Chemik szuka żony - recenzja mangi Marriagetoxin (tom 1)

Jeszcze nie zdążyłam dobrze wysuszyć oczu po pożegnaniu się z bohaterami niedawno zakończonego Miecza zabójcy demonów, a tu już żałobę po jednym wystrzałowym shounenie przerwało z przytupem pojawienie się nie jednego, ale całych dwóch Jumpowych świeżynek - Niebieskiego pudełka publikowanego na łamach Weekly Shounen Jumpa oraz Marriagetoxin ukazującego się w serwisie Shounen Jump+ (dostępnym w Japonii) oraz MANGA Plus (skierowanym do czytelników z reszty świata). Temu pierwszemu przyjrzymy się bliżej przy nieco innej okazji, natomiast dziś weźmiemy na warsztat historię, która - jak sami się za chwilę przekonacie - wypączkowała na gruncie niesamowitego sukcesu odniesionego przez Szpiegorodzinkę. Nie sposób przy tej okazji nie odnieść wrażenia, że gdyby wydawnictwo Shueisha dalej kurczowo trzymało się papierowego modelu wypuszczania swoich serii, nie tylko doprowadziliby do tego, że zbieżne tematycznie mangi nie miałyby prawa istnieć w tym samym momencie, ale straciliby też masę potencjalnych hitów, które zostałyby brutalnie axnięte, nim zdążyłyby zebrać oddane sobie grono fanów. Bo faktycznie, Marriagetoxin daleko jest do wspomnianego już SPYxFAMILY, Kaiju no. 8 czy innego Dandadan, o których było głośno praktycznie od pierwszych rozdziałów ich istnienia, jednak myli się ten, kto sądzi, że seria robi na platformie za czystej wody zapychacz. Spokojnie mogłabym się założyć o to, że w przeciągu dwóch najbliższych lat doczekamy się ogłoszenia anime, które w zacnych rękach ma spore predyspozycje zostać kurą znoszącą złote jajka.


Tytuł: Marriagetoxin
Tytuł oryginalny: Marriagetoxin
Autor: Joumyakun (scenariusz), Mizuki Yoda (rysunki)
Ilość tomów: 7+
Gatunek: shounen, akcja, komedia, dramat, romans, harem, gender bender, supernatural
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Przestępczy półświatek kryje w swoim cieniu naprawdę wielu utalentowanych specjalistów do spraw bezprawnych. Jednym z nich jest nasz protagonista, Hikaru Gero, młody mężczyzna wywodzący się z uznanego klanu Trucicieli. Jak już sama nazwa wskazuje, Gero umie się posługiwać różnego rodzaju specyfikami, które umożliwiają mu pozbywanie się ludzkich gabarytów. Etyka jego pracy opiera się na jednej fundamentalnej zasadzie - a mianowicie pan truciciel zabija tylko i wyłącznie szumowiny, które ciężko sobie zapracowały na przyznanie biletu w jedną stronę. I choć przez wiele lat Gero pozostawał kompletnie niewzruszony wobec specyfiki swojej nastawionej na indywidualizm fuchy, coraz częściej docierają do niego informacje o szczęśliwych kumplach z branży, którzy oczekują potomstwa lub decydują się hajtnąć z drugą połówką. Czara goryczy przelewa się wtedy, kiedy zlecona zostaje mu misja pozbycia się matrymonialnej oszustki, niejakiej Mei Kinosaki, a tuż przed dopełnieniem wyroku dostaje telefon od młodszej siostry, która komunikuje, że babcia nakazała jej porzucenie normalnego życia, powrót do siedziby i spłodzenie dziedzica z wytypowanym mężczyzną z bocznej gałęzi klanu. Wtedy to Gero oznajmia wszem i wobec, że ma już dość życia w samotności i skoro okoliczności są takie, a nie inne, to on sam zajmie się przygruchaniem wymarzonej żony i postaraniem się z nią o dziecko! A żeby zwiększyć szanse na spełnienie tej deklaracji, w pierwszym kroku uwalnia i uprowadza Kinosaki, która jako osoba ogromnie doświadczona w rozumieniu damsko-męskich relacji ma mu pomóc odszukać odpowiednią wybrankę dla zabójcy wyborowego (acz mocno aspołecznego).

Całkiem często się zdarza, że obwoluty nie skrywają pod spodem niczego ciekawego, ale to jedna z nielicznych sytuacji, kiedy ilustracja na okładce sprawia wrażenie jeszcze bardziej dokokszonej

Choć SPYxFAMILY z nadwyżką zaspokoiło moje zapotrzebowanie na bombastyczne komedie, to mimo początkowego nęcenia przynętą w postaci małżeństwa państwa Loidów nie do końca spełnia się jako bombastyczny romans. I wtedy właśnie całe na biohazardowo wkroczyło Marriagetoxin. Rzecz jasna nie brakuje tu świetnego humoru - najczęściej objawiającego się w neurotycznym zachowaniu Gero, który nieszczególnie umie w najzwyklejsze ludzkie interakcje - niemniej światła reflektorów narracji są przede wszystkim skupione na szukaniu (i niepłoszeniu) upragnionej miłości. I to w jakim stylu! Kinosaki słusznie zauważa, że Gero posiada cokolwiek wyjątkowy urok osobisty, który objawia się głównie wtedy, gdy wkracza do boju, naciąga na twarz swoją kozacką maskę gazową i ratuje kogoś ze śmiertelnej opresji. Nie dość zatem, że powinni celować ze smaleniem cholewek do panien uwikłanych w jakieś niebezpieczne misje, ponieważ wyraźnie zwiększa to szanse protagonisty na pozytywne zaprezentowanie swojej kandydatury, to na dodatek ratowane kobiety nierzadko same muszą być mocno powiązane z półświatkiem, co automatycznie pozwala ominąć wiele nieprzyjemności wynikających z ukrywania/zdradzania szczegółów swojego zabójczego fachu. Nie mówiąc już o tym, że zdolne bojowo babeczki to po prostu mega fajne babeczki. Dzięki temu bohaterowie będą mieli wiele szans, aby się wykazać, natomiast my, czytelnicy, będziemy dobrze jeść, karmieni fantastycznymi scenami akcji.

Niektórzy niechluje pewnie tak się czują, musząc myć ręce po każdym skorzystaniu z toalety

Przyznam z drobnym zażenowaniem, że nie planowałam dożyć dnia, kiedy zacznę się aż tak bardzo utożsamiać z jakimkolwiek protagonistą shounena. Co prawda nie mam w zwyczaju truć ludzi w ramach wykonywanego zawodu (choć używanie chemikaliów nie jest mi rzeczą obcą), jednak szczególnie mocno trafia do mnie wątek chęci znalezienia drugiej połówki ściśle powiązany z kompletnym brakiem umiejętności, aby sensownie się za takie poszukiwania zabrać. I jasne, większość prób podejmowanych przez Gero wydaje się aż do przesady nieporadna, dzięki czemu można się z nich swobodnie śmiać, niemniej gdyby odrzeć całą historię z akcyjniakowej otoczki, to nagle działania protagonisty próbującego jednym zdaniem wywrzeć dobre wrażenie na szybkiej randce czy w nadmiarze korzystającego z aplikacji matchujących zaczynają być boleśnie rel. Na całe szczęście w Marriagetoxin występuje jeszcze Kinosaki, zaskakująco dobra dusza jak na swoje przestępcze korzenie, która zawsze dba o to, aby nawet najbardziej niezręczne towarzyskie niepowodzenia przekuć w jakąś cenną lekcję. Wraz z końcówką 1. tomu zostaje także wprowadzona pierwsza kandydatka na potencjalną partnerkę dla Gero, a jest nią klasyka gatunku, czyli piękna złodziejka podwędzająca cichaczem świetnie chronione dzieła sztuki. Plottwist polega na tym, że nie jest to byle kombinatorka, ale prawdziwa Robin Hood w spódnicy piance płetwonurka, która "rabuje" siłą zawłaszczone przez bogaczy eksponaty.

Ta? To spróbuj pan konkurować z pięciolatkiem, którego obiad choćby leżał obok nielubianej marchewki!

Stwierdzenie, że Marriagetoxin wygląda absolutnie obłędnie, byłoby zaledwie połową komplementu. Manga wygląda zjawiskowo mimo tego, że jest publikowana jako tygodnik - należałoby raczej wspomnieć, aby oddać autorom pełnię sprawiedliwości. Jako romans gwarantuje całą plejadę prześlicznych bohaterek, a jako supernaturalny akcyjniak ukazujący niesamowite sceny walk (ot, na przykład takie przepoławianie pędzącej terenówki za pomocą rozbryzgu silnie skoncentrowanego kreciko-domestosa) mógłby śmiało konkurować z hollywoodzkimi blockbusterami. Doceniam nawet tak prostą rzecz jak obecność przemyślanych architektonicznie teł, które budują świat przedstawiony i czynią go interesującym do zgłębiania nie tylko pod kątem czysto rozpierduchowym. Jakby... tu w ogóle ktoś dał faka, żeby hotelowy pokój, w którym dwójka świeżo poznanych bohaterów "nocuje" przez zaledwie kilka stron, wyglądała jak coś więcej niż tylko szara klitka z łóżkiem zajmującym trzy czwarte metrażu! Poza świetnymi rysunkami Marriagetoxin wyróżnia się jeszcze niebanalną zabawą kadrami. Co prawda 1. tom nie był nimi naćkany jak świąteczny sernik rozmokniętymi rodzynkami, jednak pojawiło się ich na tyle, że nie mogłam wobec nich przejść obojętnie. Koniecznie zwróćcie uwagę zwłaszcza na próbną randkę na pływającej galerii sztuki oraz na to, jak Gero uroczo zareagował na jeden ze znajdujących się tam obrazów (będziecie wiedzieć, na który). Niby takie nadprogramowe interakcje między bohaterami wydają się zupełną duperelą, a jednak to głównie one - a nie pościgi i wybuchy - sprawiają, że bohaterowie przestają nam być obojętni.

...i tylko ta starożytna góralska maksyma trzyma mnie jeszcze przy nadziei...

Możliwość czytania z rozmachem narysowanego i inteligentnie poprowadzonego shounena, który jeszcze nie doczekał się szeroko rozpoznawalnego anime, jest zaskakująco odświeżającym uczuciem. Nawet jeśli sama bym takiej adaptacji na oczy nie widziała (jak to się przytrafiło chociażby w przypadku Hunter x Hunter), to nie sposób poruszać się po współczesnych mediach społecznościowych, nie potykając się w międzyczasie o czternaście memów, osiem spoilerów i pięć randomowych dyskusji o ostatnio wyemitowanym odcinku. A chociaż życzę Marriagetoxin jak największego rozgłosu, bo na ten moment seria absolutnie na to zasługuje, to jednak gdzieś w zakątku mojego czytelniczego serca czai się taka mała, samolubna paskuda, która czuje dziką satysfakcję ze znajomości czegoś fajnego, zanim stało się to w pełni mainstreamowe. Na szczęście recenzenckie rzemiosło nakazuje mi aktywnie walczyć z tą zołzą, dlatego proszę, dajcie tej mandze szansę i przeczytajcie 1. tomik lub sprawdźcie trzy pierwsze rozdziały dostępne legalnie (i za darmo!) w aplikacji MANGA Plus. Warto to zrobić choćby dlatego, by móc się czymś miło zaskoczyć, a zaręczam, że historia przytrzyma was przy sobie na tak długo, aż zaręczy... się sam główny bohater.
 
Niby tego kwiatu jest pół światu, ale jak zechcesz sklecić sensowny bukiet, to w byle przydrożnym rowie ładnego okazu nie znajdziesz. I dlatego trzeba sobie wycho(do)wać chłopa samemu

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze