Nie mając do kogo gęby rozdziawić - recenzja mangi Nawet jeśli rozetniesz mi usta... (tom 1)

Japoński folklor oraz wykształcone na przestrzeni ostatnich dekad miejskie legendy kryją w sobie ogrom potencjału - i to nie tylko pod względem kręcenia horrorów, ale także tworzenia skierowanych do masowej publiki komiksów. W seriach takich jak Kemono Jihen, Księga Przyjaciół Natsume, Magiczny świat Ran, Strażnik domu Momochi czy Posępny Mononokean mamy do czynienia z całą plejadą różnej maści stworów, począwszy od władających pajęczymi mocami tsuchigumo, przez psocących w domach zashiki-warashi czy tengu z charakterystycznie długimi nochalami, na moczących pośladki w zbiornikach wodnych kappach skończywszy. Są jednak również dzieła, które skupiają się tylko na jednym stworze albo przynajmniej na konkretnym bycie mocno swą fabułę opierają. Zmiennokształtne tanuki odgrywają kluczową rolę m.in. w mniej kojarzonym przez publikę filmie od studia Ghibli, czyli Szopy w natarciu (org. Pom Poko), ale także wydanej w Polsce serii Miłość, jenoty i inne kłopoty. W przypadku Opowieści o Białej Księżniczce - tak jak może to już sugerować sam tytuł - zbiór jednorozdziałowych historyjek łączy postać yuki onny, kapryśnej kobiety śniegu, której nadepnięcie na odcisk (a nierzadko nawet samo spotkanie) kończy się dla śmiertelników w niezbyt przyjemny sposób. Spośród tego panteonu nadnaturalnych sław jedną z najciekawszych, a na pewno najbardziej unikalnych istot wydaje się bohaterka Nawet jeśli rozetniesz mi usta..., czyli kuchisake onna, która z ponadprzeciętnie szerokim uśmiechem skrytym za maseczką higieniczną zaczepia po zmroku przechodniów, pragnąc się dowiedzieć, czy w ich opinii zasługuje na miano piękności.


Tytuł: Nawet jeśli rozetniesz mi usta...
Tytuł oryginalny: Kuchi ga Saketemo Kimi ni wa
Autor: Akari Kajimoto
Ilość tomów: 11
Gatunek: shounen, komedia, romans, dramat, okruchy życia, tajemnica
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Jeszcze do niedawna samo wspomnienie o kuchisake onna, pannie z malowniczo rozciętymi ustami, wywoływało wśród ludzi gęsią skórkę. Dziś, w dobie popularności Internetu, w którym triumfy święcą nie przejrzałe miejskie legendy z końcówki ubiegłego wieku, ale pranksterzy i creepypasty, nadnaturalnym bytom będącym ich bohaterami wiedzie się coraz gorzej. A że istnienie takich stworów w dużej mierze zależy od tego, czy ktoś w nie w ogóle wierzy... no to coraz częściej trzeba sięgać po niekonwencjonalne rozwiązania, aby tylko jakoś odegnać od siebie widmo rychłego zapomnienia. W ten oto sposób kuchisake onna imieniem Miroku decyduje się pójść na wyjątkowo nietypowy układ. Zgadza się ona wyjść za Kouichiego, przyszłą głowę rodu Sano zajmującego się rozsiewaniem plotek o duchach i straszydłach, jednak zanim dojdzie do ceremonii zaślubin, ma rok, aby przynajmniej raz przestraszyć przyszłego małżonka. W razie niepowodzenia będzie zmuszona stanąć przed ołtarzem i związać się z człowiekiem, ale jeśli jej się uda, całe zaręczyny zostaną natychmiast unieważnione, oczywiście przy jednoczesnym zadbaniu, że imię Miroku wciąż będzie krążyć w przekazywanych opowieściach. Lecz kiedy mogłoby się wydawać, że nie ma nic prostszego, aby zawodowy upiór działający na rynku od przeszło 40 lat choć jeden raz napędził stracha dorastającemu młodzieńcowi, to jednak Kouichi nie tylko nie jest w ciemię bity jeśli chodzi o odczuwanie lęku, ale wydaje się darzyć swoją wybrankę zaskakująco intensywnymi uczuciami.

Takie obwoluty z okładkowym twistem to się ceni

Uwielbiam ten coraz częściej występujący w romansowych mangach trend, który powoduje, że zejście się głównej pary (choćby robione na pokaz lub pod wpływem jakiegoś chwilowego impulsu) nie stanowi punktu kulminacyjnego historii, lecz zaledwie zawiązanie akcji. Z serii zrobiło to chociażby Tonikaku Kawaii czy Kekkon Surutte, Hontou Desu ka?, a z jednotomówek - Oya ga Urusai node Kouhai (♀) to Gisou Kekkon Shitemita. albo wydane przez Waneko Tysiąc słodkich kłamstw. I jasne, nie musi to wcale oznaczać, że od początku między bohaterami będzie kwitła pełna pasji miłość, ale przynajmniej postawienie spraw w obliczu faktu dokonanego w znacznym stopniu pomaga ograniczyć pole manewrów do brzydkich nadinterpretacji. Z tego też powodu nawet jeśli Miroku wciąż próbuje pozować na silną, niezależną kobietę zjawę, nie jest w stanie pozostać obojętna na ogrom pozytywnych sygnałów, jakie wysyła w jej kierunku Kouichi. Zwłaszcza mając świadomość, że gdzieś tam w niedalekiej perspektywie czeka na nich ślub. I że Kouichi w sumie mógłby się z niego łatwo wykpić, gdyby tylko dał się wystraszyć. A jakoś zawzięcie nie chce tego zrobić. Nie mówiąc już o tym, że jak zdarta płyta powtarza, że kocha Miroku i że jest absolutnie wspaniała. No więc jak nie brać tego wszystkiego za dobrą monetę i mimowolnie nie patrzeć na cały mariaż z rozsądku jako coś całkiem przyjemnego, a nie tylko uwłaczającego...? Jednocześnie to nie tak, że protagonistka z miejsca akceptuje nowy stan rzeczy i zapomina o podwalinach swojej potworzastej egzystencji, co to to nie! Ale to nawet lepiej, bo powolne, naćkane przezabawnymi reakcjami wpasowywanie się w ramy klasycznej rodziny sprawia, że pod kątem emocjonalnym bohaterka wcale nie wydaje się mocno odstawać wiekiem od swojego narzeczonego.

Potwór czy nie potwór, ważne, by miał... ten, no... czółko do obcałowywania?

Ostatnimi czasy nie miałam okazji poruszać kwestii projektów polskich tytułów - tak od strony tłumaczeniowej, jak i czysto wizualnej - gdyż w najgorszym razie były to propozycje od biedy akceptowalne. Wobec Nawet jeśli rozetniesz mi usta... nie mogę jednak przejść obojętnie, gdyż w mojej opinii zespół z Waneko dokonał tu małego wizualnego cudu. W japońskiej wersji logotypu charakterystycznym jego elementem jest przecięcie kanji 裂 oznaczającego właśnie "rozdzielenie" albo "złamanie". Polska ekipa poszła jednak nieco innym torem myślenia, wykorzystując fakt, że w oryginalnej edycji użyto do zapisu tytułu dwóch kontrastujących ze sobą kolorów. Dzięki temu oraz ustawieniu tekstu w kilka krótkich rzędów udało się sprawić, że wygięta w dwa łuki fraza "rozetniesz mi" zaczęła przypominać wydatne, czerwone usta. Innym świetnym pomysłem okazało się wykorzystanie zapisanego w hiraganie znaku "ga", czy raczej obecnego w nim znaku diakrytycznego, który zamiast dwóch kreseczek ma postać dwóch krzyżyków przypominających szwy znajdujące się na policzkach Miroku. Jasne, można było uwzględnić je w formie kreski nad ś w "jeśli" albo kropek nad kilkoma występującymi tu i, ale dodatnie do tytułu wielokropka działa podwójnie dobrze - raz, że dzięki temu tytuł brzmi jak tajemniczo urwane zapewnienie (albo może groźba?), a dwa, to trzy malejące kropki w wielokropku idealnie symbolizują ścieg nitki porządkujący jeden z policzków głównej bohaterki. Nie zapomniano nawet o recyklingu serduszka, które dzięki dostawieniu do króciutkiego "mi" pozwala odrobinę poszerzyć "dolną wargę". Fantastyczna robota, absolutnie fantastyczna. A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swoje logotypy mają!

No ba! Bo kiedyś to były czasy! A teraz już nie ma czasów!

W przeciwieństwie do Niebieskiego pudełka, którego status trwającej serii ma prawo wywoływać w kolekcjonerach delikatny niepokój, czytelnicy Nawet jeśli rozetniesz mi usta... znajdują się w o tyle komfortowej sytuacji, ponieważ manga dopiero co zakończyła się na zgrabnych 11 tomach. A jak pokazuje przykład Zapachu miłości, taka długość wydaje się więcej niż wystarczająca, aby opowiedzieć angażującą historię romantyczną, rozwinąć kilka znakomitych pobocznych wątków, zostawić przestrzeń na przywiązanie się do gromadki nietuzinkowych bohaterów i domknąć fabułę bez uszczerbku dla portfelów (oraz umęczonej dramami psychiki) fanów. Oczywiście może się zdarzyć tak, że pod koniec publikowania mangi po polsku będę chciała ugryźć się w język i stwierdzę, że spokojnie mogłabym pochłonąć jeszcze drugie tyle woluminów, taka to była urocza przygoda, jednak na ten moment świadomość istnienia jasno określonej mety (czyli ślubu po upływie roku, o ile wcześniej nie dojdzie do skutecznego wystraszenia wybranka) wydaje się dużo bardziej pokrzepiająca niż smucąca. Głównie dlatego, że tym sposobem bohaterowie szybciej będą mogli zaznać pełni szczęścia, niemniej twierdzenie, że "lepiej mieć kilka różnorodnych serii w garści niż rozwleczonego tasiemca na dachu" również znajduje tu solidne zastosowanie...

Japończycy mają ciekawe sposoby na walkę body-shamingiem, ale pewnej efektywności odmówić skurczybykom nie można

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze