Zbyt wysoko rysowana poprzeczka? - pierwsze wrażenia z sezonu anime (wiosna 2021)

Sezon zimowy 2021 z pewnością nie ułatwił zadania wiośnie, a rozpieszczeni dotychczasowym dobrobytem widzowie podświadomie oczekują kolejnej silnej, obfitującej w zacne premiery ramówki. Tym razem studia przygotowały znacznie mniej kontynuacji i passion projektów uznanych reżyserów, a nieco bliższe jest to znajomemu krajobrazowi sprzed pandemicznej posuchy - jest kupka isekajów mniej lub bardziej oklepanych, trochę rom-comów nieco wątpliwej pomysłowości, parę shounenów, na które wszyscy czekali, garść seinenów igrających z naszymi przewidywaniami i szczypta klubowych aktywności rozgrzewających serduszka każdego, kto ma słabość do zdolnych licealistek. Może nie zapowiada się to tak epicko jak zaledwie przed trzema miesiącami, ale miło widzieć, że wracamy do stabilnego standardu anime, spośród których można chociaż do woli przebierać. Zdecydowałam się sprawdzić 24 serii i choć kilka z nich już wypadło poza listę faktycznie oglądanych, to jestem optymistycznie nastawiona jeśli chodzi o to, gdzie ostatecznie zawiedzie nas ten sezon.

No i teraz to już z górki i byle do upragnionych, pełnych binge-watchowania wakacji!


Do lata, do lata, do lata piechotą będę szłaaaa~
 

86

To ja może grzecznie "poproszę", żeby nie zepsuć fabuły, w której występuję?

Wojna może trwać z różnych powodów i zdarzać się nawet najlepiej zorganizowanym państwom, choć republika San Magnolia może się poszczycić brakiem jakichkolwiek ofiar w ludziach w prowadzonym konflikcie. Przynajmniej na papierze. Według oficjalnych raportów. I zimnych cyferek podawanych przez wojsko. Nikt bowiem nie uznaje za problem stratę "dronów", jak to określa się wysyłane na front jednostki specjalne, zarządzane przez siedzących za bezpiecznymi pulpitami oficerów. Jedną z nich jest major Vladilena Mirizé (określana przez przyjaciół i rodzinę Leną), czyli najmłodsza awansowana na to stanowisko wojowniczka republiki. Ona jako jedna z nielicznych osób - o ile nawet nie jedyna w ogóle - widzi w "86" nie maszynki do wydawania bezdusznych, zdalnie przekazywanych rozkazów, ale... ludzi. Bo tak, za sterami wysyłanych w bój pająkopodobnych mechów siedzą jak najbardziej żywe istoty, które różnią się od oficjalnych obywateli republiki tylko tym, że nie mają srebrnych oczu oraz włosów. Tymczasem na skutek pewnych przetasowań Lena nieoczekiwanie dostaje nowy przydział i ma przyjąć pod swoje skrzydła elitarną grupę nazywaną "Spearhead". Problem w tym, że mimo zaprawienia w boju o jednostce tej krążą także mniej pochlebne informacje, mówiące o tym, jako poprzedni "treserzy" sami prosili o przeniesienie lub nawet popełniali samobójstwo...

To było mocne rozpoczęcie serii. Na ten moment zgaduję (nie, nic nie wiem o oryginalnej light novelce, a na MALa zajrzałam tylko po to, by nie przekręcić nazwiska głównej bohaterki), że skoro w odcinku pojawiła się informacja o 85 dystryktach, z których składa się San Magnolia, a wysyłani na wojnę żołnierze są określani mianem "86", to jest to jakiś tajny, dodatkowy rewir, gdzie mieszkają resztki "minionej cywilizacji" czy jak ich tam nazwać w kontraście do srebrnowłosej ludności republiki. Mam też podejrzenia, że standardowe role mogły tu ulec odwróceniu i sztucznie wyselekcjonowani (stworzeni?) ludzie stali się tym docelowym społeczeństwem, a kto nie wpisał się w kanony nowego piękna, ten został sprowadzony do roli mięsa armatniego. W ogóle generuje to ciekawą dynamikę między stronami konfliktu, bo nie chodzi tu tylko o walkę z właściwym przeciwnikiem, ale też o tę kruchą współpracę, która w każdej chwili powinna jebnąć, lecz z jakiegoś tajemniczego powodu do tego nie dochodzi (nie licząc jakichś psychicznych manipulacji u oficerów-samobójców). Czyżby w tych kolczykach "86" były ukryte nie tylko komunikatory i nadajniki GPS, ale również jakieś ładunki wybuchowe czy coś równie uroczego? W każdym razie... Bałam się, że będzie to kolejne militarne anime, którego koncept rozmemła się gdzieś w trakcie (Alderamin, pamię... a nie, przepraszam, o tym nikt już nie pamięta), ale dobra fama o oryginale jednak nie kłamała i faktycznie czuć w tym oryginalność i potencjał. Czy zdoła się go wykorzystać? Podstawy są ku temu solidne - za produkcję odpowiada A-1 Pictures z naprawdę doświadczonymi ludźmi na pokładzie, Hiroyuki Sawano znów będzie urządzał swoje sławne Sawano Dropy przy każdej lepszej bitce, a light novelka zdobywała nagrody i wysokie odznaczenia na licznych konkursach branżowych. Wypada zatem liczyć, że będzie to anime na poziomie co najmniej Youjo Senki.

Bakuten!!

Gibkie chłopaki w obcisłych, błyszczących wdziankach? Mmm, to lubię~

Shoutarou Futaba przez całe gimnazjum uczęszczał do klubu baseballowego... i przez równo trzy lata niezmiennie grzał ławkę rezerwowych. Kiedy kończy się mecz na prefekturalnym turnieju, Futaba spaceruje sobie po okolicy i orientuje się, że w hali obok odbywają się właśnie zawody gimnastyki artystycznej w kategorii męskich drużyn. Zainteresowany chłopak postanawia sobie przycupnąć na jednym z wolnych miejsc, by obejrzeć występ ostatniej ekipy - czteroosobowej formacji z liceum Ao. Mimo zapierającego dech w piersiach programu drużyna z Ao zajmuje przedostatnie miejsce, na co jeden z sąsiadujących z Futabą nastolatków wyjaśnia, że co prawda można występować tylko w cztery osoby, ale tylko sześcioosobowa ekipa może walczyć o komplet punktów. Gdyby zatem doliczyć punkty karne za brakujących członków... liceum Ao wygrałoby z palcem w nosie. To zdarzenie oraz późniejsze pytanie rodziców, czy Futaba wybrał już, gdzie chciałby zdawać do szkoły średniej, powoli kształtują cel głównego bohatera na najbliższą przyszłość - a mianowicie by iść do liceum Ao i spróbować swoich sił w gimnastyce artystycznej (gdzie szanse na polerowanie tyłkiem ławki rezerwowej są mimo wszystko znacznie mniejsze niż w baseballu).

Wygląda na to, że to nie 2.43 z zeszłego sezonu powinno być uznawane za duchowego następce Haikyuu!!, tylko właśnie Bakuten!!. Mamy tu ten sam motyw nieco zapomnianego klubu, który musi sięgnąć szczytu z pomocą nowych zdolnych członków (w tym co najmniej jednego potencjalnego geniusza granego przez Kaito Ishikawę), na chwilę pojawił się duet Kaito Ishikawy i Ayumu Murase, obecny jest tu ptasi symbolizm (zamiast kruka - sójka błękitna), są dwa wykrzykniki w tytule, znalazła się nawet praca dla Yukiego Hayashi, który odpowiada tu za soundtrack (jak zwykle zresztą cudowny), no i oczywiście należą się brawa za cudowny klimat sportowej sztamy i wzajemnego wsparcia zamiast przywitania widzów soczystym plaskaczem z dramy. To lubię. W dodatku niewiele spodziewałam się po studiu Zexcs, któremu raz na ruski rok zdarzy się zrobić jakąś przyjemną obyczajówkę lub bajkę dla młodszych... ale... o rany kochany. To CGI. To dziwne, a zarazem pomysłowe CGI. Ostatni raz widziałam tak niesamowicie sprawne posługiwanie się dynamiczną kamerą przy Houseki no Kuni, przy czym w Bakutenie!! ukrywa się w ten sposób niedostatki dość przeciętnego 3D i łączy z bardzo ładnym 2D przy zbliżeniach, przez co cała sekwencja występu klubu z liceum Ao na zawodach wypadła naprawdę cool. Reżyser zajmował się wcześniej m.in. Fune no Amu, a osoba odpowiedzialna za scenariusz i spójność serii pracuje równolegle przy Super Cub, więc chyba mamy całkiem solidne podstawy sądzić, że seria znalazła się w dobrych, znających się na artystycznych ujęciach rękach. Po paśmie rozczarowań z poprzednich sezonów niczego sobie nie obiecywałam po sportówkach, o ile nie zajmują się nimi naprawdę doswiadczone studia (czyt. Bones), a tu nagle zaczęłam odzyskiwać wiarę, że da się zrobić coś sensownego. A przynajmniej da się radę to sprzedać w pierwszym odcinku.

Bishounen Tanteidan

Senjougahara-senpai lubi to

Bądź piękny. Bądź chłopcem. Bądź detektywem. Tymi trzema zasadami kieruje się Klub Pięknych Chłopięcych Detektywów z Akademii Yubiwa. I choć istnienie tego nieoficjalnego klubu nie jest jako tako tajemnicą, tak jest już nią lokalizacja oraz tożsamość uczęszczających do niego członków. Wychodzi jednak na to, że to nie klienci powinni szukać detektywów, a detektywi klientów. Mayumi Dojima podczas obserwowania nocnego nieba przypadkiem natyka się na przewodniczącego tegoż klubu, niejakiego Manabu Soutoina, który oferuje zagubionej dziewczynie swoje usługi. Ta zgadza się skorzystać z oferty i zdradza, że zmaga się z pewnym problemem. Dziesięć lat wcześniej podczas rodzinnego pikniku ujrzała przepiękną gwiazdę, którą pragnęła pochwycić. Z tego względu zaczęła marzyć o zostaniu astronautką, by sięgnąć upragnionego nieba... jednak problem w tym, że nigdy więcej nie ujrzała już gwiazdy, która pchnęła ją w kierunku tego marzenia. Co gorsza rodzice mieli już tak serdecznie dość jej opartych na mrzonkach planów, że wymogli na niej obietnicę - jeśli do swoich czternastych urodzin nie znajdzie gwiazdy, którą tak rozpaczliwie szuka, porzuci marzenia o kosmosie i zejdzie na ziemię. Dodatkowo gdy Manabu opowiada tę historię, mija ostatnia noc przed jej urodzinami, więc wszystko wydaje się już stracone... choć nie dla gładkolicych, pewnych siebie chłopców trudniących się w detektywistycznym fachu!

Absolutnie każdy kadr i każda wypowiedziana przez bohaterów linijka krzyczy do widzów, że jest to produkcja przygotowana w Shafcie przez duet Akiyukiego Shinbou i Nisioisina. Prawdziwe Monogatari 2.0, tylko z długonogimi chłopcami, wszechobecnymi sparklami i wszechobecną symboliką razy trzysta procent normy. Takich anime raczej nie ogląda się dla fabuły - którą najpierw trzeba odgrzebać spod stosu one-linerów wystrzeliwanych przez absolutnie każdego - tylko dla samego faktu doświadczenia ładnego dzieła popkultury. Napawania się niesamowitą stroną wizualną. Chłonięcia artyzmu wszystkimi porami ciała. Doniesienia o kiepskim stanie studia Shaft, które z produkcji na produkcję dogorywało coraz bardziej lub ledwo co wystawiało głowę znad krawędzi wykopanego grajdołka, raczej nie pozwalało sądzić, że cokolwiek jeszcze z tego będzie. Co by nie mówić, jeden kiepski spin-off Madoki i jedno akceptowalne mahou shoujo na dwa lata to cokolwiek mało, aby mieć za co zapłacić rachunki. Na szczęście Akiyuki Shinbou zdecydował się wrócić z rocznych wakacji (takich absolutnych, bo jako reżyser i tak nie pracował od dobrego 2018 roku) i przyznam, że chyba nam wszystkim ta przerwa dobrze zrobiła - my się stęskniliśmy za tym unikalnym sposobem animacji, a i twórcy wrócili ze świeżymi głowami i nowymi siłami. Wprost nie mogłam przestać robić screenów przy oglądaniu pierwszego odcinka, taki był on absurdalnie ładny i klimatyczny. Do pełnego szczęścia brakowało tu tylko przechylania głowami, które zamieniono na eksponowanie chłopięcych nóżek i pozy na miarę bohaterów JoJo występujących na francuskim pokazie mody. Historia? Kij z historią. Może sobie być przekombinowana, przestylizowana i przeszarżowana... ale za takiego właśnie Shafta nic nie robiłam.

Boku no Hero Academia 5th Season

Phi! Wcale nie jestem obrażona, że robię tu tylko za fillery!

Choć morderczo ciężka walka Endeavora i Hawka z Nemu ledwo co zdążyła się rozstrzygnąć, lekcje w Akademii Bohaterów muszą się odbywać zgodnie z ustalonym harmonogramem. A ten przewiduje, że na koniec zajęć uczniowie klasy 1-A będą musieli zmierzyć się z kontrolowanym alarmem informującym o tym, że na teren szkoły wtargnęli przestępcy. Młodzi superbohaterowie dzielą się taktycznie na mniejsze ekipy i zgodnie z posiadanymi umiejętnościami przystępują do akcji ratunkowej: ci, których moce pozwalają na obserwację lub nasłuchiwanie, starają się zebrać odpowiednio dużo informacji o zdarzeniu i jego skutkach; ci posiadający przydatne zdolności ruszają pomóc rannym "cywilom", natomiast uczniowie, którzy najlepiej radzą sobie w zwarciu, zostają oczywiście oddelegowani do sklepania kilku buziek. Okazuje się jednak, że ich przeciwnikami w egzaminie praktycznym z superbohaterstwa będzie dwójka z Wielkiej Trójki - Hadou oraz Amajiki.

Zgodnie z przyjętą od bodaj 3. sezonu formułą, pierwszy odcinek każdej nowej serii Boku no Hero Academia jest przede wszystkim fillerem poświęconym klasie 1-A, który ma za zadanie przypomnieć widzom to, kto jak się nazywa i jakimi mocami włada. Gdyby nie fakt, że w każdym epizodzie wrzucają napisy z kluczowymi informacjami na temat postaci, to może doceniłabym ten zabieg, ale na etapie piątego sezonu jestem już trochę znudzona, że studio Bones ciągle próbuje się w to bawić. Kto jest rzeczywiście istotny dla fabuły lub kto ma ciekawy charakter, tego doskonale już zapamiętałam, ale jeśli stanowi tylko tło... cóż, po kilku latach siedzenia w tej samej piaskownicy chyba nic już problemu nie naprawi. Zresztą, myślę, że takie traktowanie widza jako trochę niepełnosprytnego i ociężałego umysłowo faktycznie rozleniwia mózgownicę i dlatego już dawno temu zarzuciłam próby zapamiętania personaliów gostka od jedzenia słodyczy dla zyskania krzepy czy tego od porozumiewania się ze zwierzakami. Z czego się cieszę, to z tych paru minut na samym końcu odcinka kontynuujących wątek Endeavora i Hawka. Do tej pory Endeavor był mega nieprzyjemnym superbohaterem o wiecznym bólu dupy z powodu okrzyknięcia go numerem 2. w rankingu japońskich superbohaterów. Kiedy jednak jego relacja z Todorokim odrobinę się ociepliła, a All Might się wycofał, przez co Endeavor automatycznie wskoczył na jego miejsce, poświęcony czas antenowy wreszcie zaczął procentować w naprawdę interesującą przemianę. Choćby z tego względu trzymam kciuki za jeden z courów nowego sezonu, bo Boku no Hero Academia w momentach powagi naprawdę sięga wyżyn swojego gatunku. Niestety, poważne wątki zawsze są przedzielane tymi mniej subtelnymi arcami turniejowymi albo arcami treningowymi, które mam ochotę zalać betonem i zakopać w odmętach niepamięci...

Dragon, Ie wo Kau.

Czekając na Władcę Pierścieni od Amazona - spin-off o Thranduilu w roli agenta nieruchomości!

Bycie smokiem nie zawsze wiąże się z dumą i potęgą. W pewnych światach istnieją też pewne smoki, których statystyki są porażająco wręcz niskie, chęci do walki sprawiają wrażenie zerowych do potęgi pacyfistycznej, a samoocena - od dawien dawna leży i cichutko kwiczy. Kimś takim jest Letty, smok czerwony, który na skutek niedopilnowania jaja został wygnany przez ojca i zmuszony do udowodnienia swojej wartości. Letty uznaje, że najlepszym sposobem na to, aby się usamodzielnić, będzie znalezienie domu. Niestety, dla wielkogabarytowego potwora nawet tak prozaiczny cel wydaje się nie lada wyzwaniem, bo co silniejsze rasy lub poszukiwacze przygód mają chrapkę na trofeum ze smoka, natomiast słabsze jednostki - panicznie boją się wszystkiego, co jest duże, skrzydlate i jaszczurkopodobne. Wreszcie Letty pod długiej tułaczce dostaje wskazówkę, aby skierować się w stronę drzewa Yggdrasill, gdzie mieszka ponoć doskonały w swym fachu magiczny pośrednik nieruchomości, który nie tylko nie ocenia nikogo po wyglądzie czy rasie, ale jest w stanie sprostać nawet najbardziej wymyślnym wymaganiom klienta.

Gdy chodzi o tytuły komediowe, lubię sięgać po anime z konkretnym motywem przewodnim, nietuzinkowym pomysłem na świat przedstawiony i pełne interakcji między postaciami. Pewnie dlatego w sezonie zimowym tak ukochałam sobie anielskich designerów tworzących ziemską faunę, a przy okazji rozpoczęcia wiosny wrzuciłam do sprawdzenia serię o płaczliwym, bezużytecznym smoku i kompetentnym pod każdym względem elfie szukających dla tego pierwszego porządnej chałupy. Pomysł naprawdę mnie kupił, bo pod pewnymi względami przypomina trochę Maoujou de Oyasumi albo TenSlime - potwory są tu ukazane nie jako głupie, bezwzględne monstra, tylko istoty ze swoimi potrzebami i chcącymi żyć w spokoju jak każdy normalny ludź czy krasnolud. Słoniem w pokoju jest jednak fakt, że produkcja stoi na bardzo, baaardzo, ale to baaaaaaardzo niskim poziomie. Na tym tle Tonikawa wypada jak produkcja od Ufotable, a One Punch Man 2 naprawdę istnieje i nie boli w oczy. Reżyseria orze jak może, aby nie przemęczać pozyskanych do produkcji animatorów i stara się ogrywać każdą scenę z użyciem maksymalnej ilości statycznych kadrów, jakie przyjmie na klatę statystyczny widz (podpowiem - raczej niewiele). Poza tym nie jestem pewna, czy reżyser aby na pewno wie, co robi, ustawiając "kamerę" tak, aby biorące udział w scenie postaci zajmowały zaledwie jakąś 1/3 kadru u samego dołu... aaa. Rozumiem. Czyli Haruki Kasugamori nie robił do tej pory nic poza flashowymi shortami i małymi, jednoodcinkowymi projektami. To wiele wyjaśnia, choć wcale nie usprawiedliwia błędów 6-latka, który jeszcze nie wie, co to znaczy perspektywa i jak optymalnie zapełnić kartkę bloku, sądząc, że horyzont musi się znajdować u samego dołu. Okej. Póki co chyba dam temu anime szansę, bo stoi za nim niezły pomysł, ale przypadki, kiedy jestem w stanie zupełnie zignorować kulawą animację, to jednak zdecydowana mniejszość.

Fruits Basket: The Final

Nie płacz Ewka, bo tu miejsca brak, na twe babskie łzy~

Kontynuujemy pełną rewelacji rozmowę Kureno z Toru, która chciała spotkać się ze Zodiakiem Koguta, aby przekazać mu płytę z nagraniem przedstawienia, w którym brała udział nieszczęśliwie w nim zakochana Arisa. Po pierwsze okazało się, że Akito wcale nie jest facetem, tylko kobietą, a za męskim zachowaniem boga Zodiaków stoi Ren Soma, matka Akito. To jej wychowanie, podważanie prawdziwości więzi między Bogiem i Zodiakami oraz nienawiść kierowana w stronę córki miały spowodować, że Akito zaczęła odwdzięczać się pięknym za nadobne i reagować furią na każdy przejaw nieposłuszeństwa podległych jej Somów. W międzyczasie Kureno zdradza również, że on sam jakiś czas temu uwolnił się ze swojej klątwy, ale jakim sposobem i dlaczego akurat on - nie ma najmniejszego pojęcia. I choć Kureno nie pęta już więź zmuszająca go do posłuszeństwa wobec Boga, nie chce on opuścić boku Akito, ponieważ czuje wobec niej współczucie. Z tego też względu rezygnuje zarówno z przyjęcia nagrania z festiwalu kulturalnego, jak i z możliwości spotkania się z Arisą w ogóle.

Jeśli po tych rewelacjach z pierwszego odcinka finałowego sezonu miało mi się zrobić szkoda Akito, to nie, moja kiepska opinia nie poprawiła się ani o jotę. I w ogóle przepraszam bardzo - co ma za znaczenie, czy Akito jest facetem, czy babą? To mężczyźnie nie wolno bić innych, ale już ataki histerii kobiety należy wybaczać? I czy tylko ona jedna miała problemy z niestabilnymi psychicznie rodzicami? Nie rozumiem też, czemu należy współczuć Kureno, który jako jedyny ma możliwość swobodnego działania, ale nic z tym nie robi, bo mu smutno na widok płaczącej dziewczyny ze zwichrowaną osobowością. A jak Isuzu cierpiała psychicznie i fizycznie, to co? Albo jak Kisa została tak dotkliwie pobita, że trafiła na dwa tygodnie do szpitala? Tym to już się nie należy? Ja pierdzielę, co za podwójne standardy... Pewnie to jeszcze nie koniec eksplorowania tego wątku i "dramatu" Akito, ale na ten moment z taką samą pasją wzięłabym ją za kudły, zaprowadziła do psychologa i dała dożywotni zakaz zbliżania się do któregokolwiek z bohaterów. I to w najlepszym razie. Jedyne, czemu się nie dziwie, to załamaniu Toru, bo mnie też by już wszystko opadło, gdyby facet, w którym buja się moja najlepsza przyjaciółka, zaczął pitolić takie farmazony zakończone odmową jakiegokolwiek dalszego kontaktu. Cieszę się, że to wszystko powoli zmierza ku końcowi, bo choć anime jest ładne, ma fajnych bohaterów i w ogóle nie można mu nic zarzucić technicznie, to jestem już co najmniej przytłoczona ilością nagromadzonych tu traum, tragedii i lamentów. Fajnie jest rozwijać postacie i dawać im odpowiednią ilość czasu antenowego, ale do kroćset - niech wszystko nie opiera się na nieszczęściach, zawodach miłosnych i próbach morderstwa.

Fumetsu no Anata e

Gdzie klimat jest iście norweski, tam trza kochać puchate pieski!

Pewien tajemniczy byt postanowił stworzyć i umieścić na świecie Kulę, obiekt o niezwykłych zdolnościach adaptacyjnych, który po spełnieniu pewnych warunków potrafi przeobrazić się w to, z czym się zetknął. Na początku Kula trąca najzwyklejszy kamień, przez co przyjęła jego formę. Potem porósł ją mech, a następnie przykrył gęsto padający śnieg. Wreszcie po jakimś czasie - być może nie tak długim, a być może trwającym całe milenia - w pobliżu Kuli upadł ciężko ranny wilk. Wtedy Kula znów zareagowała i przemieniła się w idealną kopię zwierzęcia - tak idealną, że powieliła nawet głęboką ranę na tylnej łapie. W pierwszym momencie złożoność funkcjonowania organizmu była trudna do opanowania, jednak wkrótce Kula pojęła rolę kończyn i ruszyła przed siebie, przez zaśnieżone pustkowia tundry. Ostatecznie dotarła do skromnej, na pierwszy rzut oka opustoszałej wioski, jednak kiedy Kula w czworonożnej formie poruszyła rozwieszone po okolicy linki z grzechotkami, z jednej z chatek wyskoczył szarowłosy chłopak i... z radością przywitał wilka, nazywając go per Joan. Jak można się było domyślić ze słów nastolatka, zwierzę było jego jedynym kompanem, który zniknął dwa miesiące wcześniej, a który razem z chłopcem już od pięciu lat czekał na powrót reszty mieszkańców wioski, szukających za śniegową pustynią lepszego miejsca do życia.

Jako że w Polsce już od paru ładnych lat wychodzi manga pod swojskim tytułem Ku twej wieczności, nie było dla mnie zaskoczeniem to, co wydarzy się w pierwszym odcinku (ale jeśli wy nie wiecie - trzymajcie się z dala od szczegółowych opisów serii i obejrzyjcie odcinek zupełnie na ślepo!), jednak wciąż... klasku klasku za naprawdę świetne przełożenie tego przytłaczająco-prawie-że-mistycznego klimatu na animację. Oczywiście w porównaniu z mangą kreska wydaje się tu dość skromna (nie wspominając już o innej adaptacji pracy tej samej autorki, czyli Koe no Katachi od KyoAni), a reżyseria też nie miała zbyt wiele do udowodnienia, dostając póki co do dyspozycji jedynie lekko dysfunkcyjnego wilczka z niemal zerową wiedzą o świecie i chłopaka niemal przez cały czas trwania odcinka jadącego na tym samym emocjonalnym biegu. Niemniej tempo prezentowania wydarzeń, okazjonalna narracja w wykonaniu Kenjirou Tsudy, muzyka, monologi, które raz po raz zderzały się z nieruchomymi oczętami niewiele rozumiejącego wilka - nawet nie wiem, kiedy minęło mi te dwadzieścia kilka minut seansu. Niewiele też brakowało, żebym uroniła łezkę, ale musiałam się powstrzymać, żeby nie nakapać sobie niechcący do kubka z herbatą. Czy był to najlepszy pierwszy odcinek w sezonie? Hmm... nie umiem z czystym sumieniem powiedzieć, że pod każdym względem było idealnie i że każdego takie tempo opowiadania historii kupi, ale z pewnością jest to wstęp, który zapada w pamięć i nie pozwala przejść widzowi obojętnie obok produkcji. A ta będzie miała jeszcze wiele do zaoferowania, bo należy się szykować na niezłą epopeję przez czas i przestrzeń.

Hetalia World★Stars

Podryw dla naprawdę leniwych (animatorów)

Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie... grupka niezwykle intrygujących istot, które żyją nad wyraz długo i są ściśle związane z władcami tego świata. Tak, to antropomorficzne przedstawienia państw, które miast być tylko abstrakcyjnym konceptem, mają ręce, nogi, korpusy, głowy i własne osobowości. Jedną z głównych postaci serii jest Północne Włochy, będący beztroskim, trochę bezmyślnym i jednocześnie strachliwym bawidamkiem. Często współpracuje z nim Niemcy - straszny służbista, a przy okazji samozwańcza opiekunka Północnych Włoch. Nie może też zabraknąć Japonii, czyli osobnika tak neutralnego i próbującego nie wyróżniać się z tłumu, że osiągnąłby w tym mistrzostwo, gdyby tuż obok nie istniał Kanada (kto?). Znajdzie się jeszcze masa państw, których przygody - te bardziej współczesne i te trochę już historyczne - będziemy poznawać wraz z kolejnymi odcinkami nowej odsłony Axis Powers Hetalia, czyli Hetalia World Stars!

Hetalia była pierwszą serią, przy której całkowicie wsiąknęłam w jakiś fandom. Jasne, nie była to pierwsza manga ani anime, z jakimi miałam styczność, może nawet nie dziesiąta czy dwudziesta, ale mimo to zapisała się w moim sercu jako ciepłe wspomnienie czasów przesiadywania na forach, pisania pierwszych fanfików i życia daną marką praktycznie każdego dnia. Właśnie dlatego na wieść o powstaniu nowego sezonu chciałam się zmierzyć z nostalgią i sprawdzić, jak tym razem zareaguję na coś, czym kiedyś aktywnie się jarałam. I... ojejku jejku jej. Czy animowana Hetalia zawsze była aż tak chaotyczna i nagrywana na drag..., znaczy, nagrywana na trzykrotnym przyspieszeniu? Jasne, to był niszowy tytuł, robiony po kosztach i animowany za przysłowiową czapkę gruszek, ale wydaje mi się, że odcinki wcześniejszych serii miały bardziej zwartą formułę skupiającą się na jednym, może maksymalnie dwóch wątkach. Co do samej strony wizualnej pierwszego odcinka podserii World Stars nie mam ani większych zastrzeżeń, ani specjalnych pochwał, bo ta marka nigdy nie grzeszyła sakugą (a bywało jeszcze gorzej jeśli chodzi o kolorowanie), jednak brzmi jak obłąkany sen pijanego reżysera. Rozmawiający ze sobą bohaterowie nie mają nawet pół sekundy oddechu między wypowiadaniem kolejnych dialogów, nie mówiąc już nawet o poświęceniu czasu na wybrzmienie gagów. Tu Włochy wpada spóźniony na konferencję i zwierza się ze swojego ostatniego podrywu, Niemcy się złości, Seszele robią w międzyczasie prezentację z autoreklamą, potem rozmowa nagle przeskakuje na zdjęcie Niemiec z Oktoberfestu, Francja kradnie fotkę, zostaje znokautowany długopisem, nagle omawiana jest kwestia zadłużenia Grecji... i tak dalej, i tak dalej. A odcinek nie ma nawet pełnych pięciu minut (nie licząc endingu, który również wypada okropnie blado)! Może to ja jestem za stara i zbyt zblazowana, a może to Hetalia nigdy nie miała nawet grama sensu. Tak czy inaczej chyba będę trzymać się od tej franczyzy z daleka... no, nie licząc może chara songów, które nawet po kilkunastu latach wciąż lubię puszczać w ramach detoksu od życia.

Hige wo Soru. Soshite Joshikousei wo Hirou.

Gdzie hentai z małolatą nie może, tam życiową obyczajówkę pośle

Yoshida jest przeciętnym, 26-letnim salarymanem, który właśnie zderzył się z twardą ścianą rzeczywistości pt. spektakularne odrzucenie zalotów przez piękną, hojnie obdarzoną koleżankę z pracy (nie zapominając o bolesnym debecie za wystawną kolację). Aby jakoś przetrawić tę sensacyjną wieść, Yoshida zaprasza swojego dobrego kumpla Hashimoto i idzie zapić smutki w knajpie, jednocześnie wyrzucając z siebie nagromadzone żale. Kiedy pora robi się już całkiem późna, wcięty Yoshida wraca ciemnymi uliczkami w stronę wynajmowanego mieszkanka... aż tu nagle pod jedną z latarni napotyka skuloną, samotną licealistkę. Najpierw poucza ją, by wracała do domu, a gdy ta oznajmia, że ostatnie pociągi już dawno odjechały i nie ma grosza przy duszy, aby przyczaić się w jakimś hotelu czy barze karaoke, Yoshida rad nierad postanawia ją zabrać do siebie. Na miejscu dziewczę od razu chce przejść do rzeczy, odwdzięczając się za nocleg swoim ciałem, jednak mężczyzna mimo wylanych za kołnierz procentów stanowczo temu odmawia i na wpół przytomnie każe sobie przygotować... domową zupę miso. Tak oto rozpoczyna się historia specyficznej relacji nastoletniej Sayu i dorosłego Yoshidy.

O rany kochany! Jak ta seria totalnie trafiła w mój system wartości! Z miejsca kupiło mnie stwierdzenie Yoshidy z drugiej części odcinka, że wcale nie jest miły dla Sayu, tylko inni faceci są śmieciami, jeśli potrafią macać każdą laskę, która tylko nawinie im się pod łapy czy palą w towarzystwie osób niepalących. I w ogóle że standardem powinno być właśnie to porządne zachowanie, a nie stanowić rzecz, która wywołuje bezbrzeżne zaskoczenie. Właśnie na takiego porządnego, dorosłego bohatera czekałam od czasów Kaizakiego z ReLIFE. Choć opis serii sugerował, że może być to dość oklepany rom-com na miarę zeszłosezonowego Jaku-Chara (tym bardziej że za oba projekty odpowiada to samo studio Project No.9) czy nawet zakamuflowany hentai opowiadający o związku dorosłego z gorącą nastolatką, ostatecznie anime okazało się być bardzo świadomą, ciepłą obyczajówką skupiającą się na odpowiedzialności i szacunku - zarówno do innych, jak i do samego siebie. Nie jestem pewna, jak w dalszej perspektywie byłabym nastawiona do ewentualnego romansu między głównymi bohaterami (kto wie, może twórcy jakimś cudem zdołają to przedstawić wiarygodnie i ze smakiem?), ale na tym etapie trzymam kciuki, żeby Yoshida pozostał dla Sayu figurą ojcowską... no, może braterską... bo wychodzi mu to naprawdę świetnie. Pierwszy odcinek był też o tyle świetny, bo z niczym się nie spieszył i zrobił odpowiednią podbudowę pod dalszą symbiozę między Yoshidą i Sayu: on udostępnia mieszkanie i opłaca podstawowe potrzeby dziewczyny, ale ona musi się za to odwdzięczyć, dbając o dom (z zastrzeżeniem, że zostanie natychmiast wykopana, jeśli choć raz zasugeruje jakieś nieobyczajne ekscesy). Właśnie na coś takiego liczyłam, kiedy oglądałam pierwszy odcinek Mashiro no Oto - na historię o nastolatku, który musi zmierzyć się z trudami dorosłego życia, ale dzięki pomocy mądrzejszych od siebie ludzi zacznie wychodzić na prostą.

Jouran: The Princess of Snow and Blood

Te przemiany w mahou shoujo z roku na rok wydają się coraz bardziej... edgy...

Mamy rok 1931, lecz w przeciwieństwie do znanej nam historii, w tym świecie przedstawionym jest to jednocześnie 64 rok ery Meiji, ponieważ panowanie shogunatu Tokugawa wciąż trwa dzięki odkryciu tajemniczego naturalnego surowcowa określanego mianem "Ryumyaku". Oczywiście taki stan rzeczy nie wszystkim jest w smak, dlatego zza kulis o porządek w kraju dba specjalna organizacja zrzeszająca szpiegów i asasynów, która na zlecenie rządu pozbywa się niewygodnych osób. Jedną z takich zabójczyń jest Yukimura - młoda, milcząca kobieta o bladej cerze i kruczoczarnych, zebranych w kok włosach. W dzień prowadzi ona antykwariat i mieszka razem z kilkuletnią Asahi, która traktuje "Yuki" jak starszą siostrę. Znów nocą kobieta walczy z użyciem katany, choć zamiast ludzkich przeciwników, musi toczyć boje z bestiopodobnymi istotami krwawiącymi na niebiesko. Ma w tym jednak pewien ukryty cel - a mianowicie stara się przy okazji odnaleźć niejakiego Janome, by zemścić się za to, że wiele lat wcześniej zabił jej starszego brata.
 
To jedno z tych dziwnych anime, przy których mam nie lada problem, aby skonstruować jakieś sensownie brzmiące streszczenie pierwszego odcinka, bo niewiele daje się z nich zrozumieć (a na pewno nie bez pomocy oficjalnego opisu). Najpierw ustanowiono świat przedstawiony tak, aby dalej symulował erę Meiji. Potem niczym Filip z konopii pokazano tak rozwiniętą technologię, że tramwaje wyglądają niczym żywcem wyjęte z Railguna, a szpiedzy posługują się parasolko-kuszo-kuloodpornymi tarczami i mieczami świetlnymi (brakowało mi tylko charakterystycznego "ziąąą"). Wreszcie na koniec wprowadzono jakieś fikuśne demony czy inne magiczne zwierzaki, które transformują ludzi w szkieletoduchobestie. Wtf? Nie sposób nie czuć w tym jakiegoś takiego dziwnego klimatu na podobieństwo Siriusa, Joker Game i innych tego typu produkcji, które w gruncie rzeczy były całkiem dobre, ale po kilku sezonach nikt nie czuje potrzeby poświęcania im choćby promila dostępnych szarych komórek, żeby zapamiętywać fakt ich istnienia. Przy czym Jouran jest w o tyle niekorzystnej sytuacji, że tutaj nawet grafika nie ma ładu i składu. Twórcy po mistrzowsku oszukali skuszonych trailerami widzów, nęcąc ich obietnicą klimatycznej, dopieszczonej serii, ale jak przyszło co do czego, to tu niewiele widać i niewiele się dzieje. Najładniejszym ujęciem było chyba to dzielnicy czerwonych latarni, ale bardziej dzięki tłom i kolorystyce niż jakiejś zjawiskowej kompozycji kadrów czy postaciom.... a skoro już jesteśmy przy temacie bohaterów... ara ara. Jedna wyblakła postać to już nieco za dużo dla fabuły, ale dać na wstępie takie cztery? Aż nie umiem się zdecydować, komu kibicować mniej - głównej bohaterce o głębi zamarzniętej kałuży czy dwójce jej współpracowników, którzy popisują się gadżetami zamiast bez wzbudzania niepotrzebnej sensacji zlikwidować cel. Ech. Znowu z oryginalnym anime mi nie wyszło~

Mashiro no Oto

Gdybym miał shamisen, to bym na nim grał~

Nastoletni Setsu po śmierci dziadka, który rozpalił w nim pasję do gry na shamisenie, postanawia rzucić wszystko i wyjechać w Bieszcza... znaczy, wyjechać z Bieszczad i ruszyć prosto do zatłoczonego Tokio. Mimo usilnych próśb młodego pokolenia dziadek do samego końca nie zgodził się przekazać wnukowi tajemnicy opracowanej przez siebie melodii, a dodatkowo niedługo przed odejściem na tamten świat skarcił Setsu, że skoro potrafi go tylko naśladować, powinien w ogóle przestać grać na shamisenie. Z tego powodu chłopak ruszył w daleką podróż w poszukiwaniu sensu życia i stylu swojej gry... choć robi to tak bezmyślnie i bez jakiegokolwiek planu działania (ani szczątkowych choćby funduszy), że niemal natychmiast po przyjechaniu do Roppongi zostaje znokautowany przez pomniejszych mafiozów, którym nieświadomie się naraził. Budzi się dopiero następnego ranka w domu niejakiej Yuny - młodej kobiety, która uratowała go przed całkowitym zmasakrowaniem przez chuliganów, a która dorabia sobie jako dziewczyna do towarzystwa w nocnym klubie.
 
Mam trochę skomplikowanych emocji po obejrzeniu pierwszego odcinka (oraz zestawieniu tych uczuć z faktem, że Kono Oto Tomare! dropnęłąm po zaledwie kilku minutach seansu). Sam pomysł na fabułę wydaje się całkiem intrygujący choćby z tego względu, że główny bohater przybywa do Tokio zupełnie na pałę i bez grosza przy duszy, co mogłoby stanowić świetny punkt wyjścia do szukania swojej ścieżki życiowej i zarabiania na chleb poprzez granie na shamisenie. Niestety, trailery oraz wkroczenie matki głównego bohatera w ostatnich sekundach pierwszego odcinka zdradzają, że w rzeczywistości będziemy mieć do czynienia ze starym jak świat szkolnym klubem i typowo licealnymi problemami. Jasne, jestem fanką takich mniej oczywistych aktywności, ale twórcy nie powinni mnie najpierw kusić dojrzałym dramatem, a potem zabierać go sprzed nosa niczym danie szefa kuchni i podstawiać pod nos wczorajsze frytki. Kolejne niejasne odczucia wzbudza we mnie przyjęta stylistyka, która przypomina trochę coś w rodzaju Shinsekai Yori - pastelowe kolory, brak cieniowania, raczej oszczędna animacja - tylko w jeszcze skromniejszym wydaniu. Jedynymi jaśniejszymi punktami, na które poszło całe zaangażowanie twórców, wydają się momenty grania na shamisenie. W przeciwieństwie do Kono Oto Tomare! tutaj nie ukrywa się ruchu dłoni czy drgania strun. Wręcz przeciwnie, te solowe "koncerty" są pełne pasji i prezentowane z pieczołowitością godną występów z Shouwa Genroku Rakugo Shinjuu (pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, że reżyser Mashiro no Oto był również reżyserem pierwszego odcinka SGRS). Szkoda, że reszta nie dowozi w takim samym stylu. No, według mnie nie dowozi. Ale skoro Kono Oto Tomare! cieszyło się niezłym uznaniem, to prawdopodobnie wina leży po mojej stronie i niezgrania się akurat z tym zestawem kaloszy.

Osananajimi ga Zettai ni Makenai Love Comedy

Twórcy gifów na widok pierwszego odcinka nowego przeciętnego rom-comu

Sueharu przeżywa właśnie swoje pierwsze poważne miłosne rozterki. Dziewczyna, która jest jego pierwszym obiektem młodzieńczych westchnień, to Kachi Shirokusa - piękna, perfekcyjna (a jakże) licealistka, która tańczy, śpiewa, recytu... znaczy, która wygrała ważną nagrodę dla debiutujących literatów, świetnie się uczy, stanowi boginię całej lokalnej społeczności do lat 16, a nade wszystko - właśnie zaczęła się umawiać z przystojnym senpajem, który jest wchodzącą gwiazdą aktorstwa i synem swego nie mniej utalentowanego ojca. No ciężko walczyć z takim combo. Niemniej Sueharu mimo dość chłodnego traktowania przez Shirokusę nie jest w stanie o niej zapomnieć i ze smutkiem odrzuca nawet wyznanie przyjaciółki z dzieciństwa, Kurohy Shidy. Kuroha ma jednak więcej jaj w jednej sekundzie niż Sueharu przez cały odcinek, dlatego przedstawia swojemu love interestowi pewną propozycję. Skoro Shirokusa jest tak nieprzejednana mimo zdawania sobie sprawy z afektu, jakim darzy ją Sueharu, może zamiast podejmować karkołomne próby zdobycia jej serca zdecydować się na jakąś małą, słodką zemstę? Na przykład udając, że Sueharu i Kuroha to idealna para?

To jest dokładnie ta jedna seria w każdym sezonie, która istnieje i absolutnie nikt nie widzi jakiejkolwiek potrzeby, żeby zaprzątać sobie nią głowę (nie pomaga też to, że doczekała się emisji jako jedna z ostatnich). I szczerze powiedziawszy, ja też zlałabym ją ciepłym... strumyczkiem herbaty, gdyby nie to, że produkcją zajmuje się Doga Kobo. Oczywiście należy mieć w pamięci, że anime tego studia bywa dwojako - jeśli skupiają się na słodkich dziewczynkach (klauzula: byle nie z podstawówki) uprawiających słodkie aktywności, to wychodzą one mega sympatycznie, natomiast w przypadku romansów wypada to w najlepszym przypadku średnio oglądalnie. No a tu? Mamy komedię romantyczną pełną gębą i po pierwszym odcinku muszę stwierdzić, że szala faktycznie przechyliła się mocno na niekorzyść produkcji. Animacja wypadła zdecydowanie poniżej przeciętnej możliwości Doga Kobo, zamysł na fabułę jako taką leży i kwiczy, a wszystkie elementy produkcji widzieliśmy już nie raz i nie trzydzieści w różnego rodzaju Oresuki, Oregairu, Masamune-kun no Revenge, i tak dalej, i tak dalej. Jedynym nowym "meta" motywem ma być to, że pierwsze skrzypce gra tu przyjaciółka z dzieciństwa, a te, jak dobrze wiemy, nigdy nie wygrywają w rywalizacji o serce głównego bohatera rom-comów. Co zatem stanie się ze światem przedstawionym? Czy imploduje pod ciężarem niemożliwego do spełnienia założenia? A może to anime przeobrazi się w nowy podgatunek poczwary zwanej School Days? Miło by było, inaczej czeka nas śmierć z nudów. Przed zupełną nijakością ratuje tę serię chyba tylko zaangażowanie ekipy naprawdę znakomitych seiyuu, z Yoshitugu Matsuoką, Inori Minase i Ayane Sakurą na czele. Heh, czyli że tym razem Futaro ma nieco łatwiej i musi wybierać zaledwie pomiędzy Yotsubą a Itsuki? Niemniej jeśli garstka aktorów głosowych to wszystko, co ma zachęcić widza do poświęcania bezcennych sześciu godzin życia, to sto razy bardziej wolałabym po prostu rewatchować znacznie lepsze 5-toubun no Hanayome. Romanse nie mają łatwo w tym sezonie, oj, nie mają...

Seijo no Maryoku wa Bannou Desu

Bez pracy nie ma nawet isekajowych kołaczy!

Tym razem obyło się bez interwencji Dzikiej Ciężarówki-kuna, a w zamian zastosowano stary, tradycyjny krąg teleportacyjny. Musiał być jednak od dawna nieużywany (albo chociaż zbyt rzadko konserwowany), bo do innego świata zostają przeniesione... dwie dziewczyny! W oko czekającego na progu sali księcia wpadła urocza nastolatka, którą natychmiast zabiera do swoich komnat, natomiast dwudziestoletnia Sei została przezeń całkowicie zignorowana. Na szczęście w zamku znajduje się znacznie więcej kompetentnych osób, które wyjaśniają głównej bohaterce, że ze względu na wzmożoną aktywność niebezpiecznej miazmy byli zmuszeni odprawić rytuał przyzywający "Świętą". Z jakiegoś względu pojawiły się jednak aż dwie osoby, co stanowi dość oczywisty precedens i nie wszyscy wiedzą, co z tym faktem uczynić. Póki co Sei jest poproszona o to, by rozgościła się na zamku i nie wystawiała się na żadne niebezpieczeństwa. Kiedy jednak nuda zaczęła coraz mocniej doskwierać młodej kobiecie, wybiera się ona na długi spacer po ogrodach. Przypadkiem natyka się również na poletko z lawendą, które znajduje się w posiadaniu Instytutu Badawczego zajmującego się różnego rodzaju leczącymi miksturkami. Sei natychmiast łapie bakcyla i decyduje się połączyć przyjemne z jak najbardziej pożytecznym, dołączając do grona magicznych naukowców.
 
Oho! Sezon bez isekaja byłby sezonem straconym, a że nie po drodze mi ze zbierającymi harem nastolatkami (no, przynajmniej nie zawsze), postanowiłam podnieść serię opowiadającą o dorosłej, odpowiedzialnej, sympatycznej babeczce. Choć tytuł może sprawiać wrażenie, że mamy do czynienia z koksem z spódnicy, klimat anime jest bliższy krzyżówce Akagami no Shirayuki-hime z Honzuki no Gekokujou. Pierwszą rzeczą, jaka mnie zaintrygowała, to obsadzenie w głównej roli Yui Ishikawy, czyli seiyuu znanej przede wszystkim z ról Mikasy z Shingeki no Kyojin oraz Violet z Violet Evergarden - czyli bohaterek o ograniczonej palecie okazywanych emocji, że to tak może ładnie ujmę. Tymczasem przy Sei z zaskoczeniem odkryłam, jak wiele subtelnych uczuć potrafi zagrać ta aktorka głosowa i jestem w tych możliwościach niemalże zakochana. Zresztą, postać Sei jest mi bliska również z tego względu, że dzielimy laboratoryjne zainteresowania (ach, też bym dała się przeteleportować do innego świata, gdybym zamiast babrania się w kwasach i solach mogła robić leczące potionki...). Ciekawi mnie również to, jak dalej potoczy się cała ta sprawa ze sprowadzeniem dwóch Świętych i czy ta młodsza nie okaże się bliższa tym mniej chwalebnym standardom "w sumie to dużo umiem, ale wolę się zająć romansowaniem". Na pochwały zasługuje także realizacja pierwszego odcinka, który plasuje się również znacznie powyżej przeciętnej wypuszczanych masowo isekajów. Może to nie Mushoku Tensei, ale wciąż widać tu mnóstwo dbałości w prezentowaniu postaci (czy ktoś jeszcze widział w Sei Mari z Evangeliona?), doborze kolorów i grze świateł. Jak to dobrze, że wreszcie do nas wróciłaś, nasza stara dobra Diomedeo!

Shadows House

Nareszcie dobra adaptacja Persony 5!

Stare, arystokratyczne posiadłości często kojarzą się ze skrywanymi w murach tajemnicami, duszącą atmosferą planowania intryg, opowieściami o duchach i innymi takimi sympatycznymi sugestiami. Co jednak, jeśli nie są one wcale bezpodstawne, a zamieszkujący taki dworek ród składa się z... samych cieni? No, może nie zupełnie samych, bo widmowym arystokratom usługują tzw. żyjące lalki, czyli niejako awatary szlachciców, które wyglądają dokładnie tak jak oni, oczywiście uwzględniając wszystkie niezbędne do wyrażania emocji kontury i kolory. Jedną z takich lalek jest usługująca panience Kate dziewczynka, która dopiero co została stworzona i ulokowana w tytułowej posiadłości. I choć mogłoby się wydawać, że służba u osoby, która jest jednolitym cieniem, będzie powodować nieustanny dreszczyk emocji, to wcale tak nie jest. Wszak panienka Kate jest miłą, spokojną, wyrozumiałą młodą damą, a pomagająca jej służąca to znów pełna energii, mocno roztrzepana dziewczynka, dla której największą radością jest możliwość rozweselenia swojej pani. Co jednak z pozostałymi mieszkańcami rezydencji? I czemu ten świat wygląda właśnie tak, jak wygląda?

Choć nie jest to obecnie najlepiej brzmiące porównanie, klimat serii strasznie, ale to strasznie przypomina pierwszy sezon Yakusoku no Neverland (a brzmi to jeszcze gorzej, gdy wspomni się, że za obie produkcje odpowiada to samo studio CloverWorks). To albo Dziewczynkę w Krainie Przeklętych. A w ogóle jeśli ktoś zna wydaną przez Waneko trzytomową serię Kuro, to Shadows House wydaje się istnieć praktycznie w tym samym uniwersum, tylko zamiast powykrzywianych monstrów i zwierząt cienie przyjęły tu formę ludzi. I tak samo jak w Kuro, choć mamy świadomość, że gdzieś pod wierzchnią warstwą pozorów kryje się coś bardzo niepokojącego, to na pierwszy rzut oka relacja Kate i jej służącej to urocze, delikatnie komediowe slice of life. No ale nie sposób pozbyć się wątpliwości, bo wszystko dookoła aż krzyczy do nas, że posiadłość i panujące w niej zasady są co najmniej dziwne - no bo jest w tym coś pokrętnego, że to człowiek jest tu dla cienia odbiciem jego zachowań, a nie na odwrót. Wracając jeszcze do kwestii wykonania serii, to zauważyłam po komentarzach, że CloverWorks zbyt mocno naszarpnęło zaufaniem wielu fanów przy okazji emiji drugiego sezonu Yakusoku no Neverland, niemniej wątpię, że ktokolwiek będzie tu próbował kombinować przy prezentacji nowej marki, którą najpierw należałoby sprzedać, a dopiero potem głowić się, czy jest sens bawić się w kontynuację. Co do scenariusza mam pełne zaufanie do tworzonych przez Somato historii (Kuro było mega satysfakcjonujące od początku do końca), a reżyser, mimo debiutu w pełnym wymiarze serii, już w pierwszym odcinku zdołał zbudować fantastyczny klimat przy zastosowaniu całkiem przecież oszczędnych środków przekazu. No i jest jeszcze opening z endingiem, czyli dwa animacyjne cuda skropione hojną dawką dreszczyku. Takie horrory, kiedy nie wiadomo, kiedy sielankę szlag trafi i z jakiego właściwie powodu, bardzo mi ostatnimi czasy przypadły do gustu.

Shaman King (2021)

Nie bój ducha! Jak się popieści, to i 32 tomy w 52 odcinkach się zmieści!

Szamani. Osobnicy posiadający szczególne zdolności pozwalające im na rozmowę z bogami, zmarłymi i wszelkimi innymi bytami wymykającymi się ludzkiemu pojmowaniu. Od pradawnych czasów stanowią oni łącznik między światem duchowym a światem materialnym. Współcześnie już mało kto wierzy w ich istnienie, a jeśli już, to szamani są raczej kojarzeni z plemionami ukrytymi w gąszczu buszu czy bardziej prymitywnymi ludami żyjących według zasad natury. Prawda jest jednak taka, że szamani są obecni, aktywni i właśnie nadszedł czas, aby w rozgrywającym się co 500 lat turnieju wyłonili oni kolejnego Króla Szamanów. Jednym z uczestników jest Yoh Asakura - z pozoru radosny, wyluzowany młodzieniec, który jednocześnie dźwiga na barkach olbrzymie brzemię. Jego mama urodziła bowiem bliźniaków, jednak starszy z braci został opętany przez przodka klanu Asakura i niebawem może przynieść światu zagładę...
 
Pewnie napiszę tu srogą herezję, ale... choć oglądałam oryginalnego Shaman Kinga, nie jestem jakoś mocno przywiązana do tej marki. Jasne, to był bardzo fajny shounen i nawet pamiętam piąte przez dziesiąte opening czy polski głos Yoha (aczkolwiek zabijcie mnie - nie jestem pewna, czy obejrzałam całość na Polsacie, czy tylko kilka odcinków i przerzuciłam się na oryginalną wersję w internetach). Mimo to do informacji o reboocie czy wydaniu mangi przez Studio JG podeszłam z chłodnym "o, okej". Zdaję sobie jednak sprawę, że przy tych rozmiarach fandomowego hype'u nie wypada nie dać szansy nowej wersji i oto tu właśnie jestem. Jeśli chodzi o animację pierwszego odcinka to wygląda ona całkiem porządnie, choć nie mogę też powiedzieć, żeby był to drugi Fullmetal Alchemist: Brotherhood, bo niestety nie - wszak za produkcję odpowiada studio Bridge, które ma na koncie takie hity jak Munou na Nana czy Oushitsu Kyoushi Heine. No, współpracowali jeszcze przy robieniu Fairy Tail, więc mają jakieś doświadczenie w długich shounenach, jednak w drużynie z A-1 Pictures czy CloverWorks każdy wypada na fajniejszego niż jest. Do reżysera też nie mam olbrzymiego zaufania, bo Houji Furuta ma na koncie chociażby takie "hity" jak elDLIVE (arghhh...), Double Decker! Doug & Kirill (arghhh!) czy Nanatsu no Taizai: Imashime no Fukkatsu (JEZUS MA... a nie, w porządku, to akurat ten spoko drugi sezon). Jeśli ekipa zepnie pośladki, jestem w stanie uwierzyć, że zrobią dobrą adaptację, ale tak jak już pisałam, kolejnego zbawcy świata anime to tu się nie spodziewam. Z innych odczuć jakie mam po pierwszym odcinku - czy raczej już po obejrzeniu zwiastuna - to że nie do końca pasuje mi seiyuu podkładająca głos pod Yoh. Jakby co, to brakuje mi porównania z poprzednią wersją, więc to nie tak, że mam jakieś nostalgia-wąty, ale akurat Yoko Hikasa nie wydaje mi się odpowiednim wyborem jeśli chodzi o granie nastoletnich chłopców. Dojrzałe, czarujące kobiety - jak najbardziej, ale raczej nie radosnych protagonistów. Cała reszta wypadła nieźle i jeśli nie będę śledzić serii na bieżąco (w końcu ma mieć co najmniej 52 odcinków), to z mainstreamowego obowiązku zamierzam ją co jakiś czas binge-watchować.

SSSS.Dynazenon

A potem narzekają, że za dużo gazów cieplarnianych, że trzeba dbać o zrównoważony recykling materiałów...

Liceum Fujiyokidai wydaje się najbardziej basic miejscem na świecie - przynajmniej dla Yomogiego, który nie ma większych problemów i razem z paczką znajomych wraca codziennie ze szkoły, zabijając czas rozmowami o niczym. Zmiany zaczynają się w momencie, kiedy spacerujący Yomogi natyka się pod mostem na ledwo żywego gościa, z którego brzucha wydobywa się głośne burczenie. Yomogi postanawia podzielić się pozostałą po zajęciach kanapką, na co nieznajomy natychmiast ją wcina, przedstawia się jako "Gauma, użytkownik kaiju" i obiecuje, że odwdzięczy się za ratunek życia. Kiedy następnego dnia Yomogi widzi próbującego go dogonić Gaumę, natychmiast zwiewa... aż wyczerpany zatrzymuje się na moście, gdzie natyka się na Yume Minami, koleżankę z klasy, o której krążą dość niepochlebne plotki. Pod wpływem impulsu Yume prosi Yomogiego, aby spotkali się po lekcjach, ponieważ dziewczyna chciałaby się zwierzyć z pewnych trost, które tylko Yomogi prawdopodobnie będzie w stanie zrozumieć. Jak się potem okaże - za intencjami dziewczyny stoją nie do końca czyste pobudki, za to nieoczekiwana interwencja Gaumy w sprawy licealistów doprowadzi do tego, że zamiast z nastoletnimi dylematami trzeba się będzie zmierzyć z... prawdziwym kaiju.
 
Minęło już 2,5 roku, od kiedy studio Trigger wypuściło SSSS.Gridmana i, jak widać, na tym budowania uniwersum poprzestać nie zamierzało. Trochę czasu i czytania Internetu zajęło mi, aby przełamać wielką niechęć do poprzedniego anime i zrozumieć, że celowo zdecydowano się na użycie kanciastego CGI do animowania kaijuu i mechów ze względu na chęć oddania hołdu starym seriom tokusatsu. I choć w pewien sposób to rozumiem, to jednocześnie wydaje mi się to zaledwie sztuką dla sztuki, bez głębszego znaczenia dla samej historii. Mimo to można się kłócić, że wymyślony świat w Gridmanie właśnie dlatego tak wyglądał, bo był projekcją wyobrażeń nastolatki opatrych na starych serialach właśnie. Tymczasem w nowej produkcji od studia Trigger pierwsza walka kaijuu z Dynazenonem (dla przyjaciół Zenkiem) raz składała się z tego samego plastikowego CGI, a raz... z rysowanych ujęć. Dziab jest zdecydowanie not amused, a już celowości nie widzi w tym za grosz. Dodatkowo Gridman był chociaż czymś nowym, miał teasowaną od początku tajemnicę, rozwinął kult soczystych dziewczęcych ud (!), natomiast Zenek... to trochę taka powtórka z rozrywki? Tylko teraz zamiast jednej osoby w robocie siedzi kilka? No i co prawda bohaterowie Gridmana nie należeli do rozwiniętych charakterologicznie elit, ale przynajmniej wydawali się zróżnicowani i możliwi do określenia chociaż jedną cechą. W Zenonie niemal wszyscy - może poza gościem z odsłoniętym pępkiem i Małą Mi - wydają się totalnie śnięci, jakby działający na autopilocie. Czy ma to być sugestia, że znowu mamy do czynienia z czyjąś projekcją świata, tyle że znaaacznie mniej entuzjastyczną niż w Gridmanie? Czy może wszystko będzie podszyte dramą i rodzinnymi tramuami? Anime od Triggera to dla mnie must have, choć szans na satysfakcjonujący rozwój fabuły daję tak 50/50.

Super Cub

O! Supcio! Jednak nie ukradli!

Koguma prowadzi bardzo, baaardzo przeciętne życie przeciętnej licealistki, pomijając może fakt, że jest sierotą, która mieszka sama dzięki finansowemu wsparciu państwa. Poza tym jednak dziewczyna nie ma żadnego hobby, nie ma przyjaciółek, a plan jej dnia dzień w dzień wygląda dokładnie tak samo, rozpoczynając się od chleba tostowego z masłem i przejażdżce rowerem do ulokowanej na wzgórzu szkoły. Ten ostatni punkt skłonił pewnego dnia Kogumę, aby podjechać do okolicznego sklepu z motocyklami, żeby popatrzeć na te cuda techniki, dzięki którym nie musiałaby co rano wylewać z siebie siódmych potów, by dostać się do liceum. Ceny wydają się jednak dużo za duże jak na skromne, opłacane przez państwo możliwości Kogumy... przynajmniej dopóki ze sklepu nie wygląda sędziwy sprzedawca i nie proponuje nastolatce używanego motocyklu Honda Super Cub za okazyjne 10.000 jenów (czyli na nasze jakieś 350 zł).
 
Mam jedno poważne logiczne zastrzeżenie do tej serii - czy ze słów z końcówki odcinka nie wynika przypadkiem, że główna bohaterka zdała prawo jazdy na motorek w jakieś... ja wiem... dwie godziny od momentu otrzymania podręcznika z pytaniami? A jazd nie miała wcale, tylko po kupnie Cuba ruszyła nim do domu na pałę, tak jak ją pan ze sklepu w trzy minuty poinstruował? Whaaaat? Ale pomijając ten dziwny fakap, który może jest po prostu wynikiem jakiegoś bardzo dużego skrótu myślowego, pierwszy odcinek Super Cub to była naprawdę niezwykła rzecz. Pozbawiona muzyki (pomijając Debussy'ego z radyjka), niemal pozbawiona dialogów czy nawet narracji głównej bohaterki, z oszałamiająco pięknymi tłami (jeśli wydawało wam się, że drugi sezon Yuru Camp miał niesamowicie realistyczne tła, to nie widzieliście jeszcze Super Cub) i takim se CGI jazdy na motorze, które w sumie specjalnie nie przeszkadza, bo i nie ma go zbyt dużo. To praktycznie samoistnie broniąca się miniatura, którą można potraktować jako OVA, jako rozbudowaną reklamę Hondy kierowaną do nastolatków, ale też jako wstęp do większej historii, w której to Koguma zazna w życiu trochę prostego szczęścia. Jednocześnie mimo tej spokojnej, niemal sennej atmosfery popłakałam się ze śmiechu przy zdawkowych rozmowach sprzedawcy motocykli z Kogumą. Nie chcę spoilować konkretnych wypowiedzi i psuć tym samym zaskoczenie, ale mimo śmiertelnie poważnego zachowania obu postaci sceny te były podszyte tak uroczym kuriozum, że nie sposób było nie wybuchnąć na to śmiechem. Już drugi raz w tym sezonie urocze dziewczynki i ich nietuzinkowe aktywności podbijają moje serce i wysuwają się na czoło stawki ulubionych anime w sezonie. A że znów będzie chodzić o dziewczynki z Yamanashi (!), to liczę na same dobre rzeczy.

Tensura Nikki: Tensei shitara Slime Datta Ken

Czyli że nic tak nie hartuje zdolności ninja jak małe stalkowanko przystojnego senpaia?

Minął jakiś miesiąc, odkąd błękitnemu glucikowi i jego troszkę mniej mocarnej ekipie udało się zapobiec katastrofie w postaci nacierającej na puszczę Jura armii wygłodniałych orków, na czele której stał Orklord. Po zgładzeniu władcy reszta orków została włączona w poczet rozrastającego się państwa Tempest, przed którym stoją coraz to nowe, ekonomiczno-gospodarcze wyzwania. W stolicy w pocie czoła powstają nowe budynki, do sąsiednich krajów prowadzone są brukowane drogi, kto ma krzepę i chęci, zajmuje się pracą w polu (lub ewentualnie w jaskini, jak to robi ekipa Gabila)... a na biurku Rimuru piętrzą się kolejne dokumenty wymagające przybicia stosownej pieczątki. Oto kulisy tej nieco mniej epickiej części historii o życiu potworów, która w zamian będzie obfitować w brakujące w głównej serii interakcje między postaciami.
 
Stwierdzić, że ten odcinek był strasznie poszatkowany, to jak nazwać mielonkę solidnie pokrojonym kawałkiem mięsa. Widać totalnie gołym okiem, że to adaptacja 4-comy, a scenarzysta ani reżyser nie poświęcili nawet pięciu sekund na to, żeby spróbować te randomowe gagi złączyć w jakąkolwiek spójną narrację. A z łatwością by się dało, bo przecież w ogólnym założeniu Rimuru robił obchód włości i sprawdzał, jak sobie radzą jego najważniejsi towarzysze, więc wystarczyło tylko dorzucić jakieś spacerki z miejsca na miejsce czy inną teleportację między poszczególnymi scenkami (a nie je ucinać jak tasakiem i natychmiast zaczynać nowy żarcik, bo czas goni). Ponoć winny jest temu materiał źródłowy, który potem trochę się wyrabia i tworzy nieco większe historyjki z kilku pasków, ale chyba nie od tego jest ekipa zajmująca się przenoszeniem mangi na inne medium, żeby stała na uboczu i ładnie wyglądała? W każdym razie mam problemy z tempem odcinka, ale mimo to z otwartymi ramionami przyjmuję kolejną porcję przygód Rimuru i spółki - tym razem mniej poważną i bardziej nastawioną na klimat slime of li... znaczy, slice of life. Ciekawe jest w tym to, że choć animacją zajmuje się studio 8bit odpowiedzialne również za oryginalną serię, to tutejsza grafika jest wyraźnie inna, bardziej obła, gładka, płynna... i ten... i ładna? Bez obrazy dla normalnego TenSlime, ale komediowy spin-off byle scenką ze spacerującą przez miasto śliczną goblinką ma w sobie więcej sakugi niż standardowa walka z jakimś śmiertelnym zagrożeniem z wersji podstawowej. Nie wiem, kogo oni tam wygrzebali spod gruzów zawodu animatora (zakładam, że jednak jakichś innych ludzi), ale powinni dostać premię. No albo chociaż trochę wolnego, żeby się porządnie wyspać...

Tokyo Revengers

Gdy patrzę w twe oczy zmęczone jak moje~

Powiedzieć, że 26-letni Takemichi Hanagaki przegrał życie, to jak nic nie powiedzieć. Wynajmuje kawalerkę w najniższym możliwym standardzie i w tak nieprzyjemnym sąsiedztwie, że jeśli podrapie się głośniej po brzuchu, to pięć minut później ma pod drzwiami sympatyczną wizytację, co chwila zmienia pracę dorywczą i musi się użerać z nieprzyjemnymi przełożonymi, w życiu uczuciowym nie może nawet mówić o porażkach, bo przecież nie ma odwagi ani prezencji, by do kogokolwiek podbijać, a ostatnią (a zarazem jedyną) dziewczynę miał hen, w gimnazjum. A skoro już przy niej jesteśmy, to pewnego letniego dnia Takemichi dowiaduje się z telewizji, że jego była, Tachibana, oraz jej młodszy brat zginęli, a w całą ponurą sprawę uwikłani są członkowie gangu Tokyo Manji. Takemichi jest tym faktem może nie przytłoczony, ale kompletnie nie potrafi przestać o tym myśleć, co ostatecznie doprowadza do tego, że nie zauważa czającego się za jego plecami gościa, który wpycha go prosto pod koła wjeżdżającego na stację pociągu. Zanim jednak Takemichi doznał bliskiego spotkania trzeciego stopnia z ciuchcią, przed jego oczami przemykają niesamowicie żywe wspomnienia młodości sprzed 12 lat. Na tyle żywe, że po kilkunastu minutach dociera do niego, że... tak naprawdę musiał się przenieść w czasie.

Pomysł na serię jest bardzo obiecujący (wcale nie przypomina to Boku Dake ga Inai Machi, wcaaaale), niemniej... trochę ciężko uwierzyć w to, że po przeniesieniu się w czasie choćby i o całe 12 lat główny bohater kompletnie nie pamięta o wydarzeniu, które tak jakby zniszczyło mu pół życia. Nawet nie chodzi o to, czy dałoby się z tym cokolwiek zrobić albo w porę przekonać kumpli, żeby nie szli na ustawkę, ale ta idiotyczna skleroza jest idiotyczna i podyktowana wyłącznie potrzebą pokazania łopatologicznej ekspozycji. Na bogów fabuły - można subtelniej. Nie jestem też fanką przedstawianej przez LIDENFILMS strony wizualnej, która sama w sobie może nie byłaby zła, ale ciężko jest na jej podstawie określić, kto ma ile na karku. Główny bohater zamiast 26 lat wygląda tak, jakby był wiecznym licealistą, za to jego "wybawicielowi" (bez wchodzenia w grubsze spoilery) spokojnie dałabym pod trzydziestkę... gdyby nie to, że doskonale wiadomo, że jest od Takemichiego młodszy. Zdecydowałam się też zajrzeć do pierwszego rozdziału mangi i ze zdziwieniem odkryłam, że w anime zrobili z głównego bohatera znacznie większego przegrywa niż powinien być - co wydaje się o tyle dziwne, bo właśnie dobrze by było, gdyby tej resztki "gangsterskiej" buty jeszcze się w nim tliły. Dziwne jest to wszystko. Manga ciągle wychodzi i ma ponad 200 rozdziałów, więc absolutnie nie ma szans, żeby to jakoś sensownie przełożyć, a jeśli w dalszych odcinkach będą pojawiać się kolejne niewygodne zmiany i uproszczenia, chyba będę wolała przerzucić się na całkiem chwalony oryginał. Miłą niespodzianką, którą należy zaliczyć anime na plus, jest wykorzystanie w openingu piosenki zespołu Official HIGE DANdism - odkryłam ich nieco ponad rok temu i z miejsca się zakochałam, także bardzo się cieszę, jeśli przy okazji tej produkcji zbierze jeszcze większe grono fanów.

Vivy: Fluorite Eye's Song

To nie ja, to moja cybernetyczna Shauma

Vivy (a właściwie Diva) jest pierwszą autonomicznie działającą sztuczną inteligencją o humanoidalnym kształcie, choć nie pierwszym androidem czy AI w ogóle. Tych na świecie jest już całkiem sporo i coraz chętniej wykorzystuje się je do usprawniania wielu działań, jak chociażby funkcjonowania parku tematycznego o nazwie Nierland. Mimo zaawansowanej technologii i wykonania licznych badań AI mają jedno podstawowe ograniczenie - muszą być projektowane w taki sposób, aby każda jednostka zajmowała się tylko jednym zadaniem. Rolą przydzieloną Vivy jest czynienie ludzi szczęśliwymi poprzez śpiew, co AI ma robić w jednej z pomniejszych atrakcji ulokowanej na boku w Nierlandzie. Pewnego popołudnia dochodzi jednak do dziwnego zdarzenia, podczas którego obwody Vivy nagle zostają zaatakowane, a ona sama osuwa się pod scenę. Okazuje się - choć Vivy kompletnie nie chce dać temu wiary - że wchodzi w kontakt z innym AI, niejakim Matsumoto, który został cofnięty w czasie o 100 lat z misją zmiany historii. Ta bowiem nie rysuje się zbyt optymistycznie, ponieważ między sztuczną inteligencją a ludzkością dojdzie za wiek do wojny zbierającej bardzo krwawe żniwo...
 
Gdy za jakieś anime bierze się Wit Studio, nie można przejść obok niego obojętnie. W końcu jest to jedno z tych nielicznych studiów, które wyrobiły sobie renomę animacją najwyższej jakości oraz szóstym zmysłem jeśli chodzi o dobór scenariuszy czy materiału do adaptacji. A jeśli jeszcze do tego zestawu dorzuci się  Tappeia Nagatsukiego (autora Re:Zero) współodpowiedzialnego za stworzenie zupełnie nowej historii, to grzechem byłoby takiej produkcji nie sprawdzić. Co prawda nie byłam do końca przekonana po trailerach co do stylu kolorowania - wydawał mi się taki... trochę plastikowy? świecący w dość nienaturalny sposób? - ale w praniu wyszło to wcale nie najgorzej. Może fanką sposobu rysowania włosów jako wielkich, jednolitych płacht nie będę, jednak wizualnie pierwszy odcinek przypominał mi odrobinkę Sora yori mo Tooi Basho, a to już jest naprawdę spora pochwała. No a fabuła? Mmm, do podróży w czasie mam ogromną słabość, więc nawet jeśli już z daleka wyczuwam, jak w ogólnym zarysie potoczy się ta historia (zaryzykuję zakład - według mnie Vivy zdoła ocalić ludzkość, ale finalnie sama będzie musiała się poświęcić), to takiemu specjaliście jak Nagatsuki-sensei jestem w stanie bez chwili wahania zawierzyć. Zresztą, ciekawy i nietuzinkowy był chociażby zabieg z początku pierwszego odcinka, aby w lewym górnym rogu pokazywać parametry zbliżające bohaterkę do "egzekucji". Nawet najsłabszy element w całym tym złożonym równaniu, czyli reżyser Shinpei Ezaki, może okazać się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Ostatnio odpowiadał on za Hanebado! i jakie bym pomyje nie wylewała na tę serię i jej durne (bardzo durne) scenariuszowe pomysły, tak sama reżyseria wypadła tam naprawdę zjawiskowo. O ile więc fabuła będzie spoczywała we właściwych rękach, Vivy: Fluorite Eye's Song może okazać się jedną z lepszych rzeczy czekających nas we wiosennym sezonie.

Yakunara Mug Cup mo

Ulepimy dziś wazona~

Po tym, jak firma papy Toyokawy zbankrutowała i zakończył on pracę jako salaryman, razem z córką przeprowadził się do Tajimi w prefekturze Gifu, rodzinnego miasta swojej nieżyjącej już żony. Tam postanawia otworzyć własną kawiarenkę, natomiast córa, Himeno, pierwszego dnia w nowej szkole urządza darmową reklamę lokalu, prezentując w klasie bogatą kolekcję ręcznie robionych kubeczków i filiżanek, z których można się u nich napić aromatycznej kawki lub herbatki. Jedna z koleżanek z klasy, Mika, natychmiast rozpoznaje w przedmiotach coś więcej niż tylko bardzo ładne naczynia, dlatego po zajęciach zabiera Himeno i jej przyjaciółkę Naoko do znajdującego się na terenie szkoły starego pawilonu. Okazuje się, że ulokowany jest w nim Klub Ceramiki, a pracująca tam Touko-senpai na widok ślicznych kubeczków autorstwa mamy Himeno zdradza zaskakującą informację - zmarła rodzicielka nie była po prostu zręczną rzemieślniczką od ceramiki, ale niezwykle znaną w swej dziedzinie artystką, która pierwsze szlify zdobywała właśnie w ich klubie.
 
Niezwykłe jest to, że najbardziej kompetentną, porządnie zrealizowaną serią we wiosennym sezonie (przynajmniej jak do tej pory) okazała się być historia o czterech dziewczynkach lepiących naczynia z gliny. Chyba po raz pierwszy spotkałam się w anime z pomysłem, aby przedstawić deszcz nie jako krople czy zacinające kreseczki, ale w formie malowniczych kłębów szarugi, jak to się czasami przytrafia przy silnym wietrze. Albo to brokatowe lśnienie przyniesionych przez główną bohaterkę kubeczków, charakterystyczny śpiew typowo wiosennych ptaków, błyski odbijających się od spodu mostu fal... Cudo. Jestem oczarowana tymi drobnymi, magicznymi momentami, jakie twórcy z Nippon Animation zdołali tu uchwycić. Jednocześnie jest to o tyle ciekawy projekt, ponieważ bazuje na darmowej mandze będącej reklamą miasta Tajimi słynącego z produkowanej tam ceramiki Mino ware. Dodatkowo odcinki nie mają standardowego formatu około 24 minut, lecz składają się na nie dwie części: 14-minutowe anime i 10-minutowe live action z aktorkami głosowymi, które zwiedzają miejsca przedstawione w anime. Przez to jeszcze bardziej ma się wrażenie, jakby to była kampania reklamowa, a nie artystyczna wizja jakiegoś konkretnego twórcy. Mimo to ani trochę nie odejmuje to serii klimatu. Poza tym jestem pod niemałym wrażeniem, że już w pierwszym odcinku zaserwowano nam chwilę porządnych feelsów. Tatko głównej bohaterki zamiast być źródłem dramy pod tytułem "twoja mama umarła, bo za bardzo oddała się garncarstwu, więc nie wolno ci dołączyć do tego samego klubu!", mimo początkowej melancholii znajduje w sobie siłę, żeby wesprzeć córkę w tej decyzji i postanowić, że będzie o nią dbał, jak nie udało mu się w porę zadbać o przepracowującą się żonę. Rany. To się dopiero nazywa świetne zbudowanie postaci w zaledwie kilkanaście minut. Choć już od jakiegoś czasu jestem fanką "słodkich dziewczynek robiących fajne rzeczy", to praktycznie za każdym razem jestem na nowo zaskakiwana, ile w tego typu seriach znajduje się ciepła i zdrowego podejścia do fabuły. Aż dziw, że nie robi tego Doga Kobo.

Yuukoku no Moriarty 2nd Season

Jesteście pewni, że to nie żaden nowy teledysk Imagine Dragons?

Pierwsze oficjalne starcie między dwoma największymi detektywistycznymi umysłami Wielkiej Brytanii zakończyło się w teorii zwycięstwem dedukcyjnych zdolności Sherlocka, ale prawda jest taka, że bez interwencji i drobnej konfabulacji Moriarty'ego nie udałoby się schwytać na czas mordercy z pociągu. Tymczasem niedługo po powrocie do Londynu Holmes i Watson będą się musiał zmierzyć z nową sprawą wagi cokolwiek państwowej... Do mieszkania na Baker Street przybywa brat Sherlocka, Mycroft, który przestrzega go, aby strzegł się kobiet. Wieczorem tego samego dnia do detektywa zgłasza się zamaskowany mężczyzna (który okazuje się być królem Czech), prosząc o pomoc w odzyskaniu pewnego zdjęcia o dość wrażliwej obyczajowo treści. Fotografia ma się znajdować w posiadaniu Irene Adler, niezwykle znanej primadonny z Opery Narodowej w Warszawie, która grozi byłemu kochankowi, że upubliczni zdjęcie, niszcząc tym samym jego obecny związek. Jednocześnie dowiadujemy się, że za kulisami Mycroft zleca najstarszemu z braci Moriarty podobne zlecenie na pannę Adler, tyle że przedmiotem konfliktu są niezwykle ważne dla Korony dokumenty, a śmiała złodziejka ma zostać... zlikwidowana.
 
Po obejrzeniu pierwszej części przygód niegrzecznego Moriarty'ego miałam lekko ambiwalentne uczucia związane z realizacją tej adaptacji, a przede wszystkim z tworzenia z arystokratów kreskówkowo przerysowanych złodupców. Gdy przeczytałam pierwszy tom ukazującej się w Polsce mangi, mój szacunek do produkcji zmalał jeszcze bardziej, bowiem ludzie z Production I.G. podjęli się wprowadzenia nie do końca racjonalnych zmian w fabule (delikatnie rzecz ujmując). W efekcie do drugiego sezonu podchodzę z mocno ograniczonym zaufaniem. Nadzieja w tym, że Production I.G. ma w tym sezonie na głowie tylko jedną pełnoprawną serię telewizyjną, więc może chociaż animacja nie ucierpi tak bardzo, jak momentami już się jej zdarzało w pierwszym courze. Co do fabuły to nie ukrywam, że nawet ciekawie się ją śledzi, co jest zasługą wprowadzenia trzeciej strony konfliktu (a być może i czwartej?) w postaci Mycrofta polującego na Irene Adler. Swoją drogą powrócę tu na moment do swojej opinii spod omawiania pierwszego odcinka nowego Shaman Kinga - i właśnie o to mi chodziło, mówiąc, że Yoko Hikasa cudownie pasuje do ról dojrzałych, eleganckich, ale wciąż figlarnych i pieruńsko inteligentnych kobiet takich jak panna Adler. Jako ogromna fanka tej postaci, tyle że w inkarnacji z serii Kabukichou Sherlock, mam nadzieję, że zagrzeje ona miejsce w obsadzie na dłużej i że nie tylko napsuje krwi Sherly'emu, ale też Williamowi. Przeskakując jeszcze na chwilę do oceny openingu, muszę napisać, że jestem ogromnie zawiedziona, że nie mogę już posłuchać mojego podniosłego "lodo of crime", a zamiast tego dostaliśmy może nie najgorszy utwór, ale totalnie przeciętny klip będący składanką buziek występujących tu postaci. O endingu za to lepiej nie wspominać, bo Stereo Dive Foundation udało się sprzedać komitetowi produkcyjnemu dwa utwory w cenie jednego i dalej musimy się męczyć z pasującą jak pięść do nosa elektroniczną dyskoteką.

Zombieland Saga: Revenge

Dokładnie w takim stanie widzę obecnie animatorów w studiu MAPPA

Po ostatnim sukcesie/katastrofie naturalnej w postaci samodzielnego koncertu Franchouchou Koutarou upatruje sobie jeszcze większy cel i postanawia zorganizować występ na Stadionie Ekimae Fudosan. Niesiony na fali rosnącej popularności zespół zderza się jednak z twardą ścianą rzeczywistości, ponieważ udaje im się sprzedać zaledwie 500 biletów na dostępnych 30.000 miejsc. Oznacza to tylko jedno... no, może dwie rzeczy - wizerunkową rysę oraz olbrzymie długi związane z nieudaną inwestycją. Mimo nieciekawej sytuacji dziewczęta wydają się całkiem pogodzone z losem (w końcu nic gorszego jak skończenie w formie zombie chyba im nie grozi) i czym prędzej zabierają się za prace dorywcze, ciułając na spłatę należności. Problem jednak w tym, że sam Koutarou kompletnie się załamuje i znika z posiadłości. Co gorsza nie ma go już cały miesiąc, a tu w najlepsze zbliża się rocznica pierwszego show Franchouchou. Co robić, jeśli nawet zawsze pełen energii manager nie wierzy już w plan podbicia Sagi przez zombie-idolki? I o co właściwie chodzi z tym sugerowanym przez Koutarou "deadlinem"?

Oj, czuję się trochę tak, jakbym zapomniała obejrzeć jakąś OVA pomiędzy sezonami albo od razu przeskoczyła do ostatniego odcinka serii. Pierwszy sezon skończył się dramą Sakury i tym, jak Koutarou ustawił ją z powrotem do pionu, obiecując, że zawsze będzie ją wspierać... a tu się chłopak w trymiga załamał i niemal uciekł w Bieszczady (gdyby tylko mieli tam zapasy alko). Rozumiem jednak, że twórcy od razu zamierzają rozwinąć zasugerowany w końcówce poprzedniego sezonu motyw z tym, że zombifikacja dziewcząt nie jest żadnym przypadkiem i że Koutarou wie znacznie więcej niż to pokazuje po swoim zwichrowanym obliczu. Według mnie Zombieland Saga nie jest serią rewolucyjną ani jakąś szczególnie wartką fabularnie, a jeśli chodzi o używane CGI, to balansuje ono na cienkiej granicy bycia celowym pastiszem gatunku a zwyczajnym MAPPowym "lepiej i tak nie umiemy". Poza tym w gruncie rzeczy wszystkie te nastoletnie problemy związane z brakiem wiary w siebie czy innymi okolicznościowymi dramami już doskonale znamy z innych dzieł popkultury, jednak zostały one polane takim sympatycznym sosikiem absurdu i jechania po krawędzi, że wcale się nie dziwię, że tak wielu (łącznie ze mną) fanów wiernie czekało na tę kontynuację. Oczekuję dokładnie tego samego stabilnego poziomu co poprzednio, plus zdołałam przekonać się do kreacji Koutarou w wykonaniu wspinającego się na wyżyny bycia seiyuu Miyano Mamoru. Początkowo nie podobało mi się, że manager był dla bohaterek zwyczajnie wredny i napastliwy, ale dzięki dodaniu do jego historii drugiego dnia i przyzwyczajeniu się do tej kreacji jako do celowo przeszarżowanej przykrywki zaczęłam się naprawdę dobrze bawić przy każdej scenie z udziałem Koutarou. Jeszcze tylko poproszę jakiś dobry, nietuzinkowy opening do kolekcji i będę się czuła zupełnie jak w starym, dobrym, jeszcze bezpiecznym 2018 roku.

Prześlij komentarz

5 Komentarze

  1. "Czy animowana Hetalia zawsze była aż tak chaotyczna i nagrywana na drag..., znaczy, nagrywana na trzykrotnym przyspieszeniu?"
    Kurczę, Dziab, nie powiem że ZAWSZE, ale z całą pewnością najsampierwszy odcinek był jeszcze gorszy. Do tego stopnia, że go wyłączyłam i drugie podejście do serii zaliczyłam dopiero parę miesięcy później, na papierze. Także to nie jest nic nowego. (A słyszałaś, że znów chcą robić chara songi…?)

    Z Bakuten!! i Jouran (mimo wszystko) mnie zainteresowałaś, zobaczę, jak będzie na koniec sezonu i najwyżej wpiszę sobie na listę. Tymczasem… udało mi się w końcu nadrobić BNHA tak, że mogę sezon 5 oglądać na bieżąco. Yay. Fanfary. (Widzisz mój poziom entuzjazmu? Widzisz. Wiem, że widzisz.)

    Shadows House – mam naprawdę bardzo, bardzo gorącą nadzieję, że szybko wyjdziemy poza pokoik panienki Kate. Tak jak sam koncept mnie zainteresował i jestem ciekawa co się z tego dalej rozwinie, tak Emilico w pierwszym odcinku mnie drażniła i, no, im szybciej będą inne postacie, tym lepiej.

    Vivy – nie wiem, coś mi w Matsumoto nie pasuje. On coś kręci. W ogóle, jak pierwszy raz go usłyszałam to tak nawijał że moją pierwszą myślą (z jakiegoś powodu) było "gdyby Hermes był w anime", no idealnie to samo tempo.
    Zastanawia mnie też kwestia tych punktów zapalnych, w których Vivy ma interweniować. W sensie, skoro Vivy już coś zmieniła, to jak te pozostałe funkcjonują? Nic się nie przesunie? Nie zmieni? Matsumoto to przelicza i symuluje na nowo za każdym razem? Bo na logikę, skoro zmieniła bieg zdarzeń to nie może być idealnie tak jak w pierwotnych wyliczeniach i te punkty będą inne… hm, no zobaczymy.

    Moriarty - #pierwszyopeningbyłlepszy

    No dobra, a wychodząc poza listę tego co nam się pokrywa, czytaj mój sezonowy raport ze średniaków:

    Subarashiki Kono Sekai The Animation – animacja na podstawie gry. W sumie już po tym nie oczekuję od niej za wiele, ale wpadła mi w oko przez styl animacyjny przypominający mi kreskówki czy komiksy wychodzące w formie gazet. A może cutscenki z gier? Trochę obawiam się o pacing, skoro wedle ekspozycji bohaterowie mają przebywać w tym świecie siedem dni, a pierwszy odcinek załatwił trzy z nich (drugi dwa kolejne). Z drugiej strony, komentarze ludzi którzy w to grali mówili, że trzy pierwsze dni w grze i tak były jak tutorial, więc może leci, gna i pędzi, ale zgodnie z pierwowzorem? Z trzeciej strony... a, zresztą…

    Gokushufudou – po pierwsze, czemu to się nie rusza? Znaczy no okej, czytałam gdzieś, że taka forma, że to nie miało być pełnoprawne anime tylko coś w rodzaju komiksu z głosami i że autor tak chciał. Ale… nie wiem, mimo świadomości że to niby celowe, i tak mam takie "czemu to się nie rusza?".
    Prasowanie ekstremalne nabiera nowego sensu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fairy Ranmaru – czytaj seria, którą wciągnęłam na listę bez zbytniego patrzenia, bo mi mignęło że robią ją ludzie od Boueibu i Robihachi. Pamiętam, że to nie Twój typ humoru, ale no #mnieśmieszy więc pełna nadziei na podobne pokłady absurdu zapisałam sobie tytuł i o nim zapomniałam. I przyszedł kwiecień.
      O losie.

      Ekhem. Tajemnicza królowa wzywa przed swoje oblicze pięciu wróżków i wysyła ich na misję na Ziemię. Mają zebrać "przywiązanie" i je dostarczyć! Fajnie, tylko że wróżkowie średnio wiedzą, czym jest to przywiązanie, no ale to się wykmini po drodze. Będzie dobrze, tak długo, jak będą przestrzegać dziesięciu przykazań i nieść pomoc ludziom. Cena za pomoc? Bagatela. Chcą jedynie twojego serca. (Nie podoba mi się jak to brzmi. Z tego będzie coś creepy, ja Ci mówię.)

      Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam aż tak duże "boru, co ja właśnie obejrzałam?" jak po pierwszym odcinku Wróżkowej Bojówki. Znaczy dobra, odhaczmy standardowe elementy gatunku: mamy ekipę, członkowie ekipy mają przypisane jakby żywioły, jest magia, są walki ze zUem. Konkretnie z ludźmi będącymi przyczyną nieszczęścia tych, którym wróżkowie pomagają. Są transformacje w fikuśne ciuszki. Ale JAK te ciuszki wyglądają to już inna kwestia. Ja nawet nie opisuję. Ja po prostu zostawię linka: https://tinyurl.com/6d76rs8b (Hej, twórcy, z wami okej? To bdsm w endingu to przepraszam bardzo co…?)
      Aczkolwiek nie powiem, podoba mi się w zamyśle zabieg że ludzkie formy wróżków i te wyżej się dość istotnie różnią. W sensie, nie jest to transformacja że tylko ciuch inny i ojej, kim tak naprawdę jest Sailor Moon? Tu dla porównania: https://tinyurl.com/ytfb5mvu
      Anyway, kwestię designów już odsuwając na bok, dwa pierwsze odcinki zarysowały schemat: jeden odcinek na jedno z tych ich przekazań (po pierwsze: nie zakochuj się, odcinek o pomocy dziewczynie będącej ofiarą cyberbullyingu ze strony koleżanki, której ta koleżanka zazdrości bycia obiektem zainteresowania chłopaka z klasy), jeden wróżek na jeden problem. To załatwia na spokojnie 10 odcinków serii przykazaniem tygodnia. A potem, no co siądzie to siądzie – królowa zdecydowanie jest szemrana, metalowy wróżek też ma coś za uszami, a i w tle są jakieś przebitki z totalnej opozycji… No, coś się z tego wyklaruje koniec końców.

      Jeżu zielony bracie wiewiórki, co ja oglądam.

      P.S. Pani, ja tu mam tyle cierpliwości ile tylko chcesz!

      Usuń
    2. Specjalnie przed odpisaniem na komentarz obejrzałam pierwszy odcinek pierwszej Hetalii (pewnie spokojnie 10 lat jej nie oglądałam) i chociaż zgodzę się, że raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie wsiąknąłby w serię, bo działo się tu od pieruna i ciut ciut, to jednak samo tempo czy reżyseria wypadły znacznie lepiej. Niemcy na WW1 to normalnie pełnowymiarowa, dobrze wyreżyserowana fabuła była. Także się nie zgodzę, że nic nowego. (po takim endingu to ja nie wiem, czy chcę jeszcze jakieś chara songi, bo też je nagrają na x2 przyspieszeniu).

      Bakuten!! po drugim odcinku jest tak samo dobry, jak nie lepszy. Animacja wypadła super (ach, scena krojenia warzyw!), a między członkami klubu w praktycznie kilku zdaniach ustanowiono wiarygodną relację. Co do Jourana to nawet nie wiem, czy cokolwiek więcej powiem, bo na razie wrzuciłam ją na on-hold. To nawet nie było tak złe, że aż zabawne, ale mam jakieś dziwne wrażenie, że wpisuje się to w rejony około Back Arrow i Magmela.

      BnHA 5 – yaaaay, tylko trafiło ci na wyjątkowo kiepski moment do śledzenia co tydzień, bo czeka nas kilka(naście) tygodni pojedynku między dwiema klasami. Ale wykorzystam ten moment i zarekomenduję czytanie Vigilante. Nie, nie dlatego, że mi płacą (pośrednio). Dwa dni po puszczeniu recenzji 8-10 przyszła do mnie paczka z 26 tomem BnHA. Standardowo wszystkie tomiki przekartkowuję, żeby zobaczyć, czy nie ma jakichś większych usterek… i niechcący nadziałam się na potężny spoiler. Okazuje się, że wątek Aizawy z Vigilante będzie naprawdę ważny dla dalszego rozwoju fabuły BnHA. Pewnie da się zrozumieć i bez tego, ale miałam taki opad szczęki jak zobaczyłam to, co zobaczyłam, że polecam wcześniej przejrzeć skany tomu 8-9. Przyda się na kolejny cour piątego sezonu.

      Shadows House – mówisz, masz. W drugim odcinku wychodzimy z pokoiku i hulamy aż miło. A jak się gęsto robi momentami! Emilico mi też nie do końca przypadła do gustu, ale to chyba musi być ten radosny typ charakteru, żeby mocniej było widać, jak się zetknie z jakimś okropieństwem.

      Vivy – Matsumoto podkłada głos Fukuyama Jun, więc to jest zapisane w gwiazdach, że musisz coś kręcić. I też wcale bym się nie zdziwiła, gdybyśmy właśnie nie podążali właściwą ścieżką wydarzeń prowadzącą do apokalipsy. Nawet te interwencje miałyby wtedy sens – nic się nie przesuwa, bo tak właśnie ma być. Zresztą, masz do czynienia z buntem IA i nagle wysyłasz w przeszłoś IA? Come on, to aż prosi się o autodestrukcję.

      Ale nawet jeśli koloryzuję, to wierzę, że akurat Teppei Nagatsuki powinien mieć odpowiednią wiedzę w związku z tym, jak działa takie naprawianie czegoś, co już się zdarzyło. Całe Re:Zero jest o tym.

      Moriarty – #totalniesięzgadzam #gdziemójspadającyMoriarty #ilodoofcrime

      Usuń
    3. Here we go again~

      Subarashiki Kono Sekai The Animation – po trailerach wyglądało to jak „co by było, gdybyśmy mieli bootlegowi Kingdom Hearts w klimatach battle royale?”. Więc tak, miałam to samo kreskówkowe odczucie. A co do pacingu, to pamiętaj o takim Dragon Ballu. Dla chcącego nic trudnego, a bohaterowie mogą się z kurzu otrzepywać przez cztery bite odcinki.

      Gokushufudou – o pani kochana, jestem wielką fanką mangi i czytam na bieżąco to, co Studio JG łaskawie u nas wyda, dlatego i o anime słyszałam. Niestety. Trailer też widziałam. Niestety. I słyszałam, że to producent tak chciał, a wszyscy grzecznie popierają tę decyzję, no bo przecież kasa nie śmierdzi, a autor nie zawsze ma cokolwiek do gadania (gość od Sakugabooru pisał na Twitterze, a oni mają bezpośrednie wtyki w studiach). Niestety. Wydaje mi się, że przed końcem sezonu się za to zabiorę, bo obowiązek nakazuje, ale tu się coś hardo odjaniepawliło.

      #mangaoczywiścielepsza

      Fairy Ranmaru – o, jak oglądałam trailery to początkowo pomyliłam to z Pięknymi Detektywochłopcami od Shaftu, a potem ogarnęłam, że to to się zmienia w mahou shoujo rycerzy i stwierdziłam „nope, za mało biszne te bisze, postoję”. Niby słyszę coś tam z Twitterka, że jest tam troszeczku sakugi przy tych przemianach i ponoć sporo beki z przeseksualizowanych chłopców, ale nie wiem, czy to ma potencjał fabuły na 12 odcinków, czy tylko na kilka gifów. I co gorsza, nic z twojego streszczenia wakaranai. Znaczy, są wróżko ludzie, którzy walczą ze złem. M.W., chciałabym, żeby mi się chciało, jak tobie się chce. Ale chyba w to miejsce wolę nadrobić Ex-Arm, bo przynajmniej jest fandomowym fenomenem .3.

      Weź nie kuś, bo całą sobotę z lenistwa nic mi się nie chciało .__.

      Usuń
    4. Rejony około Back Arrow i Magmela brzmią idealnie jak coś co mogę sobie na spokoju obejrzeć, zanotować fakt obejrzenia, po czym zepchnąć w tył pamięci i tylko kojarzyć że "a, no, coś było, faktycznie". :D

      Subarashiki… PÓKI CO zdaje się jednak stawiać na współpracę graczy, nie battle royale (choćby sam fakt że póki nie znajdą sobie kogoś do zespołu nie mogą zwalczać tego barachła co ich atakuje), ale poza tym w sumie w punkt. Vivy też w punkt. P.S. Chcę tę piosenkę z 3 i 4 odcinka w pełnej wersji.

      Wróżkowej Bojówki nie ma co wakaranai bo dokładnie tyle wiadomo o fabule (czyli w zasadzie nie wiadomo nic). Beka jest, potwierdzam, choć trochę przeplatana srogim i głośnym wtf.
      Ale potencjałowi powiem "sprawdzam" na samym końcu. Już Boueibu wpierw miało masę odcinków po prostu o tym jak dzielny Klub Ochrony Ziemi (lol) walczy z potworami w kształcie tofu czy klipsa do pieczywa zanim cokolwiek się wyjaśniło co tu się właściwie odwala – obstawiam, że wróżkowie będą mieli tak samo.

      No i wiesz, nie porównujmy chcenia jak Ty dajesz pełen przegląd sezonu na 24 serie a ja jedyne co to stwierdzam, że mam dziwne poczucie humoru i klikam nowy odcinek w czwartek…

      Usuń