieniało. Powiedzieć, że służbistka, to za mało. To było nawiedzone gesta… nawiedzona biurwa.

      Tak! Dokładnie! Miałam napisać o tych skillach w podsumowaniu, ale i tak wpis o Tokyo 24-ku wyszedł mi najdłuższy, więc już zagryzłam zęby i dałam spokój z dalszym narzekaniem. Ale tak! Przecież tego nikt w żaden sposób nie wytłumaczył! Żeby chociaż na odczepnego napomknęli, że to był np. efekt podrasowanej aplikacji tego kumpla Czerwonego (tej służącej do leczenia, a potem do narkotyzowania się), to już by wystarczyło widzom do szczęścia. Ale kompletnie o tym zapomnieli, jakby z tygodnia na tydzień pisali scenariusz. A wracając do dylematów wagonika – zdecydowanie był w tym ogromny potencjał, większy nawet niż z tworzenia kolejnego Raportu Mniejszości/Psycho-Passa. Tylko wszystko rozbiło się o kobietę w lodówce… pardon, o kobietę w słoiku.

      O ostatnim odcinku już mi się napisało ^^” Na szczęście jej nie ożywili, bo to już by było za dużo (aczkolwiek brałam pod uwagę, że skoro chcą na siłę stworzyć trzecią opcję…). Co nie znaczy, że z tego finału było co zbierać. Aplikacja masowo oznacza mieszkańców jako terroristo, a ty idziesz w zaparte, że system działa jak trzeba… sasuga, burmistrzu.

      Usuń
    5. Futsal Boys!!!!! *przekopiowuje wykrzykniki tak na wszelki wypadek XD* – *patrzy na ocenę na MALu* NANI?! Ludzie nauczyli się korzystać z pełnej skali?! I w ogóle co jest z tymi seriami okołofutbolowymi nie tak? Ostatni, co się udał, był chyba Kapitan Tsubasa…

      Czytam twoją opinie i mam przebitki z Wietnamu… znaczy, z Days. I w ogóle jak to brzmi – robisz animu o sporcie zespołowym i za protagonistę dajesz buca, który w dupie ma zasady gry zespołowej. Ziom, to idź sobie poodbijaj piłkę o ścianę i nie marnuj czasu innym! Dwa odcinki to byłoby aż nadto, a nie większość sezonu (Kageyama z Haikyuu!! się kłania i pokazuje, że można krótko i konkretnie taki wątek przedstawić). Podziwiam szczerze, że dałaś radę. No to jaką sportówkę na ten sezon obczaisz? Może dżokejów z muzyką Hiroyukiego Sawano? Szczerze polecam dla znakomitego lolcontentu – grupa nastolatków uczęszcza do elitarnej szkoły, by móc się ścigać konno, a nikt z nich nigdy na konia nie nawet wsiadł XD

      „Powiem też coś, co pada rzadko, ale kurde, przydałoby się jakieś przegadane pół odcinka totalnie na bezczelną ekspozycję.” – do dziś czekam, aż ktoś zrobi taką bezczelną ekspozycję dla zasad bejsbolu ;) Tyle już tego było po aktorskich filmach i anime, a ja dalej nie wiem, jak się te punkty przyznaje.

      Nnno! Dotrwałam! Chociaż nie powiem, dwa dni zajęło mi konstruowanie komentarza :3 Czy to już moja starość, czy ty masz takie szybkie paluszki, że zawsze tak szybko wyczarowujesz opinie?

      PS. Rozumiem obawy, zwłaszcza że hajp na SPYxFAMILY jest obecnie wyrąbany w kosmos. Osobiście również polecam, ale też przestrzegam, żeby nie oczekiwać jakiegoś rozbuchanego widowiska. To bardzo sympatyczny, klimatyczny shounen, przy którym miło spędzisz czas. Ni mniej, ni więcej. No. A teraz do boju, bo cię memy z Anyą ominą ^^”

      Usuń
    6. Tak, te stare-stare. Miałam plan kiedyś ogarnąć JoJo i zaczęłam od najstarszych, żeby iść potem do przodu… no nie wiem, te starocie podeszły mi bardziej niż seria z 2012. Ale no.

      PE – si, ten od intuicji był od tego brzydkiego wylaszczonego rozpuszczonego. Ale nie, Bakuman nie, y, nie zapoznałam się. Warto, czy tak po prostu sobie przypomniałaś?

      Grzyby – tak, wątek z wujem Milo był dziwny. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to że chce zarówno dla siostry kogoś najlepszego, jak i dla przyjaciela kogoś najlepszego, a że to się wzajemnie dopasowuje… no, w jego mniemaniu… to wyszło jak wyszło.
      (Mnie nawet nie same grzyby. Znaczy grzyby są spoko, ale mi chodzi o celowy chaos i absurd w czystej postaci. Ale fakt, chyba powinnam na to w końcu zerknąć.)

      Tokyo 24-ku – a weź w ogóle…

      Futsal!!!!! – zgadzam się. Buc niech idzie kopać w ścianę. Zwłaszcza że na ławce cały sezon siedzi sempaj, który serio gra dobrze i gra zespołowo i nie widzę naprawdę żadnego wytłumaczenia fabularnego DLACZEGO on wcale nie wchodzi na boisko, bo jak go raz wpuścili na 5 minut (dosłownie) to poziom gry drużyny podskoczył tak o +10 z marszu. Po czym zszedł i wpuścił buca.
      Ale to już. Tylko dolewanie do ognia, więc już nie dopisywałam oryginalnie.
      Z bejsbolem #same.
      A w tym sezonie myślę czy by nie obczaić Aoashi, znów piłka kopana. A to z dżokejami to co…? Tytuł proszę, khm, dla kolegi! Kolega przynajmniej zobaczy co to za lolcontent!

      Tam zaraz starość… ja mam po prostu łatwiejsze zadanie :p Ty piszesz o 18 seriach, ja się odnoszę do 6, z czego tylko do jednej muszę dać dłuższy komentarz (bo to coś, czego nie oglądałaś, więc samo "tak, zgadzam się!" nie przejdzie). Ot, cała tajemnica. (No dobra, robię jeszcze hasłowe notatki w trakcie sezonu jak mi coś wpadnie w mózg że warto wspomnieć.)

      Usuń