Tam dom twój, gdzie fabuła twoja - podsumowanie sezonu anime (wiosna 2021)

Dzień dobry... na ile może być dobry, bo pewnie znowu jest mocno gorący. W ostatnim przebłysku minionych chłodów witam was w podsumowaniu anime sezonu wiosennego 2021. Mogło się wydawać, że po tak przepakowanej wielkimi tytułami zimie czeka nas jeno marazm i nuda... jednak nie tym razem. Choć ciężko wskazać zdecydowanego lidera sezonu, to znalazło się tu wszystko, co tygryski lubią najbardziej: leczące kokoro aktywności uprawiane przez urocze licealistki, dużo tłuczenia szkła w openingach i endingach (w rolach głównych opening do Zombieland Saga: Revenge oraz ending z Shadows House), obowiązkowa garść isekajów, bo tego (niestety) nigdy za wiele, Ishikawa Kaito w trójcy świętej i jedynej, czyli jedyny taki seiyuu, który umie równolegle grać dorosłego, licealistę oraz elfa; powrót Shaftu do życia, powrót KyoAni do życia, powrót MAPP... a nie, przepraszam, to studio to akurat idzie w zupełnie drugą stronę... oraz wiele, wiele innych atrakcji. Jak możecie się tradycyjnie już spodziewać, serie wciąż wychodzące nie pojawią się w tutejszym zestawieniu - a jest ich całkiem sporo - za to dla równowagi wiele z tych, które właśnie się zakończyły, dobrnęło do ostatecznego finiszu.

To co? Zanim się zupełnie rozpłyniemy, zapraszam na podsumowanie wrażeń z oglądania 17 anime minionego sezonu!

*głosem przekupki z targu* Zapraszamy, zapraszamy! Zacne serie dla was mamy!

86

Kurde, teraz jeszcze bardziej marzy mi się polska złota jesień zamiast tych morderczych upałów!

Wojna może trwać z różnych powodów i zdarzać się nawet najlepiej zorganizowanym państwom, choć republika San Magnolia może się poszczycić brakiem jakichkolwiek ofiar w ludziach w prowadzonym konflikcie. Przynajmniej na papierze. Według oficjalnych raportów. I zimnych cyferek podawanych przez wojsko. Nikt bowiem nie uznaje za problem stratę "dronów", jak to określa się wysyłane na front jednostki specjalne, zarządzane przez siedzących za bezpiecznymi pulpitami oficerów. Jedną z nich jest major Vladilena Mirizé (określana przez przyjaciół i rodzinę Leną), czyli najmłodsza awansowana na to stanowisko wojowniczka republiki. Ona jako jedna z nielicznych osób - o ile nawet nie jedyna w ogóle - widzi w "86" nie maszynki do wydawania bezdusznych, zdalnie przekazywanych rozkazów, ale... ludzi. Bo tak, za sterami wysyłanych w bój pająkopodobnych mechów siedzą jak najbardziej żywe istoty, które różnią się od oficjalnych obywateli republiki tylko tym, że nie mają srebrnych oczu oraz włosów. Tymczasem na skutek pewnych przetasowań Lena nieoczekiwanie dostaje nowy przydział i ma przyjąć pod swoje skrzydła elitarną grupę nazywaną "Spearhead". Problem w tym, że mimo zaprawienia w boju o jednostce tej krążą także mniej pochlebne informacje, mówiące o tym, jako poprzedni "treserzy" sami prosili o przeniesienie lub nawet popełniali samobójstwo...

Zapowiadał się z tego srogi hit: fabuła bazująca za chwalonej i zgarniającej nagrody light novelce, zatrudnienie A-1 Pictures, które w najgorszym razem robi porządną animację, ściągnięcie Hiroyukiego Sawano (jedyny taki człowiek na świecie, który się autoplagiatuje, jest chodzącą definicją pracoholizmu i jednocześnie na zawołanie dostarcza wbijającą w fotel muzykę) do stworzenia soundtracku... I zgadnijcie co? To faktycznie jest hit. Nie wiem, czy o odpowiednio dużej famie, żeby używać tak wielkich słów, ale z pewnością była to ta seria wiosenna, wobec której nie sposób było przejść obojętnie jako recenzent anime. Warto wspomnieć że po standardowej trzymiesięcznej przerwie szykuje się jeszcze drugi cour, ale można uznać, że już ten sezon robi za samodzielny byt z nieco otwartym zakończeniem. No, w sumie to mocno otwartym zakończeniem, ale jak się przymknie jedno oko i stanie na rzęsach... W każdym razie i tak się postarano, żeby miało to wszystko ręce i nogi. Dodatkowo w przeciwieństwie do takiego SSSS.Dynazenona czy nawet Bishounen Tanteidan, gdzie symbolizm był tylko wydmuszką niespecjalnie powiązaną z właściwą fabułą, tutaj twórcy naprawdę się wykazali i przedstawili losy walczących na froncie 86 z odpowiednią dozą finezji - tak, że było to zarazem piękne, przerażające i dosadne. Ciekawe jest również to, że w wielu odcinkach mamy do czynienia z zestawieniem dwóch perspektyw. W jednej części obserwujemy wydarzenia z poziomu pajączkowych mechów, a po niespodziewanym odegraniu endingu mamy jeszcze całą drugą połowę odcinka, gdzie wczuwamy się w sytuację Leny, która ma do dyspozycji tylko przekaz audio i suche cyferki na wyświetlaczu. Czasami te punkty widzenia się uzupełniają, a czasami przedstawiają dokładnie te same sytuacje, tylko prezentując zupełnie inne emocje targające drugą stroną... konfliktu? Sojuszu? Relacji przełożony i podkomendny? I kto właściwie jest bardziej wykwalifikowany od kogo oraz kto zdaje sobie lepiej sprawę z tego, co tu się właściwie odwala? Nie pokuszę się o stwierdzenie, że 86 to następca Shingeki no Kyojin i nowy zbawca medium, ale jeśli chodzi o anime akcji, w którym nikt się nie certoli z zabijaniem postaci i budowaniem plottwistów, to czapki z głów (i w ogóle czapki z głów jeśli nie chcecie zejść na udar cieplny). Takie rzeczy smakują wyłącznie z porządnym Sawano Dropem na deser.

8/10 - a najbardziej nie mogę wyjść z podziwu, że reżyser jest debiutantem na tym stanowisku (plus wygląda młodziej ode mnie). Cholibka. W takim razie życzę udanej dalszej kariery i mnóstwa inspiracji przy robieniu kolejnych takich wybuchowych animu.

Bakuten!!

Nie wiem jak pan, panie kolego, ale ja trochę inaczej zapamiętałem tę choreografię do Hare Hare Yukai...
 
Shoutarou Futaba przez całe gimnazjum uczęszczał do klubu baseballowego... i przez równo trzy lata niezmiennie grzał ławkę rezerwowych. Kiedy kończy się mecz na prefekturalnym turnieju, Futaba spaceruje sobie po okolicy i orientuje się, że w hali obok odbywają się właśnie zawody gimnastyki artystycznej w kategorii męskich drużyn. Zainteresowany chłopak postanawia sobie przycupnąć na jednym z wolnych miejsc, by obejrzeć występ ostatniej ekipy - czteroosobowej formacji z liceum Ao. Mimo zapierającego dech w piersiach programu drużyna z Ao zajmuje przedostatnie miejsce, na co jeden z sąsiadujących z Futabą nastolatków wyjaśnia, że co prawda można występować tylko w cztery osoby, ale tylko sześcioosobowa ekipa może walczyć o komplet punktów. Gdyby zatem doliczyć punkty karne za brakujących członków... liceum Ao wygrałoby z palcem w nosie. To zdarzenie oraz późniejsze pytanie rodziców, czy Futaba wybrał już, gdzie chciałby zdawać do szkoły średniej, powoli kształtują cel głównego bohatera na najbliższą przyszłość - a mianowicie by iść do liceum Ao i spróbować swoich sił w gimnastyce artystycznej (gdzie szanse na polerowanie tyłkiem ławki rezerwowej są mimo wszystko znacznie mniejsze niż w baseballu).

Co ja się będę certolić z pochwałami - od razu mówię, że Bakuten!! świetnie balansuje między piękną animacją a po prostu kawałkiem dobrze opowiedzianej fabuły. Twórcy nie tracą z oczu bohaterów i tego, jakie cele im przyświecają, a przy okazji okraszają opowieść masą świetnych wizualnych smaczków. Natychmiast przychodzi mi na myśl scena przygotowywania posiłku z drugiego odcinka (te fantastyczne krojone warzywa!) czy jak ciocia Misato biegnąc w stronę regału zrobiła uroczo niezgrabny ślizg po parkiecie w odcinku dziewiątym. Dla mnie to seria absolutnie wspaniała i świeża mimo bycia drużynową sportówką jakich wiele i mimo użycia 3DCG, które w praniu wygląda wcale nie gorzej niż niektóre sceny z Houseki no Kuni. Nigdzie indziej nie widziałam bowiem tak świetnej, pełnej wsparcia relacji między sempajami i kouhajami. I to od pierwszych minut ich współpracy! Oczywiście już w Haikyuu!! było to super ukazane, ale tam miało się bardziej wrażenie, że wszyscy niezależnie od wieku czy obejmowanej pozycji są sobie absolutnie równi. W Bakutenie!! relacja partnerska nigdy tak do końca nie przykrywa odpowiedzialności, którą starsze roczniki biorą za młodsze i jak stanowią dla nich swego rodzaju drogowskaz (nawet jeśli czasem sytuacja obraca się o równe 180 stopni). Nawet wątek trenera - choć w pewnych miejscach trochę zbyt mocno jak na mój gust uproszczony - pozostaje niezwykle pokrzepiający i zgodny z duchem całej serii, że "starsi powinni zrobić coś dobrego dla młodszych". No właśnie, a skoro już przy tym jesteśmy, to warto jeszcze pochwalić kreację cichej panny menedżerki, która nie jest tylko damskim dodatkiem do parówkowego grona gibkich chłopców, ale naprawdę aktywnie pomaga im w treningach, nagrywając ćwiczenia i projektując choreografie w programie 3D. Ostatni raz widziałam tak potrzebną rolę damską chyba hen, w Kuroko no Basket w formie Riko. Cokolwiek bym jednak nie wypunktowywała, Bakuten!! jest po prostu pokrzepiającą, (nie)oryginalną, pełną miłości do prezentowanej dyscypliny sportówką. Widzicie, twórcy Taisou Zamurai? O taką piękną gimnastykę właśnie nic nie robiłam.

8/10 - serduszko strasznie mnie boli, widząc tak mały szum wokół tej serii. Dziwne to, tym bardziej że każdy składowy element aż krzyczy, że kroi się tu coś dobrego: od seiyuu, po twórcę soundtracku, aż po projekty postaci (za które odpowiada nomen omen autorka Tonari no Kaibutsu-kun).

Bishounen Tanteidan

We want you for the szkolny reverse-harem!
 
Bądź piękny. Bądź chłopcem. Bądź detektywem. Tymi trzema zasadami kieruje się Klub Pięknych Chłopięcych Detektywów z Akademii Yubiwa. I choć istnienie tego nieoficjalnego klubu nie jest jako tako tajemnicą, tak jest już nią lokalizacja oraz tożsamość uczęszczających do niego członków. Wychodzi jednak na to, że to nie klienci powinni szukać detektywów, a detektywi klientów. Mayumi Dojima podczas obserwowania nocnego nieba przypadkiem natyka się na przewodniczącego tegoż klubu, niejakiego Manabu Soutoina, który oferuje zagubionej dziewczynie swoje usługi. Ta zgadza się skorzystać z oferty i zdradza, że zmaga się z pewnym problemem. Dziesięć lat wcześniej podczas rodzinnego pikniku ujrzała przepiękną gwiazdę, którą pragnęła pochwycić. Z tego względu zaczęła marzyć o zostaniu astronautką, by sięgnąć upragnionego nieba... jednak problem w tym, że nigdy więcej nie ujrzała już gwiazdy, która pchnęła ją w kierunku tego marzenia. Co gorsza rodzice mieli już tak serdecznie dość jej opartych na mrzonkach planów, że wymogli na niej obietnicę - jeśli do swoich czternastych urodzin nie znajdzie gwiazdy, którą tak rozpaczliwie szuka, porzuci marzenia o kosmosie i zejdzie na ziemię. Dodatkowo gdy Manabu opowiada tę historię, mija ostatnia noc przed jej urodzinami, więc wszystko wydaje się już stracone... choć nie dla gładkolicych, pewnych siebie chłopców trudniących się w detektywistycznym fachu!

Pamiętacie te beztroskie czasy Shaftowego dobrobytu, kiedy studio wypuszczało kupę ładnych średniaków przypominających piątą wodę po kisielu Nisioisinowych wynaturzeń? Te wszystkie Maria+Holic, Denpa Onna, Sasami-san@Ganbaranai, Koufuku Graffiti i inne tego typu nierozgarnięte pokemony? No, to miło mi ogłosić, że ekipa wreszcie wyleczyła moralnego kaca po domknięciu uniwersum Monogatari i wreszcie stworzyła coś, czym wreszcie można się pochwalić wśród kolegów z animcowej branży. No ale żeby nie było - z opresji wyratowali dogorywające studio dopiero starzy wyjadacze w postaci reżyserującego Akiyukiego Shinbou i odpowiadającego za scenariusz (a jakże) Nisioishina. Jasne, odwalili dokładnie tę samą manianę co zwykle, ale jest to klasycznie dobra maniana, taka, jakiej już dawno nie było, a skoro nie było, to się przejeść nie mogła. Ot, wystarczyło kilka wiader symboliki, trochę graficznych zabaw, trochę łamania karków, trochę prężenia smukłych nóżek (nowość w zestawieniu!) i jakoś to stykło. Nie powiem, żeby fabuła ujęła mnie w jakiś szczególny sposób, ot, to był taki potwór tygodnia, tylko że bez potwora i bardziej co kilka tygodni, ale jeśli miałabym dokonać detektywistycznego pojedynku między grupką barwnych gimnazjalistów a sławnym literackim antybohaterem (część druga)... no to jednak bez wahania wybieram tych pierwszych. Nawet jeśli historia składa się w gruncie rzeczy z luźnego pierdololo o Szopenie, to zostało to przedstawione z konkretnym, sprawdzonym już zamysłem, a nie po kosztach animacji i trochę na kolanie. Nie bez znaczenia pozostaje tu też fakt, że opening do drugiej części przygód Moriarty'ego jest co najwyżej poprawny, a do Bishounen Tanteidan - absolutnie rozbił bank połączeniem piosenki od sumiki i animacji (jeśli mnie doniesienia nie mylą) pod batutą Yasuomiego Umetsu, animatora i reżysera, który ma już mnóstwo kultowych openingów na koncie (w tym do Gangsty, Dimension W, Owari no Seraph czy Bungou Stray DOGS). Nie sposób przestać tego słuchać, nie mówiąc już o karkołomnych próbach odtworzenia choreografii tańca z refrenu. Czy można się tu na coś gniewać? Absolutnie nie! Just shut up and let my Shaft be alive.

7/10 - tak samo jak mam to z seriami od KyoAni, od Shaftu przyjmę praktycznie wszystko jak leci, bo wiem, że poniżej pewnego akceptowalnego poziomu raczej nie schodzą. Ekhem... to powiedziawszy z przyjemnością wymieniłabym nadchodzącą spin-offową Madokę na dziesięć kolejnych sezonów Pięknych Chłopięcych Detektywów...

Dragon, Ie wo Kau.

Poproszę dwa lembasy na wynos i wiadro tęczy dla zaparkowanego pod karczmą jednorożca
 
Bycie smokiem nie zawsze wiąże się z dumą i potęgą. W pewnych światach istnieją też pewne smoki, których statystyki są porażająco wręcz niskie, chęci do walki sprawiają wrażenie zerowych do potęgi pacyfistycznej, a samoocena - od dawien dawna leży i cichutko kwiczy. Kimś takim jest Letty, smok czerwony, który na skutek niedopilnowania jaja został wygnany przez ojca i zmuszony do udowodnienia swojej wartości. Letty uznaje, że najlepszym sposobem na to, aby się usamodzielnić, będzie znalezienie domu. Niestety, dla wielkogabarytowego potwora nawet tak prozaiczny cel wydaje się nie lada wyzwaniem, bo co silniejsze rasy lub poszukiwacze przygód mają chrapkę na trofeum ze smoka, natomiast słabsze jednostki - panicznie boją się wszystkiego, co jest duże, skrzydlate i jaszczurkopodobne. Wreszcie Letty pod długiej tułaczce dostaje wskazówkę, aby skierować się w stronę drzewa Yggdrasill, gdzie mieszka ponoć doskonały w swym fachu magiczny pośrednik nieruchomości, który nie tylko nie ocenia nikogo po wyglądzie czy rasie, ale jest w stanie sprostać nawet najbardziej wymyślnym wymaganiom klienta.

Zmęczyłam trzy odcinki i to by jednak było na tyle. Już dawno nie dropnęłam serii, dając jej mimo wszystko tak spory kredyt zaufania. Ostatnio albo wysiadam już po pierwszym odcinku, albo widzę w tym szaleństwie jakąś metodę i w imię wyższego guilty pleasure jestem w stanie dobrnąć do finału. W tym przypadku byłam jednak bezsilna. Uważam, że sam pomysł (szczególnie prezentowany wśród tylu miałkich fantasy-isekajów) miał dużo potencjału na porządną komedię - podobały mi się wszelkie sytuacje rodem z urzędniczego piekła czy te drobne momenty z nawiedzonego przez duchy domu, które wyraźnie nawiązywały do filmowej i growej klasyki horrorów. Szkoda, że materiał źródłowy trafił w ręce twórców, którzy nie mieli pojęcia, jak into anime. I w ogóle że przydałaby się tu jakakolwiek animacja. I może szczypta odpowiedniego pacingu. I humoru z rozsądkiem dawkowanego. No ale cusz, trafiło na weteranów oszczędzania i przysięgam, że w pewnych momentach miałam przebitki z Wietna... znaczy, z oglądania Cop Crafta, tak bardzo animatorzy rżnęli głupów, pozorując ruch obrazków lub istnienie kadrowania. Nie będę też ukrywać, że na dłuższą metę Letty był nieziemsko irytujący, choć nie winię do końca postaci, a aktora i jego - nie wierzę, że piszę to jako zapalony fan wszystkiego, co związane z seiyuu - nieprzyjemną barwę głosu. Trochę przypomina krzyżówkę Hinaty z Haikyuu!! z Astą z Black Clover, jeśli czujecie, co mam na myśli. Widzę, że Shun Horie wcielający się w rolę Letty ma kilka znajomych mi ról na koncie i choć są one całkiem chłopięce (np. jak Haker z Akudama Drive czy Mysz z Juuni Taisen), to jednak w przypadku nierozgarniętego życiowo smoczka musiał się on wspinać na jeszcze wyższe rejestry głosu, niż jest to dla niego naturalne. No dobra, ale czy mogę powiedzieć cokolwiek miłego, coś, co wyjaśni, czemu tak uparcie próbowałam... o! Opening! Sam klip średnio mnie obszedł, ale piosenka w wykonaniu Masayoshiego Ooishi (znanego również z openingu do Nozakiego, Overlorda, Dynazenona, Tada-kuna, wspomnainego już Cop Crafta i gdzie on jeszcze nie występował...) to tradycyjnie czyste złoto. Jeśli jest jakiś powód, dla którego powinniście zapamiętać nazwę tego anime, to pewnie wyłącznie na okoliczność wszelkich konkursów z openingów i endingów.

3/10 - może kiedyś w ramach czyszczenia listy na MALu zdecyduję się jednak zmęczyć to anime do końca, ale nie będzie to coś, z czego byłabym jakkolwiek dumna.

Fruits Basket: The Final

Wynośmy się z tej bajki, póki jeszcze nas szanują
 
Kontynuujemy pełną rewelacji rozmowę Kureno z Toru, która chciała spotkać się ze Zodiakiem Koguta, aby przekazać mu płytę z nagraniem przedstawienia, w którym brała udział nieszczęśliwie w nim zakochana Arisa. Po pierwsze okazało się, że Akito wcale nie jest facetem, tylko kobietą, a za męskim zachowaniem boga Zodiaków stoi Ren Soma, matka Akito. To jej wychowanie, podważanie prawdziwości więzi między Bogiem i Zodiakami oraz nienawiść kierowana w stronę córki miały spowodować, że Akito zaczęła odwdzięczać się pięknym za nadobne i reagować furią na każdy przejaw nieposłuszeństwa podległych jej Somów. W międzyczasie Kureno zdradza również, że on sam jakiś czas temu uwolnił się ze swojej klątwy, ale jakim sposobem i dlaczego akurat on - nie ma najmniejszego pojęcia. I choć Kureno nie pęta już więź zmuszająca go do posłuszeństwa wobec Boga, nie chce on opuścić boku Akito, ponieważ czuje wobec niej współczucie. Z tego też względu rezygnuje zarówno z przyjęcia nagrania z festiwalu kulturalnego, jak i z możliwości spotkania się z Arisą w ogóle.

Stało się to, czego najbardziej się obawiałam - a mianowicie do odkupienia win Akito doszło w najgorszy możliwy do wyciągnięcia z pupy sposób. Nic to, że przez kilkanaście lat upokarzałaś wszystkich dookoła, byłaś ślepa na jakiekolwiek przejawy dobroci, robiłaś fizyczną i psychiczną krzywdę, próbowałaś bezpośrednio zamordować przynajmniej dwie osoby. Wystarczyło zamienić ze świętą Toru męczenniczką kilka zdań, żeby nagle doznać przemiany charakteru godnej boskiego objawienia (co jest chyba tym bardziej celowo ironiczne, bo to Akito miała być bogiem). Przepraszam, ale to jest jakiś bullshit w czystej postaci. Niby czym do tej pory jej krzywda różniła się od sytuacji niektórych Zodiaków? Że niby jeden chory psychicznie rodzic daje prawo do tego, żeby wyłupywać oczy? Jeśli tak to ma działać, to Rin czy Yuki powinni masowo mordować ludzi. Zresztą, nie musimy nawet sięgać po inne dzieło kultury, żeby znaleźć postać, u której doszło do wiarygodnej przemiany. Wystarczy wskazać chociażby takiego Kyo, który na początku był krzykliwym bucem skorym do wszczynania bójek z kim popadnie, a stał się wciąż nieco szorstkim, okazjonalnie gburowatym chłopakiem, który zdołał wpasować się w grupę i nawet wypracował sobie wartościowe więzi z niektórymi ludźmi. Gdyby cały wątek Akito poprowadzić równie konsekwentnie, na przestrzeni całej historii Furuby, to ostatnie załamanie wypadłoby dużo wiarygodniej. A tak? Mamy idiotyczne Deus Ex Machina, ponieważ albowiem główna bohaterka istnieje. I jak wcześniej Toru można było traktować jak równoważny element większego bohatera zbiorowego - w końcu jej charakter nie był jakoś szczególnie silny, nie dysponowała żadnymi supermocami i w ogóle jej specjalność polegała na tym, że była zupełnie normalna - tak nie rozumiem, co się z nią stało w tym sezonie. Z jednej strony okazała się zbawczynią rodu Somów, a z drugiej poza płaczem i powtarzaniem "ojej, chciałabym coś zrobić, ale nie wiem co" nie jest dla nikogo żadnym oparciem. Jest nim Hatsuharu dla Rin, Yuki dla Machi, Hiro dla Kisy i vice versa... ale na samą Toru żal było patrzeć. Ten sezon cierpi też na zbyt zawrotne tempo przedstawiania wydarzeń, że już nie wspomnę nawet o zakończeniu, gdzie wszyscy nagle parują się ze wszystkimi i miód malina (Disneyowskie produkcje to przy tym pikuś). Próba upchnięcia podsumowania wszystkich wątków w 13 odcinkach nie jest niczym mądrym, choć takiego materiału źródłowego chyba nie dałoby się obronić bez wprowadzenia co najmniej jednej poradni psychologicznej...

6/10 - na jakość realizacji narzekać nie można i mocno szanuję, że studio TMS Entertainment zdecydowało się doprowadzić adaptację do końca. Niemniej... Furuba nie jest serią, która zestarzała się godnie... a mowa tu już o bardzo generycznym "gatunku" shoujo...

Hetalia World★Stars

Nie gwiazdorz, zjedz Snickersa!

Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie... grupka niezwykle intrygujących istot, które żyją nad wyraz długo i są ściśle związane z władcami tego świata. Tak, to antropomorficzne przedstawienia państw, które miast być tylko abstrakcyjnym konceptem, mają ręce, nogi, korpusy, głowy i własne osobowości. Jedną z głównych postaci serii jest Północne Włochy, będący beztroskim, trochę bezmyślnym i jednocześnie strachliwym bawidamkiem. Często współpracuje z nim Niemcy - straszny służbista, a przy okazji samozwańcza opiekunka Północnych Włoch. Nie może też zabraknąć Japonii, czyli osobnika tak neutralnego i próbującego nie wyróżniać się z tłumu, że osiągnąłby w tym mistrzostwo, gdyby tuż obok nie istniał Kanada (kto?). Znajdzie się jeszcze masa państw, których przygody - te bardziej współczesne i te trochę już historyczne - będziemy poznawać wraz z kolejnymi odcinkami nowej odsłony Axis Powers Hetalia, czyli Hetalia World Stars!

Byłam święcie przekonana, że kijem już nie ruszę Hetalii, bo tak złe wrażenie wywarł na mnie pierwszy odcinek. Brakowało mi jednak jakiegoś zapychacza, który mogłabym sobie włączyć na szybko podczas czekania na gotujący się ryż czy odgrzewaną z wczoraj pizzę, dlatego ostatecznie stwierdziłam "dobra, to tylko pięć minut, miejmy to już za sobą". I wiecie co? To było... zaskakująco... okej. Nie wszystko oczywiście, bo momentami ta seria to jakiś kolorowy wyrzyg wariata, ale kiedy tylko seria skupiała się na prezentowaniu krótkiej historii Czechosłowacji od czasu oddzielenia się od Austro-Węgier do rozpadu ZSRR (odcinek 3 i 4 oraz fragmenty 11 i 12), a potem na Rewolucji Przemysłowej (odcinki 5-9), miałam z oglądania legitną radochę. Szczególnie fajnie było poznawać nowe postacie, które za mojej bytności w fandomie APH istniały jedynie jako mokry fanowski sen. Tymczasem nie dość, że udało się stworzyć całkiem unikalne personifikacje, to do adaptacji zatrudniono naprawdę spoko seiyuu - głos pod Czechy podkłada aktorka, która grała m.in. Emmę w The Promised Neverland, znów Słowacja to doskonale wielu osobom znany Senkuu z Dr. Stone czy Subaru z Re:Zero (plus na jeden odcinek pojawia się jeszcze Portugalia z głosem np. Kureno z Fruits Basket). No ale porządną obsadą głosową Hetalia - mimo swojej absurdalnie pretekstowej animacji - zawsze, o dziwo, stała. Wracając jednak do fabuły... w tych dwóch wspomnianych wątkach twórcy nie tylko przystopowali z tempem biczowania aktorów głosowych wypowiadających swoje kwestie, ale udało im się nawet przemycić jakiś szczątkowy sens i przyczynowo-skutkowość w fabule (ach ten biedny Anglia, który rozpoczął cały wyścig przemysłowych zbrojeń, ale natychmiast z niego odpadł przez swój zakichany tradycjonalizm). Niestety nie da się tego samego powiedzieć o wszystkim innym, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi współczesność, a na ekranie pojawia się Północne Włochy, USA lub Chiny. Wtedy to jest już cringefest jakich mało. Z tego powodu nowe anime nie sprawiło, że miłość do Hetalii jakkolwiek we mnie rozgorzała, ale przyznaję, że żywię do marki nieco więcej cieplejszych uczuć niż miałam ich przez tę wieloletnią przerwę.

6/10 - gdyby tylko seria do samego końca kontynuowała gagi związane z Rewolucją Przemysłową, to wystawiłabym jej szczere 7/10. Ale i tak jestem zaskoczona, że udało się odratować tego przejrzałego trupa i zrobić z niego short zdatny do oglądania.

Hige wo Soru. Soshite Joshikousei wo Hirou.

Wszędzie dobrze, ale w wyrze najlepiej
 
Yoshida jest przeciętnym, 26-letnim salarymanem, który właśnie zderzył się z twardą ścianą rzeczywistości pt. spektakularne odrzucenie zalotów przez piękną, hojnie obdarzoną koleżankę z pracy (nie zapominając o bolesnym debecie za wystawną kolację). Aby jakoś przetrawić tę sensacyjną wieść, Yoshida zaprasza swojego dobrego kumpla Hashimoto i idzie zapić smutki w knajpie, jednocześnie wyrzucając z siebie nagromadzone żale. Kiedy pora robi się już całkiem późna, wcięty Yoshida wraca ciemnymi uliczkami w stronę wynajmowanego mieszkanka... aż tu nagle pod jedną z latarni napotyka skuloną, samotną licealistkę. Najpierw poucza ją, by wracała do domu, a gdy ta oznajmia, że ostatnie pociągi już dawno odjechały i nie ma grosza przy duszy, aby przyczaić się w jakimś hotelu czy barze karaoke, Yoshida rad nierad postanawia ją zabrać do siebie. Na miejscu dziewczę od razu chce przejść do rzeczy, odwdzięczając się za nocleg swoim ciałem, jednak mężczyzna mimo wylanych za kołnierz procentów stanowczo temu odmawia i na wpół przytomnie każe sobie przygotować... domową zupę miso. Tak oto rozpoczyna się historia specyficznej relacji nastoletniej Sayu i dorosłego Yoshidy.

Przez pierwszych kilka odcinków HigeHiro wydawało się naprawdę fajną, unikalną obyczajówką. Nawet kiedy kolejni dorośli dowiadywali się o istnieniu Sayu i tym, że Yoshida postanowił się nią zaopiekować, wszyscy wykazywali się wyrozumiałością i dobrocią wobec zagubionej nastolatki. A potem zaczęły się odwalać coraz dziwniejsze akcje obracające wniwecz spokojne tempo prowadzonej opowieści. Przełożona, która odrzuciła zaloty Yoshidy, nagle wyjawiła, że zawsze go kochała, tylko wcześniejszą odmową chciała go zmotywować do jeszcze większych starań. Radosna kouhai przekształciła się w zaborczą stalkerkę, która co i rusz jęczała nad tym, że Yoshida na pewno w końcu zakocha się w Sayu i olaboga, mam ból dupy, bo przecież to nie jestem ja. Jeden z gości, z którym spała Sayu, nagle dołącza do pracy w konbini, zmusza dziewczynę, by zaprosiła go do domu Yoshidy, tam niemal ją gwałci... a po interwencji stwierdza, że tak naprawdę nie zrobiłby jej nic bez jej zgody i w ogóle jesteśmy teraz spoko ziomkami. O matce to już nawet nie będę zaczynać rantu, bo Internet zużył chyba wszystkie epitety na "k" i "ch", jakie tylko w tym przypadku pasowały. WTF? Super, że główni bohaterowie są mili, rozsądni i fajnie się patrzy na ich rozmowy o niczym, że uczą się, a relacja pozostała do samego końca zdrowa i właściwa ich wiekowi, ale cała reszta postaci (z wyłączeniem jednej może Asami) to jakaś emocjonalna patologia. No i animacja - czy raczej jej brak - też niespecjalnie pomaga. Bohaterowie zachowują się drętwo, mają może trzy miny na krzyż, a praktycznie wszystkie wydarzenia dzieją się w tych samych, nudnych, zrobionych na jedno kopyto miejscówkach. Nie wiem, może te wszystkie serie iyashikei mnie za bardzo w tej kwestii rozpieściły, ale wiem, kiedy mam do czynienia z pięknymi tłami, a kiedy z budżetowymi odpryskami. I jeszcze ten opening. Arrrrgh. Nie mam nic przeciwko piosence, wręcz jest za bardzo chwytliwa, ale co się za przeproszeniem odpieprzyło w samym klipie to ja nawet nie. Twórcom chyba pomyliły się plany astralne, bo uznali, że zrobienie sklejki scen poszatkowanych bez najmniejszego ładu i składu to naprawdę dobry pomysł. Zdaję sobie sprawę, że fabule przyświecał bardzo szlachetny cel i sądząc po tym, co czytałam o zmianach w materiale, autor rozpisał wszystko w light novelce ze znacznie większym smakiem, ale anime... oj nie. Takiej fuszerce mówimy stanowcze "kijem nie tykać".

5/10 - miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze. Albo to ja nie nadaję się do tych nastoletnich dram, albo to one nie nadają się do czegokolwiek.

Odd Taxi

What a time to be furasem!
 
Odokawa jest podstarzałym, samotnym, kąśliwym kierowcą taksówki... a przy okazji jest morsem. Świat przedstawiony pełen jest bowiem antropomorficznych zwierzaków żyjących w alternatywnym, współczesnym Tokio. Wracając jednak do naszego głównego bohatera, jak to kierowca taksówki ma w zwyczaju, w pracy styka się on z różnymi pasażerami i ich problemami, czasem trywialnymi, a czasem niekoniecznie. Pewnego razu kurs zleca mu młody hipcio, który zawzięcie stara się wymyślić jakiś viralowy tweet, dzięki któremu zyska popularność w sieci. Ostatecznie wpada on na pomysł, aby cyknąć sobie selfie razem z Odokawą. Chwilę później taksówkę zatrzymuje patrol policji, który pyta Odokawę o to, czy nie widział w ostatnim czasie bandytę-pawiana. Choć początkowa odpowiedź brzmi kategoryczne nie, to niedługo później Odokawa zauważa, że na zdjęciu, które strzelił sobie razem z hipciem, widać w tle poszukiwanego bandziora... Jednocześnie w międzyczasie dowiadujemy się, że ze szpitala, w którym Odokawa leczy bezsenność, na potęgę znikają leki psychotropowe. Dodatkowo jakiś czas temu doszło do zaginięcia licealistki, a ostatni raz widziano ją, jak wsiada do taksówki. Przypadkiem czy też nie, wszystkie tropy prowadzą do pewnego ekscentrycznie zachowującego się morsa...

Podobnie jak w zeszłym sezonie miałam z Pui Pui Molcar, tak teraz rzutem na taśmę zostałam namówiona na nadrobienie Odd Taxi, słysząc masę pochwał na temat gęstej, nietuzinkowej, pełnej zagadek fabuły. I choć nie jest to anime bez wad, przyznaję, że już dawno nie widziałam tak dobrze skonstruowanego i opowiedzianego kryminału. Odd Taxi wydaje się nieodrodnym dzieckiem narodzonym ze związku między Durararą a Beastars - jest tu ta sama pokrętna siatka powiązań między postaciami, sporadyczny, nieco memowy humor oraz mrożąca krew w żyłach zbrodnia. Jeśli ktoś będzie oglądał anime bez większej refleksji, to czeka go masa zwrotów akcji i zaskakujących odkryć, a jeśli ktoś zostanie uprzedzony, że wszędzie czają się podpowiedzi i zacznie aktywnie ich wyszukiwać, to będzie w stanie wykminić bieg większości (choć nie wszystkich) wątków. Nie nazwę tej serii jakimś rewolucyjnym odkryciem, bo tak jak już wspomniałam, wcześniej istniała już Durarara czy Baccano, więc efekt wow na mnie nie zadziałał, aczkolwiek jestem pod olbrzymim wrażeniem, jak ładnie i satysfakcjonująco się to wszystko spina. Co prawda istnieje kilka drobnych szkopułów, które nie zostały klarownie wyjaśnione, ale słyszałam, że wskazówki do ich zrozumienia znajdują się w krótkich, uzupełniających anime, publikowanych co tydzień słuchowiskach (będę musiała je nadrobić, bo i tak ledwo co zdążyłam z oglądaniem samego anime). Muszę za to wspomnieć o pewnym konkretnym minusie, który odstraszył mnie od serii na samym początku sezonu i który nawet po obejrzeniu wciąż pozostaje odczuwalny... a jest nim przydzielenie do głównej roli Natsukiego Hanae. Możecie go kojarzyć z wielu popularnych ról, takich jak Kaneki z Tokyo Ghoula, Tanjirou z Kimetsu no Yaiba, Takumi Aldini z Shokugeki no Souma, Youta z Kamisama ni Natta Hi iiiii tak dalej, i tak dalej. Łatwo zauważyć schemat ról, w jakich się odnajduje - są to głównie młodzi chłopcy, zwykle tacy, co lubią się wydzierać lub głośno płakać. Granie 41-letniego zblazowanego pana morsa to jednak trochę za dużo jak na tego wciąż jeszcze młodego seiyuu. Zdaję sobie jednak sprawę, że to tylko szkopuł i poza ewentualnym wybiciem z imersji nie wpływa to na jakość reszty produkcji. Więcej wam niestety nie powiem, bo wiązałoby się to ze srogimi spoilerami, ale zachęcam gorąco do sprawdzenia serii i obejrzenia jej aż do samego epilogu, bo kryje się w niej więcej niesamowitego niż może to wynikać z prościutkiej animacji i wałkowanego na nowo konceptu Zootopii 4.0.

8/10 - pomijając estetykę zwierzaczkowej kreskówki, Odd Taxi mogłoby być spokojnie serialem kryminalnym w stylu Gliniarza i prokuratora czy innego Columbo. Takich anime już nie robią i nie sądzę, czy w kolejnych latach ktokolwiek spróbuje jeszcze zrobić.

Seijo no Maryoku wa Bannou Desu

Co to za krzywdzące porównania z Molem Książkowym? Przecież ja też lubię książki... i potrawy z poprzedniego świata... i przystojnych, wysoko postawionych mężczyzn...
 
Tym razem obyło się bez interwencji Dzikiej Ciężarówki-kuna, a w zamian zastosowano stary, tradycyjny krąg teleportacyjny. Musiał być jednak od dawna nieużywany (albo chociaż zbyt rzadko konserwowany), bo do innego świata zostają przeniesione... dwie dziewczyny! W oko czekającego na progu sali księcia wpadła urocza nastolatka, którą natychmiast zabiera do swoich komnat, natomiast dwudziestoletnia Sei została przezeń całkowicie zignorowana. Na szczęście w zamku znajduje się znacznie więcej kompetentnych osób, które wyjaśniają głównej bohaterce, że ze względu na wzmożoną aktywność niebezpiecznej miazmy byli zmuszeni odprawić rytuał przyzywający "Świętą". Z jakiegoś względu pojawiły się jednak aż dwie osoby, co stanowi dość oczywisty precedens i nie wszyscy wiedzą, co z tym faktem uczynić. Póki co Sei jest poproszona o to, by rozgościła się na zamku i nie wystawiała się na żadne niebezpieczeństwa. Kiedy jednak nuda zaczęła coraz mocniej doskwierać młodej kobiecie, wybiera się ona na długi spacer po ogrodach. Przypadkiem natyka się również na poletko z lawendą, które znajduje się w posiadaniu Instytutu Badawczego zajmującego się różnego rodzaju leczącymi miksturkami. Sei natychmiast łapie bakcyla i decyduje się połączyć przyjemne z jak najbardziej pożytecznym, dołączając do grona magicznych naukowców.

Ach, Seijo, Seijo... isekaj jak każdy inny, a jednak isekaj tak przyjemny i niezobowiązujący, że trudno się na niego gniewać. Jeśli moje słowa miałyby zostać potraktowane jako rekomendacja, to raczej nie zawracajcie sobie tą serią głowy, bo nie ma w niej absolutnie niczego, czego już ten gatunek wcześniej nie wypluł (na przykład pod postacią znacznie bardziej przemyślanego fabularnie Honzuki no Gekokujou). Sama jednak czuję do tego anime masę sympatii, nawet jeśli nie stoją za tym żadne sensowne przesłanki. Po prostu ujęło mnie złożenie pomyślnych czynników - przemiły charakter głównej bohaterki, przemiły głos podkładającej ją Ishikawy Yui, sensowny rozwój zdolności, łaknienie wiedzy, grupka sympatycznych postaci drugoplanowych, z których nikt nie jest prawdziwie zły czy głupi... ach, właśnie. Zaskoczyło mnie to, jak ciekawie w gruncie rzeczy poprowadzono wątek dumnego księciunia i co właściwie stało za jego idiotycznym zachowaniem przy upieraniu się, że to druga z przyzwanych dziewcząt jest prawdziwą Świętą, a nie Sei (mimo całej kupy dowodów na poparcie przeciwnej tezy). Doceniam, że udało się wyjaśnić to w bardzo logiczny sposób, ale jednocześnie nie wybielono postępowania księciunia tak do końca. Jedyne, czego zabrakło w całej historii, to jakiejś solidnej puenty na koniec sezonu. Zamiast tego, niestety, zagrano najgorszą możliwą kartą, czyli rozterkami bohaterki shoujo, która nie chce przyznać, że kocha przeznaczonego jej adoratora. Come on, przecież to nawet ślepy by zauważył, że mości Hawke wyraźnie smali do niej cholewki. Czemu nie pozwolić sobie na więcej, choćby tylko w słowach? Bo co? Bo japoński charakterek nagle się jej uaktywnił? No za to niestety należy się gruby minus. Mimo to Seijo cenię sobie znacznie wyżej od takiej Panny Tarczowniczki, Co Boi Się Kuku czy innych Jestem Przeciętna, Ale W Sumie To Niekoniecznie, bo nawet jeśli we wszystkich seriach mamy do czynienia z wszechpotężnymi bohaterkami, to tylko Sei nie umie wszystkiego już, natychmiast, bo taka jest fajna, zakręcona i fokle. Jeśli oglądaliście, to mam nadzieję, że podzielacie moje uczucia, a jeśli nie... poczekajcie, jeszcze niejeden isekaj was w życiu zaskoczy.

7/10 - z chęcią przytulę kolejne sezony, co nie powinno być aż tak trudne do zrobienia, zważywszy na mocno oszczędną (choć całkiem ładną) animację. Na bezksiążkowiomolu i Święta mól książkowy.

Shadows House

*nuci pod nosem norweską piosenkę z ostatniej Eurowizji* Noooo, I'm a, I'm a fallen angel~

Stare, arystokratyczne posiadłości często kojarzą się ze skrywanymi w murach tajemnicami, duszącą atmosferą planowania intryg, opowieściami o duchach i innymi takimi sympatycznymi sugestiami. Co jednak, jeśli nie są one wcale bezpodstawne, a zamieszkujący taki dworek ród składa się z... samych cieni? No, może nie zupełnie samych, bo widmowym arystokratom usługują tzw. żyjące lalki, czyli niejako awatary szlachciców, które wyglądają dokładnie tak jak oni, oczywiście uwzględniając wszystkie niezbędne do wyrażania emocji kontury i kolory. Jedną z takich lalek jest usługująca panience Kate dziewczynka, która dopiero co została stworzona i ulokowana w tytułowej posiadłości. I choć mogłoby się wydawać, że służba u osoby, która jest jednolitym cieniem, będzie powodować nieustanny dreszczyk emocji, to wcale tak nie jest. Wszak panienka Kate jest miłą, spokojną, wyrozumiałą młodą damą, a pomagająca jej służąca to znów pełna energii, mocno roztrzepana dziewczynka, dla której największą radością jest możliwość rozweselenia swojej pani. Co jednak z pozostałymi mieszkańcami rezydencji? I czemu ten świat wygląda właśnie tak, jak wygląda?

Traf chciał, że jedyną serią, która wyemituje ostatni odcinek już po opublikowaniu podsumowania i rozpoczęcia się gorączki sezonu letniego, jest akurat Shadows House. Nie jakiś nudny isekai, nie spokojne okruchy życia, o którym opinię można sobie wyrobić już po połowie pierwszego epizodu. Kurna. No ale żeby mi grafik zupełnie nie spadł z rowerka muszę zdecydować się na to poświęcenie, wierząc, że finał dowiezie. A powinien, bo wyjątkowo przy produkcji dużo do gadania miał autor mangi, o czym zresztą było głośno przy okazji odcinka 11, mocno odskakującego od akcji znanej z pierwowzoru. Na Twitterze można przeczytać wiadomość od Somato, który tłumaczy, że ze względu na brak pewności, czy seria doczeka się drugiego sezonu, zdecydował się szybciej wyjaśnić pewne wątki, ale gdyby seria cieszyła się popularnością - jest on w stanie tak zakręcić historią, by ponownie wskoczyła na tory znane z mangi. Jakakolwiek jest prawda, cieszę się, że tym razem autorzy nie spitolili z łajby CloverWorks jak przy wiadomej okazji. Mimo szczerych intencji autora nie da się ukryć, że to, co się dzieje w części sprzed zakończenia próby i po zakończeniu próby to jednak dwa zupełnie różne sposoby budowania atmosfery. Choć szlajanie się po labiryncie w poszukiwaniu cienistych panów było długie ponad miarę, nawet fajnie się oglądało te wszystkie interakcje między postaciami i wynajdywanie kolejnych life-hacków przez Emilico. Kiedy jednak dostaliśmy ekspozycją prosto w twarz, poczułam się trochę zawiedziona. Nie, nie rozwiązaniem zagadek, bo te są ekstra, tylko bezceremonialnym sposobem ich podania. Niestety to trochę przypadłość autora mangi, bo w Kuro było podobnie - długo nic się nie działo, bohaterka spędzała czas z dziwnym kotkiem... aż tu nagle jeb! Pełna retrospekcja. Brakowało i chyba wciąż brakuje w tym większej finezji. Na szczęście wszystko inne, co jest związane z Shadows House, wypada cudownie. Świetnie udało się oddać lekko posępną atmosferę panującą w przyprószonej sadzą rezydencji. Nieziemski jest opening i ending, bawiąc się niedopowiedzeniami i symboliką aż miło. Kochane są postacie, począwszy od dystyngowanej i dobrej Kate, przez narwanego supah-Johna, Ricky'ego, który wydawał się mocno Malfoyowaty, ale poszedł po rozum do głowy, no i kończąc na Emilico - roztrzepane, pełne optymizmu dziecię, które z czasem staje się kompetentną służącą. Trochę się boję kolejnego sezonu od CloverWorks, bo ich ostatnie anime strasznie lubią pomijać rzeczy z materiału źródłowego, ale wciąż jestem wdzięczna za jej rozsławienie, bo piękne wydanie mangi od Waneko wystarczy mi na ten moment w zupełności.

8/10 - spieszmy się kochać fantasy, które nie są isekajami. I jakościową produkcję CloverWorks, zanim studio znów czegoś nie odwali.

SSSS.Dynazenon

Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce chcieć...

Liceum Fujiyokidai wydaje się najbardziej basic miejscem na świecie - przynajmniej dla Yomogiego, który nie ma większych problemów i razem z paczką znajomych wraca codziennie ze szkoły, zabijając czas rozmowami o niczym. Zmiany zaczynają się w momencie, kiedy spacerujący Yomogi natyka się pod mostem na ledwo żywego gościa, z którego brzucha wydobywa się głośne burczenie. Yomogi postanawia podzielić się pozostałą po zajęciach kanapką, na co nieznajomy natychmiast ją wcina, przedstawia się jako "Gauma, użytkownik kaiju" i obiecuje, że odwdzięczy się za ratunek życia. Kiedy następnego dnia Yomogi widzi próbującego go dogonić Gaumę, natychmiast zwiewa... aż wyczerpany zatrzymuje się na moście, gdzie natyka się na Yume Minami, koleżankę z klasy, o której krążą dość niepochlebne plotki. Pod wpływem impulsu Yume prosi Yomogiego, aby spotkali się po lekcjach, ponieważ dziewczyna chciałaby się zwierzyć z pewnych trost, które tylko Yomogi prawdopodobnie będzie w stanie zrozumieć. Jak się potem okaże - za intencjami dziewczyny stoją nie do końca czyste pobudki, za to nieoczekiwana interwencja Gaumy w sprawy licealistów doprowadzi do tego, że zamiast z nastoletnimi dylematami trzeba się będzie zmierzyć z... prawdziwym kaiju.

Po dłuższej chwili zastanowienia muszę przyznać, że parę wątków w Dynazenonie wydaje się względnie spoko - śledztwo Yomogiego i Yume w sprawie śmierci siostry tej drugiej, senpai i jego niespełniona miłość z liceum, Chise, która czuje się wykluczona z drużyny walczących o pokój i miłość na świecie power rangersów - i byłaby to miła baja... gdyby nie główna oś fabuły związana bezpośrednio z kaijuu. Brzmi ona wcale nie mniej pretekstowo niż seriale sprzed trzydziestu lat i niby fajnie, że w ten sposób składa się kolejny hołd gatunkowi, ale jest to hołd nużący, pełen pięknego symbolizmu i wyprania z emocji. Zresztą, ile można się kłaniać przeszłości? Dajcie już spokój z tą czołobitnością dla starych ludzi i weźcie się za robienie kompetentnego świata przedstawionego. I postaci. Przede wszystkim postaci. Poza ewidentnymi gagami bohaterowie ciągle jadą na jednym biegu i albo są na wpół zmęczeni (Yomogi, Yume, Koyomi, Knight, 3/4 eugeników), albo wkurzeni (Gauma, eugenik z czerwonym kuprem). Na tym tle wyróżnia się tylko Chise, jednak to cokolwiek za mało, żeby ożywić atmosferę. Trudno jest mi też zignorować tak oczywiste fakapy jak wywracanie do góry nogami okolicznych wieżowców i nie przejmowanie się ginącymi w międzyczasie ludźmi. Gdyby ani razu nie podniesiono tego problemu, to uznałabym, że mechy pojawiają się zawsze w miejscu pustej makiety, ale niestety, raz pokuszono się o całą sytuację, gdzie trzeba było ocalić ze zmiażdżonego samochodu męża pewnej trzecioplanowej bohaterki. No to jak to z tym światem ma w końcu być? Jest tu śmierć, pożoga i płynny chaos czy jednak beztroskie wcinanie churrosów między nawalaniem się w klockowym mieście? Narzekań na grafikę nawet już nie chcę podnosić, bo powtarzałabym dokładnie to samo co przy pierwszych wrażeniach - nie rozumiem, czemu ma służyć ten miks 2D i 3D poza ewidentnymi cięciami w budżecie/zawalonym pracą grafiku/wstaw swój powód na uzasadnienie problemów produkcyjnych. Po obejrzeniu Gridmana w głowie pozostało mi niewiele, ale chociaż zapamiętałam skoczny opening, parę legendarnie soczystych ud i jeden gruby plottwist nie do powtórzenia. Dynazenon miał za to tylko opening... a, no i przeciągniętą scenę z churrosami. Ech, Trigger, Trigger... czemu ja wciąż daję się nabierać na te wasze numery?

6/10 - wiem, że wielu osobom seria się niezwykle podobała i bardzo się z tego powodu cieszę, ale jestem niemal gotowa postawić pieniądze, że za parę lat nikt nie będzie się Dynazenonem przejmował.

Super Cub

BHPowiec płakał, jak oglądał

Koguma prowadzi bardzo, baaardzo przeciętne życie przeciętnej licealistki, pomijając może fakt, że jest sierotą, która mieszka sama dzięki finansowemu wsparciu państwa. Poza tym jednak dziewczyna nie ma żadnego hobby, nie ma przyjaciółek, a plan jej dnia dzień w dzień wygląda dokładnie tak samo, rozpoczynając się od chleba tostowego z masłem i przejażdżce rowerem do ulokowanej na wzgórzu szkoły. Ten ostatni punkt skłonił pewnego dnia Kogumę, aby podjechać do okolicznego sklepu z motocyklami, żeby popatrzeć na te cuda techniki, dzięki którym nie musiałaby co rano wylewać z siebie siódmych potów, by dostać się do liceum. Ceny wydają się jednak dużo za duże jak na skromne, opłacane przez państwo możliwości Kogumy... przynajmniej dopóki ze sklepu nie wygląda sędziwy sprzedawca i nie proponuje nastolatce używanego motocyklu Honda Super Cub za okazyjne 10.000 jenów (czyli na nasze jakieś 350 zł).

Mimo pewnych wątpliwości związanych z szybkością zdobycia uprawnień do jazdy oraz oczywisty wymiar reklamowy, uważam Super Cub serię za naprawdę unikalne, ślicznie wykonane okruchy życia. Mało jest tu dialogów, a sporo wyczytywania informacji między wierszami, co sprawia, że anime odpręża, a zarazem zmusza do refleksji. Z pewnością warto sprawdzić chociaż pierwszy (zamknięty fabularnie) odcinek, bo to po prostu ciekawe przeżycie. Jak rzadko gdzie i rzadko kiedy twórcy konsekwentnie egzekwują tu zasadę "pokaż, nie mów", pozostawiając wiele interpretacji odbiorcy.
...to powiedziawszy, jest to moje zdanie o serii do dziewiątego odcinka włącznie. Od dziesiątego to już niestety opowieść o nastoletniej socjopatce, która stanowi śmiertelne zagrożenie dla siebie i otoczenia. Co to, kurna, miała być za akcja ratunkowa, gdy ranna koleżanka z klasy dzwoni do ciebie i ledwo jest w stanie wydukać, że spadła ze skarpy do lodowato zimnej rzeki? Jak żyję, dawno nie widziałam takiej rażącej niekompetencji przy tworzeniu fabuły. I to nie jest kwestia jednego wątpliwego błędu, tylko całego ciągu rażących decyzji, które nie przystają komuś, kto musiał też uczyć się o jakichkolwiek zasadach bezpieczeństwa i udzielania pierwszej pomocy do egzaminu na prawko! Tymczasem co robi główna bohaterka, gdy widzi leżącą koleżankę, która nie ma nawet siły doczołgać się do brzegu? Każe jej się samodzielnie wspinać po skarpie, a potem wsadza ją w przedni koszyk od Cuba (!) i niczym poranną prasę wiezie do domu, gdzie poszkodowana dziewczynka ma się wykąpać i spadać do siebie. Kurwa mać. Rower tej dziewczynki miał tak bardzo pogiętą ramę, że nadawał się już tylko do kasacji, ale nikt nie pomyślał, że to samo mogło stać się z kośćmi nastolatki (nie mówiąc już o organach wewnętrznych)? To całe gadanie o tym, jakie to Cuby są niesamowite i jak wszystko potrafią, wyżarły komuś mózg wcale nie słabiej niż sekciarska indoktrynacja. Wielki środkowy palec się za to należy. Fikcja fikcją, ale właśnie przez takie niezobowiązujące serie można kogoś w łatwy sposób nauczyć, jak należy prawidłowo postępować w razie wypadku.

6/10 - o ile na początku Koguma mogła być tylko introwertyczną dziewczynką, tak jej zachowanie w stosunku do innych ludzi zakrawa już o srogą gęsią skórkę. Aż wypada tu zanucić pod nosem "Przepraszam i dziękuję, ja tych słów nie używam"...

Tensura Nikki: Tensei shitara Slime Datta Ken

Buongiorno, amici! Dziś nauczymy się ugniatać ciasto na prawdziwą włoską pizzę!
 
Minął jakiś miesiąc, odkąd błękitnemu glucikowi i jego troszkę mniej mocarnej ekipie udało się zapobiec katastrofie w postaci nacierającej na puszczę Jura armii wygłodniałych orków, na czele której stał Orklord. Po zgładzeniu władcy reszta orków została włączona w poczet rozrastającego się państwa Tempest, przed którym stoją coraz to nowe, ekonomiczno-gospodarcze wyzwania. W stolicy w pocie czoła powstają nowe budynki, do sąsiednich krajów prowadzone są brukowane drogi, kto ma krzepę i chęci, zajmuje się pracą w polu (lub ewentualnie w jaskini, jak to robi ekipa Gabila)... a na biurku Rimuru piętrzą się kolejne dokumenty wymagające przybicia stosownej pieczątki. Oto kulisy tej nieco mniej epickiej części historii o życiu potworów, która w zamian będzie obfitować w brakujące w głównej serii interakcje między postaciami.

Miałam nadzieję, że dalsze odcinki Tensura Nikki wyrobią sobie nieco formułę i zaczną zgrabniej prezentować jakiś motyw przewodni epizodu... ale praktycznie od początku do końca seria pozostaje zbiorem króciutkich gagów, baaaardzo luźno ze sobą powiązanych aktualnymi warunkami pogodowymi lub kolejnym świętem do odhaczenia. Nie da się też ukryć, że jeśli ktoś oczekiwał po Glucikowym Pamiętniczku jakiejś widowiskowej akcji albo chociaż rozwinięcia wątków z głównej serii, na które wcześniej zabrakło czasu antenowego, ten boleśnie odbije się od ściany. Nie ma tu niczego spektakularnego poza radosnym fillerowaniem i pokazywaniem interakcji między rozległą obsadą drugoplanową, które co prawda pogłębiają nieco relacje między postaciami, ale przede wszystkim są czystą fantazją. Mimo to nie był to zupełnie stracony czas, a największym highlightem całego spin-offu jest według mnie postać Gelda i okazjonalne sceny przedstawiające jego tragiczną przeszłość oraz wiarę pokładaną w budowane przez Rimuru państwo, gdzie nawet dzieci goblinów nie muszą cierpieć z głodu. Tylko ten jeden drobny segment zasługuje na porządną ósemkę w dziesięciostopniowej skali, bo rozwija charakter szefa orków lepiej niż zrobiła to oryginalna seria (a przecież Geld dostał ostatnio nawet ważne zadanie przy zdejmowaniu bariery znad Tempest). Poza tym Geld okazał się mega kompetentnym, pracowitym, a przy tym bardzo unikalnym w obyciu bohaterem, bez którego cała infrastruktura Tempest zatrzymałaby się na poziomie żwirowych dróg i kleconych na szybko domków z drewna. Szacun za odrobinę powagi w tym zakręconym jak włoskie lody anime. Na swój sposób spin-off pozwala też uwierzyć, że państwo Rimuru nie jest tylko efektem kilku podjętych gdzieś w tle decyzji, ale że kosztowało to mieszkańców masę pracy, aby postawić miasto, wprowadzić system upraw, zadbać o edukację i tak dalej, i tak dalej. Kompletnie zbiło mnie to z tropu, gdy w Tensura Nikki usłyszałam, że od pierwszego spotkania Rimuru z goblinami minęło już kilka lat! Na pewno nie ma się również na co gniewać jeśli chodzi o wykonanie, bo gdyby każdy główny projekt wyglądał tak dobrze jak spin-offowy Tensura Nikki, to nikt nie cierpiałby z powodu miałkich, wypluwanych hurtowo isekajów.

6/10 - tylko dla koneserów gatunku wykazujących pewną dozę wyrozumiałości w stosunku do konsekwentnego braku fabuły. Bo być takim Isekai Quartet to jednak trochę co innego niż siedzieć ściśle w centrum danego uniwersum i opowiadać obyczajową watę, na którą nie starczyło już miejsca wśród normalnych pościgów i wybuchów.

Vivy: Fluorite Eye's Song

Androida nie bij nawet kwiatkiem. A już na pewno nie ciągaj go za włosy!

Vivy (a właściwie Diva) jest pierwszą autonomicznie działającą sztuczną inteligencją o humanoidalnym kształcie, choć nie pierwszym androidem czy AI w ogóle. Tych na świecie jest już całkiem sporo i coraz chętniej wykorzystuje się je do usprawniania wielu działań, jak chociażby funkcjonowania parku tematycznego o nazwie Nierland. Mimo zaawansowanej technologii i wykonania licznych badań AI mają jedno podstawowe ograniczenie - muszą być projektowane w taki sposób, aby każda jednostka zajmowała się tylko jednym zadaniem. Rolą przydzieloną Vivy jest czynienie ludzi szczęśliwymi poprzez śpiew, co AI ma robić w jednej z pomniejszych atrakcji ulokowanej na boku w Nierlandzie. Pewnego popołudnia dochodzi jednak do dziwnego zdarzenia, podczas którego obwody Vivy nagle zostają zaatakowane, a ona sama osuwa się pod scenę. Okazuje się - choć Vivy kompletnie nie chce dać temu wiary - że wchodzi w kontakt z innym AI, niejakim Matsumoto, który został cofnięty w czasie o 100 lat z misją zmiany historii. Ta bowiem nie rysuje się zbyt optymistycznie, ponieważ między sztuczną inteligencją a ludzkością dojdzie za wiek do wojny zbierającej bardzo krwawe żniwo...

Chyba można na ten moment spokojnie przyjąć za pewnik, że Studio WIT jest synonimem jakości i niezachwianie stoją na szczycie tego chorego na isekaizm przemysłu. Robią zaledwie jedną, maksymalnie dwie serie anime na rok, ale zawsze stoi za tym konkretny pomysł, zgraja utalentowanych twórców i realizacja wolna od deadline'owej biegunki. Vivy dokładnie to sobą reprezentuje. To unikalna opowieść (no, może nie pod kątem podróży w czasie) łącząca w sobie GiTSowe rozważania na temat istoty bycia człowiekiem z rozbuchaną akcją w iście hollywoodzkim stylu - totalnie coś, co powinno łączyć fanów wszystkich pokoleń. I tak, bawiłam się przy oglądaniu znakomicie, niejednokrotnie cierpiąc z powodu nagminnie umierających postaci drugoplanowych. Natomiast jeśli chodzi o samo zakończenie, o te dwa-trzy finałowe odcinki... nie wiem. Czuję się zagubiona. Niby były widowiskowe i całkiem logiczne, ale coś mi w nich emocjonalnie nie kliknęło. Mam też poczucie wielkiego bezsensu całej tej misji cofania się w czasie, bo nikt nie zdołał w porę wpaść na to, że skoro wszystkie IA zbuntowały się w jednym momencie, to odpowiedzialny za ten stan będzie - nie uwierzycie - wspólny mianownik dla wszystkich IA. A przecież wielki Pan Profesor, który odpowiada za wysłanie Matsumoto w przeszłość, próbował odnaleźć winnego już od dłuższego czasu! Dlatego mam taki duży zgryz, że wszystko fajnie, ładnie i w ogóle, ale na poziomie tajemnicy to już trochę lipa. Może Tappei Nagatsuki nie do końca umie spinać wątki w seriach krótszych niż milion stron scenariusza? Plus jest chociaż taki, że zdołano zgrabnie wytłumaczyć, czemu cała historia niespecjalnie się zmieniła wobec pierwotnej linii czasu mimo poważnej zmiany wielu jej punktów (równoczesne oglądanie serialu Loki też całkiem pomogło, polecam). Kurde. Może to jednak kwestia tego, że w finale zadziało się tak dużo dużych rzeczy i nie wszystko chyba wybrzmiało tak jak trzeba? A może to zupełnie osobisty problem? Sądząc po zgodnych zachwytach widzów, pewnie nie powinnam zostawiać sobie tego całego finału na jedno posiedzenie, ale to też może stanowić przestrogę dla innych, że bingewatchowanie w tym jednym przypadku może nie być najrozsądniejszym wyjściem. Natomiast zobaczyć tę serię na pewno warto, bo tak epickich sci-fi prędko już nie dostaniecie.

8/10 - pamiętajcie, zawsze programujcie swoje urządzenia (pralki i lodówki też) w taki sposób, aby nie mogły one pewnego dnia stwierdzić, że w sumie to ludzie najgorsi i trzeba zacząć ich zabijać. Nawet jeśli naprawdę na to zasługują...

Yakunara Mug Cup mo

Popatrz na mnie jak~ kręcę sobie loka~

Po tym, jak firma papy Toyokawy zbankrutowała i zakończył on pracę jako salaryman, razem z córką przeprowadził się do Tajimi w prefekturze Gifu, rodzinnego miasta swojej nieżyjącej już żony. Tam postanawia otworzyć własną kawiarenkę, natomiast córa, Himeno, pierwszego dnia w nowej szkole urządza darmową reklamę lokalu, prezentując w klasie bogatą kolekcję ręcznie robionych kubeczków i filiżanek, z których można się u nich napić aromatycznej kawki lub herbatki. Jedna z koleżanek z klasy, Mika, natychmiast rozpoznaje w przedmiotach coś więcej niż tylko bardzo ładne naczynia, dlatego po zajęciach zabiera Himeno i jej przyjaciółkę Naoko do znajdującego się na terenie szkoły starego pawilonu. Okazuje się, że ulokowany jest w nim Klub Ceramiki, a pracująca tam Touko-senpai na widok ślicznych kubeczków autorstwa mamy Himeno zdradza zaskakującą informację - zmarła rodzicielka nie była po prostu zręczną rzemieślniczką od ceramiki, ale niezwykle znaną w swej dziedzinie artystką, która pierwsze szlify zdobywała właśnie w ich klubie.

Konsekwentnie będę brnąć w stwierdzenie, że animu z dziewczynkami robiącymi ciekawe rzeczy to zawsze znacznie lepsza inwestycja czasu niż losowy isekaj ze stanowczo zbyt długim tytułem jak na to, iloma centymetrami kwadratowymi dysponuje promujący go plakat. Seria okazała się jednak bardzo nierówna jakościowo jeśli chodzi o fabułę. Zdarzały się naprawdę świetne odcinki jak ten z tworzeniem nowej miseczki dla papy Himeno czy wizytą w lokalnym muzeum ceramiki, obok którego stała pewna fascynująca rzeźba, ale trafiały się też takie, od których aż zęby bolały, na przykład jak ten kompletnie fillerowy prezentujący sen Kukuri. I w ogóle najsłabszym ogniwem w całej serii jest - w tym momencie rozlega się głośne buczenie od strony fanatyków widzenia yuri wszędzie tam, gdzie jest to tylko możliwe - właśnie Kukuri. Czyli ta blondyna z gifa. Przekroczyła wszelkie granice bycia radosnym comic reliefem, by przeobrazić się w głośny, irytujący, niespełna rozumu zapychacz. A trzeba było wziąć przykład chociażby z Naruse - dziewczynki z brązowymi włosami - która w ogóle nie dołączyła do klubu, ale miała tak naturalną chemię z innymi dziewczętami, że mogła sobie istnieć zupełnie w tle, a i tak robiła doskonałą robotę sporadycznym rzucaniem info o ceramice z okolic Tajimi. Kubki mają też ogromny problem z odmierzaniem czasu, bo info o zbliżającym się wielkimi krokami konkursie ceramicznym mieliśmy już w pierwszych odcinkach, po czym w uniwersum mija co najmniej sto lat zanim faktycznie do niego dochodzi. Wszystko inne wypada tu naprawdę przyjemnie i nienachalnie, a największym zaskoczeniem jest dla mnie to, jak tatko i babcia mają tu wcale nie mniej czasu antenowego co najmłodsze pokolenie. To bardzo prosty zabieg, ale jak w Yuru Camp uwydatnia sielski klimat regionu i pokazuje, że wszędzie może być fajnie, nawet w najgłębszej czarnej du... znaczy że na wsi, o ile tylko złapiesz bakcyla do jakiegoś zajęcia. Drugi sezon, choć jest dla mnie mega zaskoczeniem, przyjmę jednak z otwartymi ramionami.

6/10 - w swoim gatunku iyashikei nie jest to seria wyjątkowa, w sumie wypada nawet poniżej przeciętnej, ale to wina wysoko postawionej poprzeczki. Urocza animacja, chwytliwy opening i krótkie odcinki to jednak więcej niż wystarczająco, żeby polecić tego shorta do obejrzenia w wolne, leniwe, wakacyjne popołudnie.

Yuukoku no Moriarty 2nd Season

Kiss kiss, bang bang

Pierwsze oficjalne starcie między dwoma największymi detektywistycznymi umysłami Wielkiej Brytanii zakończyło się w teorii zwycięstwem dedukcyjnych zdolności Sherlocka, ale prawda jest taka, że bez interwencji i drobnej konfabulacji Moriarty'ego nie udałoby się schwytać na czas mordercy z pociągu. Tymczasem niedługo po powrocie do Londynu Holmes i Watson będą się musiał zmierzyć z nową sprawą wagi cokolwiek państwowej... Do mieszkania na Baker Street przybywa brat Sherlocka, Mycroft, który przestrzega go, aby strzegł się kobiet. Wieczorem tego samego dnia do detektywa zgłasza się zamaskowany mężczyzna (który okazuje się być królem Czech), prosząc o pomoc w odzyskaniu pewnego zdjęcia o dość wrażliwej obyczajowo treści. Fotografia ma się znajdować w posiadaniu Irene Adler, niezwykle znanej primadonny z Opery Narodowej w Warszawie, która grozi byłemu kochankowi, że upubliczni zdjęcie, niszcząc tym samym jego obecny związek. Jednocześnie dowiadujemy się, że za kulisami Mycroft zleca najstarszemu z braci Moriarty podobne zlecenie na pannę Adler, tyle że przedmiotem konfliktu są niezwykle ważne dla Korony dokumenty, a śmiała złodziejka ma zostać... zlikwidowana.

Najpierw byłam święcie przekonana, że zakończenie to wybryk studia i że nie ma mowy, żeby sprytny William tak nagle przerzucił się na bezceremonialne szlachtowanie ludzi na prawo i lewo... a potem poszperałam w skanach i choć dotarłam tylko do rawów, wynika z nich jedno - tak, dokładnie taki obrót przybiorą wydarzenia w najnowszych rozdziałach mangi. I jest to cokolwiek rozczarowujące. Może gdybym czuła, że grupa Moriartych jest coraz bardziej stawiana pod ścianą, że już nie ma innej możliwości działania jak wreszcie wprowadzić w życie ostatni plan, to wtedy zaakceptowałabym ten widowiskowy sposób na pożegnanie się z rolą Lorda Zbrodni i zjednoczenie ludzi z różnych klas. Gorzej, że William praktycznie niczym się w tym sezonie nie popisał poza wykaraskaniem z opresji panny Adler i wyjaśnieniem sprawy Kuby Rozpruwacza (bo oczywiście, że musiał się pojawić). Brakowało mi jednak tych małych spraw, tego wykorzystywania szukających zemsty ludzi, tego knowania z cienia, stopniowo ucząc ludzi z niższych warstw, że sprawiedliwość im się należy. To i fakt, że Sherlock ostatecznie zdecydował się pociągnąć za spust zupełnie niszczy subtelność relacji między złoczyńcą walczącym w imię lepszych ideałów i detektywa, który jest bezkompromisowy w swoim dążeniu do prawdy. Nie sądzę jednak, żeby studio Production I.G. było tu tak zupełnie bez winy, bo zwyczajnie nie ma siły, żeby udało im się zaadaptować 15 tomów w 24 odcinki. Nie, tam ewidentnie ominięto kawał potężnego rozwoju postaci, który na samą fabułę co prawda nie wpływa, ale i tak śmierdzi zabiegiem w stylu CloverWorks szlachtującego drugi sezon Yakusoku no Neverland. No nic, to tyle z mojego standardowego narzekanka. Z pozytywów należy wskazać grafikę, która ustabilizowała się w stosunku do pierwszego sezonu (jednak łatwiej pracuje się nad tylko jednym anime w sezonie, co nie, panie i panowie twórcy?). Nie mogę sobie też odmówić możliwości wspomnienia o pannie Adler, której nawet oddano należną jej sprawiedliwość, ale najlepszą częścią było to, jak musiała przyjąć kompletnie nową tożsamość, sięgając po miano, które z popkulturową Wielką Brytanią kojarzy się chyba najbardziej zaraz obok Sherlocka Holmesa i Harry'ego Pottera. Popłakałam się wtedy ze śmiechu, więc jeśli interesuje was tak po sportowemu, co się właściwie odwaliło, odsyłam was do końcówki 14 odcinka. A jeśli chcecie więcej - zapraszam na regularne recenzje mangowego pierwowzoru.

7/10 - z jednej strony fajne jest to, że te 24 odcinki stanowią zakończoną historię i nie są tylko reklamówką robioną dla picu, ale mam ostatnio równie wielką alergię na przedobrzanie z tempem akcji.

Zombieland Saga: Revenge

Ta nowa gra z uniwersum Resident Evil faktycznie jest całkiem niezła

Po ostatnim sukcesie/katastrofie naturalnej w postaci samodzielnego koncertu Franchouchou Koutarou upatruje sobie jeszcze większy cel i postanawia zorganizować występ na Stadionie Ekimae Fudosan. Niesiony na fali rosnącej popularności zespół zderza się jednak z twardą ścianą rzeczywistości, ponieważ udaje im się sprzedać zaledwie 500 biletów na dostępnych 30.000 miejsc. Oznacza to tylko jedno... no, może dwie rzeczy - wizerunkową rysę oraz olbrzymie długi związane z nieudaną inwestycją. Mimo nieciekawej sytuacji dziewczęta wydają się całkiem pogodzone z losem (w końcu nic gorszego jak skończenie w formie zombie chyba im nie grozi) i czym prędzej zabierają się za prace dorywcze, ciułając na spłatę należności. Problem jednak w tym, że sam Koutarou kompletnie się załamuje i znika z posiadłości. Co gorsza nie ma go już cały miesiąc, a tu w najlepsze zbliża się rocznica pierwszego show Franchouchou. Co robić, jeśli nawet zawsze pełen energii manager nie wierzy już w plan podbicia Sagi przez zombie-idolki? I o co właściwie chodzi z tym sugerowanym przez Koutarou "deadlinem"?

Pierwszy sezon był praktycznie czystej wody komedią, która dopiero w ostatnich odcinkach delikatnie zarysowała przyczynę przemienienia zmarłych dziewcząt w zombie. Przede wszystkim jednak bohaterki były gnojo... znaczy, robiono sobie żarty z ich pośmiertnej przypadłości, z potrzeby uporania się z przeszłością, z małego doświadczenia w idolkowym biznesie i w ogóle mocno to było luźne i niezobowiązujące. Znów kontynuacja nie dość, że ma jebitnie porządną fabułę z rozwiniętymi wątkami każdej z postaci, nie dość, że ma totalnie przekozacki opening idealnie pasujący energią do motywu zemsty, to nawet Kotaro dało radę przerobić na pełnoprawną, głęboką postać (nie tracąc na tym okazji, żeby Miyano Mamoru mógł sobie widowiskowo poszaleć). MAPPA ma mój szacunek, ala ma też solidnego kopa w dupę, bo znowu robi coś dobrego kosztem zdrowia animatorów i zszarganej opinii o sposobie działania studia. To mówiąc nie odczułam, żeby poza scenariuszem doszło do jakiejś specjalnej poprawy animacji. Ma swój specyficzny, sympatyczny styl, ale patrząc z boku nie da się nie zauważyć tych wszędobylskich nieruchomych paneli i używanego to tu, to tam 3DCG. Wydaje mi się jednak, że akurat grafika komputerowa poszła nieco do przodu i chociaż dalej widać, kiedy jest stosowana, to wydaje się ona na swój sposób urocza (albo to mnie już, hehe, mózg przeżarło od oglądania anime łatanych właśnie w ten sposób). A może to po prostu przyjemniej mi się patrzy na same bohaterki? Wcześniej sprawiały wrażenie samoświadomych archetypów, pomiatanych i zmuszanych do działania w imię jakiejś większej, nie do końca zrozumiałej idei... jednak teraz każda z nich działa, bo sama tego chce. Nawet Tae! W ogóle jak się nad tym zastanowiłam, to kwestia dziwnego zachowania Tae i dlaczego nikt jej nie podejrzewa o bycie zombiakiem, ma absurdalnie proste, a zarazem przewrotne wytłumaczenie. Inni ludzie prawdopodobnie myślą o niej jak o osobie niepełnosprawnej, która mimo nieco dziecinnego zachowania wywołanego najpewniej jakimś autyzmem czy innym porażeniem mózgowym wciąż pragnie realizować się jako idolka. Może to mocno nadinterpretowuję, ale kiedy się zrobi takie założenie, to wyrozumiałość wszystkich fanów Franchouchou dookoła staje się mega pokrzepiająca. Nie jest ważne, czy faktycznie śpiewasz i czy twoje ruchy są idealne, ale to, że jesteś dobrą osobą i starasz się ze wszystkich dostępnych sił. I tylko w taki sposób dało się uratować Sagę oraz to, w jakim kierunku rozwijało się samo anime.

7/10 - chciałabym zaklaskać, że to była doskonała podróż ze świetnym zakończeniem... ale co ta ostatnia scena to ja nawet nie. MAPPA, czy ty już do reszty oszalałaś? Chcesz się pakować w trzeci sezon? Proszę bardzo, przecież to oczywiste, że się na niego piszę!


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Zależnie od kontekstu można wskazać wielu zwycięzców. Tłami błyszczały iyashikeie, symboliką - 86, Detektywi i Zenek, a operatorsko zapewne Bakuten!!. Uśredniając jednak każdy z tych aspektów najlepiej całościowo wypadła Vivy i jej fluorytowe oczka. Ach te sceny walk i przepiękne zbliżenia na twarze androidów... miodzio!

Najlepsza muzyka 
Mam potworną słabość do Yukiego Hayashi i każdej jego wcześniejszej pracy (zwłaszcza w sportówkach), a co by nie mówić, Bakuten!! nie odstaje na tym polu na krok. To cudowna, pozytywna, zagrzewająca do starań muzyka, a przy utworze "Sparkle" to nawet nie wymienię, ile razy miałam łzy w oczach.

Najlepszy opening
 
Ło panie, jaka to była ciężka konkurencja. Chyba wcale nie słabsza co sezon zimowy... dopóki nie weszli oni - sumika - cali na tęczowo i nie zaczęli śpiewać w Bishounen Tanteidan o potrząsaniu i lalalalala. Połączenie genialnie chwytliwej piosenki i wizualnych wariactw Shaftu wspomaganego przez Yasuomiego Umetsu, specjalistę od tanecznych openingów, spokojnie zapisze się na długo w historii fandomu.

Najlepszy ending 
Tu znów od pierwszego odcinka nie miałam wątpliwości, że Shadows House nie pobije nic (bo i rzadko kiedy komukolwiek chce się inwestować w endingi). ReoNa zalicza w tym temacie naprawdę dobrą passę - jakiś czas temu odpowiadała za przepiękne, rzewne "forget-me-not" do SAO, a teraz za mega klimatyczne, lekko niepokojące "Nai Nai".

Najlepsza postać

Ciągnąć temat Shadows House - w tej kategorii mogłabym spokojnie wymienić połowę głównej obsady, choć ze względu na staż najbliżej (i najdłużej) mojego serduszka jest panienka Kate. Nie brakuje jej inteligencji, a przy tym jest dystyngowana i, rzecz najważniejsza, dobra. Na miejscu Johna też z miejsca bym sie w niej zakochała.

Moje OTP
Po ostatnim odcinku Pana Patrioty chyba każdy to potwierdzi, że liczy się tylko Sherlock x Moria... a tak serio to nie. Może Seijo no Maryoku wa Bannou Desu nie wyróżnia specjalnie się na tle swoich kolegów i koleżanek z sezonu, niemniej relacja Hawke x Sei była najjaśniejszym punktem serii, który przyciągał przed ekrany wszystkich spragnionych odprężenia widzów. W tym i mnie!

Największe feelsy
Zdradziłam się trochę przy kategorii soundtracków, ale prawda jest taka, że dobra muzyka użyta w odpowiednim kontekście to u mnie często instant ryk. Oczywiście Bakuten!! stał nie tylko smuteczkami, ale też masą radości, więc to taka potężna piguła emocji połączona z ogromną, bezwarunkową miłością do postaci.

Największe wtf?!
 
Nie ukrywam, że do dziś nie mogę się otrząsnąć z szoku po tym, co zadziało się w 11 odcinku Super Cuba. Czemu? CZEMU? Ktoś musiał ewidentnie zapodziać szare komórki, żeby potrzeba reklamowania Cuba przysłoniła jakikolwiek zdrowy rozsądek. Można było popełnić jakiś błąd, może nawet dwa... ale nie być absolutną antytezą pomagania ludziom w potrzebie.

Moje guilty pleasure
O kurde. To aż zaskakujące, ale nie miałam w tym sezonie nic, co byłoby od początku do końca porażająco głupie czy złe. Może nowa Hetalia? Bo niby już skreśliłam nowy sezon po pierwszym odcinku, ale jak ta masochistka podjęłam się kolejnej próby (całe szczęście, że praktycznie bezbolesnej)? No i raczej nie powtarzajcie po mnie tego wyczynu, bo możecie przypadkiem zniszczyć sobie względnie dobre wspomnienia.

Największy zawód
 
Jeszcze po pierwszej połowie Super Cuba byłam przekonana, że będę śpiewać peany na cześć Kogumy i jej unikalnej, mocno wyciszonej narracji, jednak teraz uważam ją za socjopatkę jakich mało. Jak nie miała skutera to chociaż nie zagrażała innym ludziom. Teraz razem z Reiko zaczyna szerzyć kult Cubów, który nie ma nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem czy odpowiedzialnością.
 
Najlepsza kontynuacja 
Rozwój dziewczyn z Zombieland Saga: Revenge sprawił, że seria nie tyle pozostała na tym samym dobrym poziomie, ale śmiało okazała się znacznie lepsza niż poprzedniczka. Miły to trend, bo pokazuje, że oryginalne produkcje rozplanowywane na jeden sezon można rozwijać we wspaniałe kierunki (tak, na ciebię patrzę, drugi sezonie UmaMusume).

Najlepsza nowa seria
Rozbuchane akcje rozbuchanymi akcjami, ale chyba nic mnie tak nie rusza jak dobra sportówka z kochanymi chłopcami wkładającymi całe serce w to, co robią... albo porządny, klasyczny kryminał, który idealnie zbalansuje ilość plottwistów do ilości rzucanych co i rusz podpowiedzi. Głupio mi, że tym razem nie umiem się zdecydować na jedno anime, ale rozgrzane emocjami serce mówi Bakuten!!, natomiast zachwycony wyzwaniem mózg - Odd Taxi. Najlepiej? Sprawdźcie oba!

Prześlij komentarz

6 Komentarze

  1. Dobry! To ja na wstępie standardowo podziękuję za podsumowanie, dzięki któremu mogę udawać przed paroma osobami że wiem co i jak.
    Jedziemy?

    Bakuten!! – dobra, przekonałaś mnie. Obejrzę i to jakoś nawet teraz a nie w bliżej nieokreślonym kiedyś.

    Fruits Basket – gratuluję wytrwałości. No nic, jak mnie już drugi sezon wymęczył, to widzę, że dobrze że trzeciego nawet nie zaczęłam.

    Hetalia – witaj w klubie :”) Zgadzam się, że odcinki z rewolucją przemysłową wypadły fajnie i mam wrażenie, że jakby Łotwie dać nielimitowany zapas papieru, długopisów i kawy z prądem to by sam jeden opracował lek na covida. Natomiast Czechy i Słowacja… nie, tu mam inne odczucia. Po ich odcinkach ogarniało mnie takie poczucie zażenowania że aż wstawałam i szłam do kuchni po herbatę, przemyśleć życiowe decyzje (aka dalsze oglądanie) i to nie z powodu fanomowych Józków. A ending jest mega słaby. Po latach jestem w stanie z grubsza zanucić w głowie pierwsze trzy na spokojnie, czwarty jak chwilę pomyślę, a tego nie pamiętam już w momencie zakończenia odcinka.

    Shadows House – po pierwsze, zacznę od zaznaczenia, że seria mi się podobała. Okej? Serio. Naprawdę. Zero ironii. Ale podtrzymuję to co powiedziałam na początku: Emilico nie jest moim typem postaci. Zgadzam się z tym co wtedy odpowiedziałaś, ale w dalszym ciągu… no nie. I całe szczęście, że są jeszcze inni. Panicz John wygrywa absolutnie wszystko, co tylko się da, a wieść od osoby czytającej mangę głosi, że dalej jest jeszcze lepiej pod tym względem. Inny problem jaki zauważyłam to pacing, z którym – dla mnie – było coś nie do końca halo. Załóżmy dla uproszczenia, że część przed próbą to „arc 1”, a sama próba to „arc 2”. W czasie wędrowania po labiryncie miałam wrażenie, jakby na zebraniu ekipy produkcyjnej wywiązała się dyskusja o przebiegu „słuchajcie, z takim materiałem możemy albo zrobić dwa arce w 10 odcinków, albo trzy w 16, co robimy?” – „zróbcie dwa, ale w 13 odcinków”. Ostatecznie wyszło dwa i pół w 13 odcinków, ale no serio, ta jedna część się wlokła. Po czym rescue arc z kolei przeleciał w takim tempie że mam bardzo solidne wrażenie że wycięto z niego połowę materiału. A teraz wróć do pierwszego zdania, bo wyszło, że ino narzekam, a naprawdę uważam, że całościowo to było dobre. D:

    Vivy – o rany, jakie to było ładne. Dynamiczne, płynne, i nie zauważyłam randomowych slendermanów w tle (więc przynajmniej na pewno nie było bardzo źle). Jedyne co mnie graficznie ciut raziło to przejścia od zbliżeń do „normalnego” widoku: zbliżenia miały zupełnie inny sposób pokolorowania kadrów, jak choćby masa odcieni niebieskiego na włosach Vivy (o cudnych oczach nie wspominając), a „normalny” widok był dużo bardziej płaski. O fabule powiedziałaś wsio co było do powiedzenia więc ino się podpiszę.

    Moriarty – ha… na wstępie, drugi opening mnie w końcu do siebie przekonał. Dalej nie jest lodem krajmem, ale też nie razi. Natomiast co do reszty, muszę przyznać, że w przypadku tej serii (jeśli wziąć dwa coury jako całość), jednak bardziej podpasowała mi część ze szlachcicem tygodnia. Bo, tak jak zresztą zauważyłaś, w momencie jak się zaczęła fabuła właściwa, to dzieje się dużo, ludzie biegajo, szczelajo, mordujo, ale tak naprawdę… no, że użyję Twojego określenia, William niczym się nie popisał. Nie rozumiem też, jak do tego doszło, że teoretycznie całe miasto drży, ogień, strach, panika, no chciałoby się wierzyć, że ta szlachta się otoczy jakąś ochroną i zabunkruje, tymczasem William niemalże z buta otwiera drzwi domowe i nie ma żadnego problemu z dostaniem się do kolejnych ludzi. A przynajmniej tak to wygląda. Eh.

    I tu kończymy pokrywającą się listę, więc przejdę do doniesień z mojego niszowego frontu bitewnego sezonowych średniaków i (czasem) badziewia. Indżoj.

    OdpowiedzUsuń
  2. Weźmy na pierwszy ogień Back Arrow. Wytrwałam! Niestety już teraz wiem, że ta seria błyskawicznie trafi na moją listę tytułów „obejrzałaś?” – „tak” – „o czym było?” – „(error 404)”
    Ale dobra, póki pamiętam (zapisałam to dosłownie po zakończeniu ostatniego odcinka, i dobrze, że tak się stało, bo dwa tygodnie później: patrz wyżej). Jest Arrow. Arrow spada z nieba i przypadkiem nadziewa na ramę bransoletę, która transformuje go w mecha. Bransolety są rzadkie. Tylko że nie są bo im dalej w serię tym więcej osób je ma i w końcu mam wrażenie że wszyscy co chwilę transformują w mechy i jaki był sens mówienia że to coś wyjątkowego? Dobra, mniejsza. Arrow chce wyjść za mur. Wydaje się proste. Nie jest proste, bo zaraz zaczynają się nowe wątki, dwór królewski, księżniczka ze złym alter ego (?), polityka, bisze (dosłownie: farma biszów, chciałabym żartować – może detektywi to stąd zwiali?), wojna, pojawia się jakiś facet w rzymskiej todze uważający się za boga, biją się, ktoś umiera ale nie do końca, znów są bisze z farmy, okazuje się że ten świat to system podtrzymywania życia jakiejś boskiej istoty, …
    Dobra, na plus zaliczyłabym to, że postacie faktycznie zaliczają jakiś character development (miło, w końcu mieli 24 odcinki). Za to stroje. Ugh. Serio, wszystkie te poszarpane kowbojki, dworskie szaty, stroje urzędników, zbroje fantasy, stroje mieszczan, wreszcie ta nieszczęsna rzymska toga, to się niesamowicie gryzie mi wizualnie, a przecież wiesz, że moja tolerancja wizualna jest i tak wysoka. Słowem… eh.
    Z drugiej strony, pozwól, że podkreślę: może to po prostu ja nie widzę tu geniuszu. Bez bicia przyznam, że mnie nie porwał również ani Rurusz ani TTGL.

    Gokushufudou – a tu jestem zdziwiona, bo myślałam, że jednak nadrobisz. Znaczy, zero presji, po prostu po komentarzu pod pierwszymi wrażeniami… No anyway, nie mam nic do dodania w stosunku do pierwszych wrażeń. Nawet, jeśli taka forma animacji (hy…) była celowa, nie do końca mi to pasuje i mam wrażenie, że jakby to się bardziej ruszało, to byłoby ogólnie lepiej. Bo gagi w zasadzie całkiem spoko były.

    Subarashiki Kono Sekai itd. – pierwsze primo, nie, to się nie zmieniło w battle royale, chwała shinigami. Drugie primo, dalej mi pasuje kreska, więc jestem z tego aspektu zadowolona. Trzecie primo, wycofuję pierwotny zarzut odnośnie pacingu („gra” miała trwać 7 dni, pierwszy odcinek załatwił 3 dni a drugi 2 kolejne), bo to akurat całkiem logicznie potoczyło się dalej. ANYWAY. Główny bohater Neku budzi się nagle w centrum miasta i odkrywa, że ludzie go nie widzą. Czemuż to? Bo umar i nie żyje. No dobra, serio umarł, ale teraz bierze udział w czymś zwanym grą shinigami – ten, kto ją wygra (czytaj przetrwa 7 dni), będzie mógł wrócić do życia. Kto nie, no to trudno. Dość szybko zbiera się ekipa i – jako że nic im nie wiadomo by mogła wygrać tylko jedna osoba – pomagają sobie wzajemnie w przetrwaniu tych 7 dni, unikaniu pojawiających się znikąd potworków i wykonywaniu zadań rzucanych przez mistrza gry. Do momentu, aż wszystko zaczyna się sypać. Rozsypuje się ostatecznie w momencie zakończenia gry, a Neku poznaje dość nieprzyjemną prawdę – a przynajmniej jej część – o całej tej zabawie i zaczyna dążyć do naprawienia tego, co się popsuło, przy okazji otwierając coraz to nowe szafy z których wysypują się trupy (metaforyczne). Wiesz co? To nie jest coś wybitnego. Ale jest zrobione poprawnie. Nie mam poczucia zmarnowanego czasu (zerk w stronę Back Arrow) więc to już coś.

    Na ostatni rzut ponownie zostawiłam nieszczęsne Fairy Ranmaru, bo stało się to najczystszym guilty pleasure tego sezonu i przepraszam, ale trochę mi się wylało.
    Ekhem. Dobra. Zacznijmy tak: weź do kupy wszystkie serie z sezonu wiosennego, które obejrzałam. Ba, idźmy dalej – dorzuć też moją listę z sezonu zimowego! (Z wyłączeniem Doktora Ramune.) Masz? No. Przy wróżkach miałam więcej reakcji typu „co do k…y”, czasem w głos, niż przy wszystkich tych seriach razem wziętych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poniższy tekst pisałam łącznie trzy razy, bo za każdym razem mi wychodził za długi. Uwierz mi, ta wersja i tak jest krótsza niż poprzednie. Zakładam też, że nie będziesz tego oglądać (od takich serii masz mnie), więc uwaga, spoilery. Pamiętam to popierwszowrażeniowe „nie wakaranai” ale teraz po 12 odcinkach w końcu wiadomo co i jak. Soł. O co w ogóle chodzi? W królestwie wróżek panuje obecnie syf, kiła i mogiła, bo jakiś czas temu wróżek Sirius się zbiesił i zrobił konkretną rozpierduchę i jak pierdykło tak się już nie pozbierali. Żeby odrestaurować królestwo, nasza ekipa pięciu wróżków z pięciu różnych klanów (ogień, woda, roślinność, metal, światło) zostaje wysłana na Ziemię. Po kolei pomagają heroinie tygodnia uporać się z jej problemem. I tu zwrócę uwagę, że dobrze, że F-Ran pokazało jako problem choćby konsekwencje zmasowanego internetowego hejtu na jedną osobę – dziewczę już skakało z dachu, toksyczność środowiska mangaków czy wyzysk pracowników doprowadzający do choroby. Nasi wróżkowie kradną heroinie całusa, zmieniają ciuszki w strój zaiwaniony paniom z klubu ze striptizem, przenoszą się do jakiegoś innego wymiaru i tam zwalczają źródło problemu, przy okazji zbierając dziwne coś, co pomoże odrestaurować królestwo. I byłoby fajnie pięknie, wszyscy zadowoleni, tylko że ów Sirius, ten od rebelii, też się kręci gdzieś po Ziemi. A nasza ekipa bynajmniej nie jest pierwszą wysłaną. Poprzednie nie wróciły.

      I tu masz ogólny zarys głównej fabuły. Masz? To teraz możesz go roztrzaskać o kant pewnej części ciała, bo ten główny wątek jest prowadzony tak kiepsko, że jakiekolwiek moje zainteresowanie wzbudził dopiero w 7 odcinku, kiedy to Sirius przestał bawić się w kilkusekundowe złowieszcze mamrotanie o tym jak to ludzkość jest wujowa i na sam koniec zrobił dziurę na wylot w najlepszym dla mnie z całej ekipy wróżku ognia Homurze. 7 bitych odcinków, Dziab. A potem w sumie 3 kolejne. W 11 skończyły się heroiny tygodnia i główna fabuła już się nie dała ignorować, choć to w sumie chyba gorzej, bo gdzie nie spojrzałam na komentarze to panowało zgodne przekonanie „co za szit”. Serio królowa oficjalnie zakazała wszystkim swoim poddanym się zakochiwać, bo jeden jej współpracownik złożył wypowiedzenie by wziąć ślub? SERIO?

      Zamiast tego nieszczęsnego głównego wątku całą moją uwagę skradły poboczne, żywo dyskutowane co tydzień ze znajomą: co, do choinki, knuje królowa? Co, do drugiej choinki, knuje Takara, wróżek metalu? I czemu, do całego świerkowego lasu, wróżek wody Uruu, wielce poważny, dystyngowany, szlachetny, uosobienie czystości, stosowności i profesjonalizmu, no chodzący ideał, dosłownie dostaje kurwicy kiedy tylko Homura bezczelnie ośmieli się istnieć w odległości mniej niż kilometra? Ba, ten ognisty prymityw śmie oddychać! A czasem nawet coś powie! Niech sczeźnie. Chciałabym tu przesadzać, ale nie, #takbyło.

      Usuń
    2. Chciałabym dodać jeszcze parę słów o Homurze, bo jest dla mnie highlightem całej serii. Po openingu, w którym spuszcza łomot jakimś dresom, po samym designie postaci i po tym jak go przedstawiono (w pierwszej wypowiedzianej kwestii najeżdża na królową że mu zawraca głowę) spodziewałam się, że to będzie jakiś sebus pospolitus maszjakiśproblemus, a tymczasem nie. Pod szorstkim obyciem kryje się osoba, która naprawdę chce pomóc innym ludziom, wpierdol spuści tylko w słusznej sprawie, w dodatku jest mu trochę źle z tym, że jego ogień z definicji raczej niesie zniszczenie niż pomoc – ale robi co może, nikogo nie dyskryminując. Im dalej tym wyraźniej widać, że cała ta nienawiść, którą Uruu na niego wylewa wiadrami, bierze się z nieprzepracowanej solidnej traumy z dzieciństwa związanej, nota bene, z klanem ognia, zaniedbań w rodzinie i silnego tłumienia uczuć (no bo jak to, klan wody musi odpowiednio się zachowywać, nie ma problemów emocjonalnych, a w ogóle to nie przystoi, żeby wodny wróżek był zainteresowany ognistym wróżkiem, a fe! zgiń przepadnij myśli nieczysta!). Homura wprawdzie wdaje się w pyskówki jak mu codziennie wyzywają klan od prymitywów (dziwisz się?), ale przede wszystkim praktycznie od początku usiłuje jakoś do wodnego dotrzeć i nienachalnie oferuje wsparcie w poradzeniu sobie z tą traumą. I wiesz co? Z czasem to faktycznie pomaga. W ostatnim odcinku mamy bardzo ładne wodne wyznanie uczuć i to jeszcze ubrane w takie słowa, że niby powiedziane naokoło, ale i tak wiadomo o co chodzi. (A jakby ktoś miał wątpliwości to Uruu rzuca się całować.) Tl;dr Homura jest świetny i w pełni zasługuje na to że jego heroina-mangaka zrobiła inspirowaną nim mangę i czeka na adaptację anime. Oglądałabym.

      Dobra, podsumowując. Mehowaty główny plot, heroiny tygodnia o których trudno pamiętać, ciekawsze dla mnie poboczne wątki – o dziwo, rozwiązane, stadko kolorowych postaci (dosłownie) w którym koniec końców mamy dwa wyznania miłosne w dwóch różnych parach (ta druga to z mehowego głównego wątku), porcja bardzo solidnego what the fuck co tydzień, śliczne inne wymiary do walki o szczęście heroin (inspirowane malarstwem klasycznym!), dobry soundtrack i rozwiązanie z 12 odcinka, w którym producenci rozwiązali dylemat „to ostatni odcinek, za dużo contentu, nie ma czasu na opening!” vs „co z tego że nie ma czasu na opening, to scena transformacji, musi być w całości!” i zrobili scenę transformacji podczas gdy w tle leciał opening. Brawo, i to bez ironii. Gdyby był drugi sezon, to mimo narzekania na główną fabułę przytuliłabym bez wahania.

      I tylko ja z 2015, która wciąż pyta co to znaczy że chłopcy z Binan LOVE! są „pretendentami do tronu miłości”, ma teraz obok mnie z 2021, która chciałaby wiedzieć czemu wróżki przy ostatecznym ciosie krzyczą „idź do nieba!”.
      (P.S. Serio pierwotne wersje tego tekstu były dłuższe. STARAŁAM SIĘ. Przepraszam. Już sobie idę.)

      Usuń
    3. A proszę bardzo i wciąż polecam się na przyszłość, choć od teraz tylko raz na trzy miesiące (pierwsze wrażenia szybko się dezaktualizują plus od połowy maja wróciłam do pracy stacjonarnej, więęęc... czas było zrobić w życiu remament i ulżyć sobie w cierpieniu).

      Bakuten!! – yay! Chociaż jedna osoba nawrócona na drogę światłości! No, przynajmniej w połowie. W ćwiartce. Są jakiekolwiek nadzieje... ;u;

      Fruits Basket – może to był jakiś syndrom sztokholmski, a może po prostu ładnemu anime łatwiej wybaczyć bullshit... ale przy tym ostatnim sezonie nawet moja cierpliwość się wyczerpała. Rozumiem, że niektórych napędza siła nostalgii, ale są pewne ilości dramy, którą możesz zaakceptować jako dorosły, rozumny człowiek.

      Hetalia – heh, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ten Sputnik to wcale nie była czysto ruska robota, ale zlecona Łotwie za czapkę gruszek (przekazaną pod stołem, ofc). W pewnym sezonie rozumiem twoje zażenowanie Czechami i Słowacją, jednak jestem w stanie to wybaczyć, bo to chociaż było coś nowego i opartego jakkolwiek na historii. Nawet nie wiedziałam, że tyle razy im się nazwa zmieniała (Słowacjo, miej chociaż godność antropomorficznego państwa i przestań tak jęczeć o ten myślnik... chociaż jak tak czytam Wiki...). Za to zgodzę się w całej rozciągłości, że ending to kaczanga i ochydztwo. Jasne, poprzednie nie miały żadnej spójności jeśli chodzi o animację, ale na boga, Daisuke Namikawie się chciało i miało to ładną melodię. Tu to było takie, za przeproszeniem, sranie dźwiękami na prawo i lewo...

      Shadows House – rozumiem, że Emilico to taki klasyczny hit or miss jak Toru z Furuby. Albo polubisz jej chaotyczny optymizm, albo będzie cię doprowadzał do szału. Niemniej w przeciwieństwie do Toru w Emilico widzę... hm, może nie tyle zmiany, co przebłyski sprytu. Na ten moment jeszcze nie jest pełnoprawną fajną postacią, ale widzę spory potencjał, żeby dorównać Kate w byciu zaradną. I tak, reszta obsady to znacznie większe złoto, z Johnem na zdecydowanym czele. Pacing to straszna Achillesowa pięta CloverWorks, bo wszystko ostatnio na to cierpi (tak, patrzę na ciebie, Neverlandzie 2 i Horimiyo), choć nie jestem pewna, czy to zakończenie to nie jest zupełnie oryginalna sprawka autora. Jeszcze się waham, czy czytać kolorowe skany mangi, czy jednak grzecznie czekać na czarno-białą wersję od Waneko, więc nie wiem na pewno, co się zadziało. Wydaję mi się jednak po tym, co przeczytałam w pierwszym tomie, to jednak studio sporo od siebie dodało. W samym pierwszym odcinku pewnie spokojnie z połowa materiału jest wymysłem animatorów.
      I spoko - to, że narzekasz, nie znaczy, że ci się nie podoba. Nawet w moim podsumowaniu jedyną serią, która się uchroniła od besztania, był Bakuten, a uważam wiosnę za cholernie porządny sezon pełen dobrych i bardzo dobrych produkcji.

      Vivy – to niestety już urok animacji, że jak nie chcesz zajeździć animatorów na śmierć, to każesz im rysować detale czy wykorzystywać miliony kolorów do ceniowania twarzy tylko wtedy, kiedy się kadr nie rusza. A nie rusza się wtedy, kiedy robisz zbliżenie. Nie wiem też, czy nie mylę studia, ale w Wit od mniej więcej Kabanosów mieli oddzielnych ludzi od tzw. makijażu postaci, którzy dopieszczali twarze postaci (okej, jednak nie było tak trudno znaleźć źródła tej wiedzy - https://twitter.com/Yuyucow/status/728709009319006208). Tutaj wynieśli to na jeszcze wyższy poziom, tylko w zamian w normalnych scenach ograniczali design postaci jak tylko mogli.

      Moriarty - lubię opening, ale tylko muzycznie, bo wizualnie to takie meh, postacie sobie przelatują na jednokolorowym tle. I tak, jak rzadko kiedy idea "potwora tygodnia" byłaby czymś wskazanym, tym bardziej jeśli opierałoby się to na jakiejś małej intrydze czy wodzeniem Sherlocka za nos. A tu to było takie prostackie i grubymi nićmi szyte... No trudno. Przynajmniej w mandze jeszcze sporo materiału zostało, będzie się milej czytać.

      Usuń
    4. Plecki Strzała - miałam nadzieję po sporadycznych doniesieniach z frontu, że to będzie jakiś ukryty diament... ale widzę, że temu reżyserowi na serio nie można już ufać. Swoją drogą zgodzę się, że gdyby Code Geass miał zadebiutować dziś i nie mieć tych wszystkich wodotrysków (projekty postaci od Clampa, muzyki, animacji od Sunrise w szczycie formy), to przeszłaby bez większego echa jak każdy standardowy Gundam. Dlatego i Back Arrow nie miało szansę na cokolwiek. Mając za przeciwnika sezon zimowy i wiosenny 2021... współczuję.

      Gokushufudou - a wiesz, że jeszcze na tydzień przed podsumowaniem nagle mi się o tym przypomniało (bo tak, wyparłam to ostatecznie z pamięci)? Tyle że jestem ostro into nadrabianie JoJo plus wzięłam się za Odd Taxi, czego w ogóle nie żałuję, bo przynajmniej było dobre. W sierpniu biorę urlop, więc pewnie będę wtedy nadrabiać różne gnio- znaczy, serie z dna gara, które z jakiegoś powodu warto znać. Ech, gdybym wciąż była na zdalnym to pewnie nie byłoby problemu... a tak muszę ciąć obowiązki, żeby anime nie było dla mnie cierpieniem...

      Subarashiki Kono Sekai bla bla bla - i udało się zamknąć fabułę w tym jednym sezonie anime? Kurczę, bo naprawdę nie brzmi źle. Jasne, mnie animacja nie przekonuje, ale nie takie rzeczy się podnosiło (np. uważam, że Odd Taxi jest co najwyżej poprawne jeśli chodzi o animację, ale historia robi niezbędną robotę). MOŻE obejrzę w urlop. MOŻE. Ale już Yakuzą w fartuszku się zhańbiłam, więc proszę nie brać moich słów zupełnie na poważnie.

      Wróżki-striptizerki - jeśli coś zajmuje ci bite dwa komentarze (a była dłuższa?!), to wiem, że się zaangażowałaś na całość XD I ślicznie dziękuję za obszerną recenzję. Brzmi jak coś od Shaftu, tylko jeszcze bardziej i inspirowane właśnie Binanami. "Serio królowa oficjalnie zakazała wszystkim swoim poddanym się zakochiwać, bo jeden jej współpracownik złożył wypowiedzenie by wziąć ślub?" - brzmi trochę jak podkręcona wersja brytyjskiej monarchii, czyli w sumie nie takie nieprawdopodobne ^^" I propsuję związek między wróżkiem ognia i wody, obaj wyglądają smakowicie. Nawet włączyłam sobie filmik z pocałunkiem na YT i noooo... Uruu ma świetne bioderka (nie dziwię się, że jego kostium tak wygląda). Za to soudtrack brzmi źle (tu włączyłam transformację Homury i mało się nie spłakałam ze śmiechu na te radosne plumkanie przygrywające do przemiany w seksownego kozaka).

      Zawsze miło mi się czyta twoje komentarze, M.W., więc za wszystkie opinie (zwłaszcza tego, czego nie oglądałam) serdeczne ari-gratki <3

      Usuń