Chciałaby dusza do raju, ale przyzwyczajenia nie dają - recenzja mangi Nie chciałem się zakochać... (jednotomówka)

Nie da się zaprzeczyć, że głównym odbiorcą mang jako formy medium są nastoletni czytelnicy, na co wskazuje popularność takich serii jak Miecz zabójcy demonów, Jujutsu Kaisen czy Hanako, duch ze szkolnej toalety. Jednocześnie nie sposób nie zauważyć, że polski rynek, który powoli dobija już do 30-stki, coraz przychylniejszym okiem spogląda w kierunku starych dziadków dojrzałych odbiorców, którzy chcieliby poczytać o bohaterach znacznie bliższym rocznikowo im samym. Tym oto sposobem co i rusz dostajemy historie, w których to dorośli biją się z nadnaturalnym wrogiem bądź meganiebezpiecznym zagrożeniem (Kaiju No.8, Sakamoto Days), stawiają czoła hordom żywych trupów (100 rzeczy do zrobienia, zanim zostanę zombie, The Walking Cat), dążą do spełnienia swoich samolubnych pragnień (Kasane, Pan Złol ma dziś wolne), odzyskują spokój ducha dzięki opiece nad puchatym zwierzaczkiem (Starszy Pan i kot, Na kocią łapę), aż wreszcie aktywnie zabierają się za szukanie swojej drugiej połówki. Zresztą! Przecież dopiero co przed Bożym Narodzeniem recenzowałam 1. tom Marriagetoxin od Waneko, które skupia się właśnie na romantyczno-zbrodniczych podbojach pewnego zmęczonego wieloletnią samotnością truciciela, a tu zaraz po świętach wpadła świeżutka, powiązana tematycznie nowość od wydawnictwa Dango. Nie chciałem się zakochać... autorstwa Minty Suzumaru, traktuje bowiem o - a jakże - mężczyźnie w kwiecie wieku, co to nie chciał już dłużej zasilać szeregów stanu kawalerskiego.


Tytuł: Nie chciałem się zakochać...
Tytuł oryginalny: Koi wo Suru Tsumori wa Nakatta
Autor: Minta Suzumaru
Ilość tomów: 1
Gatunek: yaoi, romans, dramat
Wydawnictwo: Dango
Format: 182 x 128 mm (bez obwoluty, ze skrzydełkami)

W oczach współpracowników z firmy przystojny Yoshino Kiritani sprawia wrażenie chłodnego profesjonalisty, który ma pod doskonałą kontrolą nie tylko podlegające mu obowiązki, lecz także życie prywatne... no ale właśnie. Sprawia wrażenie. Bo o ile faktycznie można na nim polegać jeśli chodzi o sprawy zawodowe, tak w kwestii sfery uczuciowej Kiritani nie mógłby uchodzić nawet za żółtodzioba, gdyż na tym polu od trzech dekad panuje absolutny marazm. Choć mężczyzna stosunkowo wcześnie odkrył, że interesują go wyłącznie przedstawiciele tej samej płci, nigdy nie był w stanie zdobyć się na nic więcej niż na oglądanie gejowskiego porno. Zmienia się to wraz z trzydziestoma urodzinami, które tak się składa, że Yoshino obchodzi akurat w Boże Narodzenie. Towarzystwo sprawdzonego dildo przestaje mu wystarczać, dlatego mężczyzna za sprawą zasłyszanej mimochodem informacji decyduje się odwiedzić pobliski bar dla gejów i dać się wkręcić w jakiś przygodny flirt. Nie musi wcale długo czekać na okazję, gdyż niebawem podbija do niego atrakcyjny młody facet. Po wychyleniu kilku głębszych Kiritani wypala z propozycją spędzenia wspólnej nocy, na którą jego towarzysz imieniem Ro błyskawicznie przystaje. Dopiero po upojnie spędzonej nocy Ro dowiaduje się, że nie dość, że w ten specyficzny sposób Kiritani chciał uświetnić swoje okrągłe urodziny, to jeszcze był to jego pierwszy raz - a takie szczere wyznanie nawet w sercu nieokrzesanego bawidamka zdołało zasiać ziarno wątpliwości.

Można by pomyśleć, że dodatek do przedpłaty został wykonany minimalnym nakładem pracy, ale zwróćcie uwagę na istotną różnicę - na pocztówce bohater jest 300% bardziej zarumieniony!
 
Choć szczęśliwie posiadam w swoich zbiorach wszystkie wydane w Polsce dzieła Minty Suzumaru, do tej pory udało mi się przeczytać jedynie Spadające kwiaty, płynące gwiazdy oraz omawiane na łamach tej recenzji Nie chciałem się zakochać... Nie będzie to zatem w pełni kompleksowe porównanie, ale mogę przynajmniej z całą stanowczością przyznać, że to właśnie ta druga jednotomówka wypada w tym skromnym zestawieniu o wiele ciekawiej. Przede wszystkim dlatego, że autorce udało się skupić na bardzo konkretnym, w sumie całkiem kameralnym wątku niedoświadczonego, skaczącego na wyjątkowo głęboką wodę salarymana, któremu wystarczyły strzępki okazanej mu czułości, aby zaczął oczekiwać od życia czegoś więcej. Mimo ograniczonego "metrażu" jakoś na tyle wiarygodnie przedstawiono sylwetkę przyzwyczajonego do monotonności Kiritaniego, że z miejsca kupiłam, dlaczego w ogóle w głównym bohaterze mogła zakiełkować nadzieja, że zdoła nawiązać jakąś bliższą, cieplejszą relację z człowiekiem, z którym wypił smacznego drinka i zaliczył przygodny numerek. Wszak wystarczyło samo to, że spodobał się innemu mężczyźnie, aby poczuł się jak w bajce. Czemu w takim razie miałby nie sądzić, że reszta również jakoś się ułoży i taka znajomość będzie miała potencjał na jakikolwiek rozwój, choćby tylko na kilka tygodni lub parę miesięcy? Więc tak, taki koncept zdecydowanie trafia do mnie o wiele bardziej niż pogmatwana opowieść o wysłanym na wieś posterunkowym pilnującym mocno nadszarpniętej cnoty i samotnym paniczyku, który w obawie przed bezsennością dawał każdemu, kto tylko nawinął mu się pod tyłek rękę.

Kurde, a tak niewiele brakowało, żeby uraczyć się lekturą tego tytułu akurat w Boże Narodzenie

Tym razem nie muszę kręcić nosem, że historia sztampowo zakończyła się na scenie seksu... gdyż tą sceną historia (niemalże) się rozpoczyna. A jednak mimo tego i mimo skupienia się na dorosłych bohaterach, dla których zaspokajanie chcicy stanowi niezaprzeczalnie jedną z wyżej postawionych w hierarchii potrzeb Maslowa, Nie chciałem się zakochać... nie jest dziełem przeładowanym erotyką jak dajmy na to Naked color czy Beztroski czas. Według mnie Minta Suzumaru stosuje takie środki wyrazu ze zdrowym umiarem, podobnie jak radzi sobie z wizualnym budowaniem napięcia. Jednocześnie nie jest i na ten moment raczej nie spodziewam się, że będzie moją ulubioną autorką BLek, bo od kilku prac cierpi na dość zabawny syndrom powtarzalnych designów postaci. Już pal sześć licho porównania do innych jej mang (chociaż okładki Pierwszej miłości Kupidyna mówią chyba same za siebie), ale momentami lektura potrafi zrobić się nieco problematyczna, zwłaszcza że Kiritani wygląda niczym zaprzyjaźniony barman, natomiast Ro przypomina zarówno kumpla z pracy Kiritaniego, jak i jednego z ziomków często przebywających w odwiedzanym barze. Więc tak, mangaczka ma jeszcze spore pole do rozwoju, natomiast pod innymi względami, dużo istotniejszymi dla sprawnego prowadzenia narracji, Nie chciałem się zakochać... może spokojnie uchodzić za jednotomówkę niezwykle schludną, płynną i kompozycyjnie przemyślaną.

Takie zabawy kadrowaniem (zwłaszcza po bliższym spotkaniu trzeciego stopnia z Marriagetoxin) bardzo lubimy

Jak w przypadku Lion Hearts poczułam się trochę zawiedziona w stosunku do tego, czego oczekiwałam po Ori Micie, tak Nie chciałem się zakochać... okazało się niezwykle przyjemnym zaskoczeniem - tym większym, gdyż poprzednia praca Minty Suzumaru należała do gatunku tych względnie okej, ale jednak pozbawionych efektu wyrywania z kapci. Jeśli akurat zrobiliście sobie przerwę od lekkich BLek, bo nabraliście ochoty na trochę pieprzną, a trochę melancholijną opowieść okraszoną kilkoma symbolicznymi, humorystycznymi akcentami, nowa pozycja sygnowana logiem mochiko by Dango jest skierowana właśnie do was. Ba, nawet ci, którzy raczej stronią od popkulturalnego angstowania, powinni spojrzeć na tę jednotomówkę łaskawszym okiem. Chociaż fabuła stoi solidną dramą, jednocześnie została ona przedstawiona w taki sposób, że łatwo sympatyzujemy z myślami i reakcjami jednej ze stron uczuciowego konfliktu (druga okazała się pełnoprawnym bucem, ale przynajmniej zdatnym do zrehabilitowania). Jeśli więc dacie szansę Nie chciałem się zakochać..., może wyjść na to, że odkryjecie w sobie ciągoty do motywów, które jeszcze do niedawna wydawały się absolutnym no-no.
Jestem na tym obrazku i nie podoba mi się to...

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Dango.

Prześlij komentarz

0 Komentarze