Twoje niedoczekanie, wszawy Muzanie! - recenzja mangi Miecz zabójcy demonów (tomy 20-23)

Mimo iż minęły już trzy i pół roku od zakończenia wydawania Miecza zabójcy demonów w Weekly Shounen Jumpie, mogłabym przysiąc, że seria jest dalej publikowana, a przez to żywa w pamięci fanów - tak bardzo wciąż odczuwa się dziki szał na całe to uniwersum. W znacznej mierze jest to zasługą studia Ufotable, które od 2019 praktycznie rok w rok wypuszcza kolejne części animowanej sagi, nie pozwalając, aby uwaga widzów rozproszyła się zanadto lub przeniosła na zupełnie inną markę. Bo tak właśnie powinna wyglądać promocja franczyzy, drogie studio WIT, a nie się przez 5 bitych lat siedziało cicho z tą kontynuacją Ataku tytanów... Swoją drogą data publikacji tej recenzji niemal idealnie zgrała się z kolejną dawką rozgrzewających Twitterowiczów wieści, że anime adaptujące arc treningu u Filarów zadebiutuje na małych ekranach już wiosną 2024 roku i że emisję poprzedzą specjalne seanse zaplanowane w multipleksach w aż 140 krajach, które uwzględnią ostatni odcinek poprzedniego sezonu oraz pierwszy (godzinny!) epizod nowej odsłony. Analogiczny event organizowany w tym roku przez sieć kin Helios wspominam na tyle ciepło, że bezwzględnie zamierzam się pojawić również na kolejnym wydarzeniu... i w tych zamiarach absolutnie nie przeszkadza mi fakt, że ledwo co dobrnęłam do finału polskiego wydania mangowego Miecza zabójcy demonów. Pewne sceny po prostu chce się doświadczać po kilka razy, zwłaszcza gdy dotyczą rzeczy na wskroś emocjonujących i szalenie widowiskowych.


Tytuł: Miecz zabójcy demonów – Kimetsu no Yaiba
Tytuł oryginalny: Kimetsu no Yaiba
Autor: Koyoharu Gotouge
Ilość tomów: 23
Gatunek: shounen, akcja, przygoda, historyczny, fantasy
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Trwa ostateczne starcie z Muzanem i pozostałymi przy życiu Większymi Księżycami. Po pokonaniu (nie bez śmiertelnych strat) Akazy oraz Doumy przyszedł czas na najpotężniejszego spośród elity naznaczonej przez samego Kibutsujiego - demona przypominającego wyglądem odległego przodka Tokitou, a zarazem znamienitego zabójcę, który niegdyś posługiwał się pierwotnym oddechem słońca. Co jednak wydaje się dosyć zastanawiające, przeciwnik przebywający się w Zamku Nieskończoności nie korzysta wcale ze swojego popisowego talentu, ale posługuje się technikami bazującymi na... oddechu księżyca. Mimo tej (wydawałoby się) symbolicznej zmiany demon wciąż pozostaje ogromnie niebezpieczny. Ostatecznie do boju z nim staje Filar Kamienia, Gyoumei Himejima, oraz Filar Wiatru, Sanemi Shinazugawa, wspomagani przez ledwo zipiący Filar Mgły oraz mocno rozczłonkowanego młodszego brata Sanemiego, Genyę. Ten ostatni może się jednak jeszcze zebrać do kupy dzięki regeneracyjnym właściwościom fragmentów Pierwszego Większego Księżyca, które udaje mu się w międzyczasie przyswoić. Dzięki połączonym siłom czwórka zabójców stopniowo jest w stanie zepchnąć przeciwnika do defensywy, a nawet zadawać mu coraz wyraźniejsze obrażenia, co w znacznej mierze jest zasługą przywołania znamiona zwiększającego wydolność organizmu. Problem w tym, że ci, którym choć raz udaje się sięgnąć po tę nadludzką moc, nie dożywają dalej niż 25 lat...

Tanjirou! Nie mów jeszcze "żegnajcie", tylko "do zobaczenia w artbooku"!

Miecz zabójcy demonów udowodnił już co prawda, że potrafi obchodzić się obcesowo z wieloma drugoplanowymi bohaterami, niemniej w porównaniu do Jujutsu Kaisen i tak sprawiał wrażenie mangi stosunkowo zachowawczej względem liczby fundowanych zgonów. W którymś jednak momencie Koyoharu Gotouge musiał się zgłosić do Gege Akutamiego na kilka prywatnych korepetycji, bo podczas ostatniego starcia w Zamku Nieskończoności autor naprawdę poszedł na całość, odstrzeliwując niemal pod rząd kilka grubych nazwisk. I to takiego kalibru, że twórcy fanfików długo mu tej "przysługi" nie zapomną. Ale wiecie co? Zdecydowanie wolę takie zakończenia niż ugładzone na siłę Naruto, Seven Deadly Sins czy inne The Promised Neverland. Choć z jednej strony serce się kraje, gdy trzeba się pożegnać ze swoimi ulubieńcami, mając świadomość, że nie zdołają już zaznać szczęścia na ziemskim padole, z drugiej takie ofiary podnoszą stawkę całego konfliktu do poziomu angażującego emocjonalnie. Co więcej, poświęcenie tak wielu bohaterów wynika z tego, że pokonanie antagonisty wymagało rzucenia w bój absolutnie wszystkich dostępnych środków wspomaganych ogromem pracy zespołowej: zmasowanych ataków Filarów, poświęcenia szeregowych zabójców, informacji oraz komend przekazywanych pocztą krukową przez Ubuyashikich, opracowanych przez Tamayo leków, techniki krwi Yushirou... ufff! Tanjirou w całym tym planie był zaledwie niewielkim trybikiem i chociaż jego nieprzeciętne zdolności na pewno nieźle wpieniały naszego demonicznego Michaela Jacksona, nie sprawiały wrażenia dużo bardziej skutecznych niż każda inna porządnie opanowana technika oddechu.

Genya chyba trochę zbyt dosłownie potraktował stary slogan wedlowskich wafelków WW

No dobrze, to czas już chyba najwyższy przejść do pełnoprawnego podsumowania niemal 4 lat lektury ukazującej się na naszym rynku mangi. I ach, cóż to była za przygoda... Gdybym miała wtyki w Międzynarodowym Biurze Wag i Miar mieszczącego się w Sèvres, z przyjemnością postawiłabym tam 23 tomy Miecza zabójcy demonów jako wzorzec współczesnego shounena. Czy idealnego? Niekoniecznie, o czym z pewnością chętnie podyskutowaliby fanatycy zachowania czystości animowanej topki na MyAnimeList. Sama zresztą uważam, że seria miała kilka słabszych pacingowo momentów (najbardziej rzucającym się w oczy byłby chyba arc dziejący się we Wiosce Kowali), a jeśli chodzi o warstwę graficzną, to do kanciastych projektów postaci trzeba się było dość długo przyzwyczajać, szczególnie patrząc na to, z jakimi sakugatryskami mamy do czynienia w przypadku animacji. W ogólnym jednak rozrachunku manga Koyoharu Gotouge to wyjątkowo konkretny, sprawnie opowiedziany kawał soczystej przygodówki, która w wielu momentach wykręcała 300% gatunkowej normy. Osobiście nie pogardziłabym, gdyby między widowiskowymi starciami udało się wygospodarować trochę więcej miejsca na zwyczajne interakcje między postaciami, nie mówiąc już o rozwoju głębszych relacji... ale może to i lepiej, że zostawia się fandomowi spore pole do fanartowych/fanfikowych/doujinshinowych popisów? Przynajmniej człowiek dostał dokładnie to, na co się pisał, gdy po raz pierwszy zetknął się z tym tytułem.

A to taki miły chłopiec był, zawsze na klatce dzień dobry mówił...

Olbrzymi sukces serii nie byłby jednak możliwy bez plejady znakomitych postaci (no, minus Zenitsu, ale on od początku był totalnie przegranym przypadkiem). Podoba mi się zwłaszcza sposób przedstawienia Filarów, którzy przypominali w pewien sposób kapitanów Gotei 13 za najlepszych czasów trwania Bleacha - zamiast nadawać im jakieś wewnętrzne stopnie czy ustawiać ich w rankingu sił, każdy, kto zasłużył sobie na powyższe miano, był po prostu koksem w swojej unikalnej dziedzinie. Tworzy to fajny kontrast dla demonów i samego Muzana, który poprzez przydzielanie numerków podwładnym próbował zrekompensować sobie swoje chorobliwe poczucie niższości. Dodatkowo Filary prezentują pełen przekrój charakterów, począwszy od cholerycznego Shinazugawy, przez wesolutką, do piersi rany przyłóż Kanroji, lekko cyniczną Kochou (moją osobistą faworytkę), ekstrawaganckiego Uzuia, nadspodziewanie spokojnego Tomiokę, i tak dalej, i tak dalej. Dzięki temu każdy znajdzie coś miłego dla siebie, również pod kątem tego, że każdy zabójca ma okazję zabłysnąć w walce z Większymi i Mniejszymi Księżycami. A skoro już o nich mowa, także i demony są niesamowicie intrygującą grupą kryjącą wśród członków zarówno absolutnych zwyrodnialców, dla których wypicie krwi Muzana stanowiło jedynie symboliczną przemianę, jak i jednostki o ogromnie poruszających, czasem niejednoznacznych historiach, których słabość bezdusznie wykorzystano. Z tej frakcji najbardziej do gustu przypadł mi Akaza, choć i rodzeństwu spod znaku Szóstego Większego Księżyca udało się mnie sprowokować do chwili porządnej zadumy.

No no. My w Polsce też się ostatnio pozbyliśmy takich gości, co za bardzo forsowali swoje rozwiązania jako jedyną słuszną rację

Być może sława Miecza zabójcy demonów wydaje się niewspółmiernie gargantuiczna do tego, jak wciągającym, acz niewykraczającym poza solidność shounenem ta seria jest, niemniej jeśli dzięki niemu zostaną wytyczone zupełnie nowe trendy umożliwiające autorom kończenie mang w tych miejscach, w których jest to fabularnie, a nie finansowo uzasadnione - nie mam najmniejszych obiekcji przed przyłączeniem się do tego kultu. Ba, jestem Koyoharu Gotouge naprawdę wdzięczna za to, że zdołał tak zgrabnie poprowadzić i domknąć całą historię, nad którą kilkukrotnie (w tym raz przy 23. tomie) zdarzyło mi się uronić łzy. Dla kogoś, kto dopiero zaczyna zagłębiać się w świat czytania mang i ma raczej mniej niż więcej lat, Miecz zabójcy demonów powinien stanowić naprawdę dogodny punkt wyjścia do dalszego eksplorowania tego zjawiskowego medium. Jednocześnie gorąco zachęcam do sięgnięcia po serię również tych, którzy Tanjirou i spółkę doskonale znają już z anime. Wertowanie papierowych tomików jest mimo wszystko trochę innym doświadczeniem niż to, które jest nam narzucane przez wizję reżysera i pacing odcinków, a i świadomość, że studiu Ufotable jeszcze trochę  zajmie przenoszenie ostatnich arców na małe ekrany, działa na ogromną korzyść w całości wydanemu przez Waneko komiksowi...

Też mam ten uczuć, jak się Last Christmas za mocno wryje w banię

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze