Wiedza to potęga! - recenzja mangi Dr. Stone (tomy 23-26)

Jestem przeogromnie wdzięczna ekipie twórców ze studia TMS Entertainment, którzy powołali do życia animowanego Dr. Stone'a, bo bez ich inicjatywy pewnie nie sięgnęłabym (a na pewno nie tak szybko) po mangowy pierwowzór, angażując się całym sercem w poznawanie tajemnic kamiennego post-apo i odbudowywanie od zera dokonań cywilizacji. Poza tym gdyby nie anime, nie tylko nie dostalibyśmy kilku soczystych składanek znakomitej ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Tatsuyę Katou, ale jakże ubogie stałyby się wszystkie konkursy openingów i endingów dla początkujących, gdyby zabrakło na nich absolutnie kultowego Good Morning World! od grupy BURNOUT SYNDROMES. Pomimo tych zachwytów fani mają prawo być odrobinę zaniepokojeni dalszymi losami animowanej produkcji, zwłaszcza po ogłoszeniu, że 4. sezon zatytułowany Dr. Stone: Science Future ma być zarazem częścią finałową - a że do zaadaptowania zostało niebagatelne 10 tomów, to bez poświęcenia na nie całych 3 courów sztuka ta może się skończyć niemałą katastrofą. Nie wspominając już o tym, że poprzedni sezon pod kątem wizualnym poradził sobie raczej średnio na jeża, więc pacing to nie jedyne, czego trzeba się obawiać. Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że nie jesteśmy skazani wyłącznie na to, jaki akurat zespół animatorów uda się wylosować zgromadzić studiu TMS Entertainment, gdyż w styczniu 2024 roku na polskim rynku ukazał się ostatni (póki co?) tom mangi scenariusza Riichiro Inagakiego oraz rysunków Boichiego.


Tytuł: Dr. Stone
Tytuł oryginalny: Dr. Stone
Autor: Riichiro Inagaki (scenariusz), Boichi (rysunki)
Ilość tomów: 26
Gatunek: akcja, przygodowe, komedia, dramat, sci-fi, shounen
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Po dramatycznej walce na śmierć i życie z najemnikami próbującymi za wszelką cenę odbić uprowadzonego doktora Xeno, Królestwu Nauki raz jeszcze udaje się zatriumfować, nawet jeśli doprowadzenie do tego stanu nie obyło się bez dokonania pewnych kosztownych poświęceń. Tak czy inaczej spacyfikowany Stanley nie stanowi już żadnego zagrożenia, a po przedstawieniu pełnego obrazu sytuacji (łącznie z opowieścią o czyhającym na Księżycu Whymanem) amerykański uczony o dyktatorskich zapędach postanawia z własnej woli połączyć siły z Senku. Ich głównym celem dalej pozostaje budowa rakiety i udanie się na powierzchnię naszego jedynego naturalnego satelity - w tym celu bohaterowie muszą podzielić się na kilka zespołów i wyruszyć w różne strony świata celem zdobycia brakujących surowców, chętnej do współpracy siły roboczej oraz wysokiej klasy specjalistów. Co ciekawe, Senku wraz z Ryusuiem, Chromem, Genem, Kohaku, Kasekim i kilkoma innymi ogromnie zasłużonymi członkami Królestwa Nauki obierają kurs na te najbardziej odległe zakątki globu. Najpierw na unowocześnionym statku żegnają się z Ameryką Południową i udają się do Hiszpanii, gdzie pozyskują fluoryt do produkcji ultrapotężnych soczewek, a następnie docierają aż do Indii, gdzie wedle słów kapitana Perseusza ma znajdować się jeden z najtęższych matematycznych umysłów, jakiego Ziemia kiedykolwiek nosiła. I tak się przypadkiem składa, że nie chodzi o kogoś zupełnie anonimowego, lecz o... Saia Nanamiego, starszego brata Ryusuia!

Oj, będę tęsknić za tym pełnym naukowej werwy koperkiem Senku... zwłaszcza że do nadejścia wiosny jeszcze trochę nam zostało!

Choć tożsamość tajemniczego antagonisty odpowiedzialnego za kamienną katastrofę od pewnego momentu dało się (przynajmniej częściowo) wydedukować, to jednak nie odbiera to nic z satysfakcji, jaką lektura Dr. Stone'a daje aż do samego końca trwania. Ba, powiem nawet więcej - to drobne przesunięcie w ukazywaniu się serii po polsku względem japońskiego wydania okazało się na tyle znaczące w świecie cywilizacyjnego rozwoju, że dzisiejszy krajobraz technologicznych wyzwań, z jakimi się mierzymy, nie wydaje się jakoś przesadnie odstawać od tego, co przedstawia fikcyjny, przygodowy komiks. No, pomijając może istnienie uzdrawiających promieni petryfikujących, bo niestety to by było zbyt piękne, aby w ramach NFZ-u było prawdziwe. Oczywiście nie będę zdradzać szczegółów dotyczących przebiegu samego finału, ale raczej nie trzeba mieć doktoratu z inżynierii mechanicznej, żeby zorientować się, o co może biegać. Nie znaczy to jednak, że autorzy nie pozostawili sobie na sam koniec paru asów w rękawach. Na bohaterów wciąż dybie przerażająco nieprzewidywalny przeciwnik, na tle którego Ibara wydaje się całkiem prostolinijnym staruszkiem, a niektóre z postaci drugoplanowych przechodzą finalne etapy swojego personalnego rozwoju, co zwykle oznacza ich umocnienie w rankingu ulubieńców spośród i tak potężnego castu Doktora Kamienia. Mam tu na myśli przede wszystkim Ryusuia, który już od poziomu arcu na Wyspie Skarbów stał się jedną z najbardziej złożonych charakterologicznie postaci, niemniej wraz z kolejnymi przygodami tylko ugruntował mnie w przekonaniu, że chciwość i szlachetność jak najbardziej mogą być dwiema stronami tej samej wartościowej monety.

Zaczęło mi być odrobinkę szkoda rodziców Ryusuia, bo pewnie nie tego się spodziewali, czekając na pierwsze słowa swojego syna

Stworzenie tak interesującego, a przy tym efektownego komiksu nie byłoby rzecz jasna możliwe bez połączenia sił dwóch wyśmienitych twórców dysponujących pokaźnym mangowym dorobkiem. Wrażenie robi szczególnie bogate CV Riichiro Inagakiego, gdyż widać, że facet ma łeb nie od parady nie tylko pod kątem tworzenia wiarygodnych, wielowymiarowych postaci. Niektórzy mogą kojarzyć jedną z poprzednich jego prac - 37-tomową sportówkę Eyeshield 21 - którą tworzył z nie byle kim, ale z samym Yuusuke Muratą, rysownikiem remake'owanego One-Punch Mana. Ostatnio coraz głośniej robi się także o aktualnie wypuszczanej serii Trillion Game (obmyślanej z Ryoichim Ikegamim, współautorem m.in. Heat czy Crying Freeman) która nie dość, że w 2024 roku wygrała plebiscyt wydawnictwa Shogakukan, to jeszcze ma się doczekać anime od studia Madhouse. Wszystkie te mangi łączy niezwykła pieczołowitość przy zgłębianiu bardzo specyficznego, nierzadko niszowego tematu... a mówiąc bardziej po ludzku? Inagaki po prostu wie, o czym pisze, niezależnie od tego, czy chodzi o futbol amerykański, czy o nauki ścisłe, czy też o ekonomię. Ale nawet najpotężniejsza mózgownica byłaby niczym, gdyby pomysłów na papier nie przelał zdolny rysownik taki jak Boichi. Ogromnie doceniam go jako artystę nie tylko przez fakt, że potrafił urzeczywistnić te wszystkie fantazyjne wynalazki wyglądające jak rasowe hybrydy współczesnych projektów i surowych materiałów dostępnych w kamiennym świecie. Imponuje mi przede wszystkim to, jak po pierwszych kilkunastu rozdziałach zdołał się dopasować do shounenowej estetyki, zmieniając muskularne, nafaszerowane testosteronem byczki na dużo sympatyczniejsze, pełne ekspresji postacie. Nie każdy byłby w stanie tak mocno przemodelować swój wypracowany latami warsztat, jednak Boichi zdołał wyjść ze swojej strefy komfortu przy jednoczesnym zachowaniu niesamowicie wysokiego poziomu szczegółowości rysunków.

A wasi nudni politycy to co? Dalej prowadzą dyskusje w prostackiej troposferze?

Jedyny konkretny minus, jaki przychodzi mi do głowy, gdy myślę o tej serii, to zauważalnie nierówne tempo. Raz poświęca się sporo czasu każdej czynności wchodzącej w skład złożonego procesu powstawania wynalazku, a w innym przypadku wielotygodniowa podróż przez pół świata odbywa się praktycznie w mgnieniu oka. Przyczyny takiego stanu rzeczy istnieją minimum dwie. Po pierwsze ciachanie historii to już taka niewdzięczna rola autora, który nieustannie musi podejmować decyzje, co fajnie byłoby opowiedzieć dla dobra podbudowywania fabuły/rozwoju bohaterów/plottwistów, a co musi się odbyć niemalże off-screen, ponieważ nie wniesie nic nowego ani wartościowego do prowadzonych wątków. Po drugie nad mangakami pracującymi w Weekly Shounen Jumpie wiszą na wyjątkowo cienkich linkach ciężkie serializacyjne siekiery gotowe pozbyć się wszystkiego, co nie spełnia wyśrubowanych norm sprzedażowych i nawet twórcy o ustanowionej renomie nigdy nie mogą zejść poniżej pewnego poziomu, aby nie skończyć w peletonie wyników cotygodniowych ankiet popularności. Z tego też względu mało kto może sobie pozwolić na rysowanie wielu rozdziałów pod rząd, które nie będą się kończyć cliffhangerami albo w choć drobny sposób nie zamieszają akcją - stąd też konieczność ściśnięcia takich wielomiesięcznych przygotowań przed wypłynięciem w rejs do trochę absurdalnie kompaktowych rozmiarów. Z dwojga złego wolę jednak już takie problemy i gorliwe wycinanie nadprogramowego materiału niż uprawianie przez wielu autorów (zwłaszcza shoujo) wodolejstwa i próby kręcenia bicza z g... no. Z organicznych śmieci, jak to sam Senku raz dyplomatycznie określił.

Owszem, nauka nierzadko wymaga poświęceń, ale nie przesadzajmy znowu z tymi ofiarami składanymi w ludziach

Odnoszę wrażenie, że Dr. Stone może podzielić losy takiego Bakumana, który dopiero po pewnym czasie od zakończenia serializacji zyskał na olbrzymiej wartości i stał się klasykiem, który zapewne nie przypadnie do gustu każdemu, jednak absolutnie nie można mu odmówić przystępnie podanego waloru edukacyjnego. Również pacyfistyczny wydźwięk serii raczej nie spodoba się fanom lubującym się w wyładowanych akcją shounenach, jednak wierzę, że do pewnych bezkrwawych wniosków - niczym Thorfinn z Sagi winlandzkiej - trzeba po prostu stopniowo dojrzeć. Z tego też względu polecam Doktora Kamienia zarówno młodzieży dopiero rozpoczynającej swoją przygodę ze światem mang, która szuka do poczytania czegoś, co nie wystrzeli ich rodziców z kapci, jak i takim starym dziadkom jak ja, co to mają choćby małego jobla na punkcie szeroko pojętej nauki. Jednocześnie obiecuję, że przygody drużyny Robinsonów Crusoe składającej wynalazki w świecie rodem z epoki kamienia łupanego zafundują wam pełen pakiet emocji: począwszy od śmiechu z zaskakująco inteligentnych dowcipów (również tych o kupie!), przez napięcie budowane w oparciu nie o fizyczną krzywdę, ale o dokonywanie skomplikowanych moralnie wyborów, aż po wzruszenie, gdy ekipa zdoła wykaraskać się z tarapatów lub powtórzy w chałupniczych warunkach jakieś epokowe dokonanie. Sama po doświadczeniu tak potężnego ładunku dobrej zabawy jestem więcej niż pewna, że do perypetii tej wesołej kompanii domorosłych naukowców będę wracać niejednokrotnie.

...no przecież nie dlatego, że żegnam się z fantastyczną serią! Buuu-hu-huuu!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze