Anime z wozu, ramówce lżej - podsumowanie sezonu anime (lato 2022)

Uszanowanko! To, że lato w ogóle istniało, mogło nam już umknąć nie tylko z tego względu, że na pełnej w pogodę wjechało srogie ochłodzenie, ale głównie dlatego, że praktycznie jak co roku sezon ogórkowy dopada również branżę anime. Chciałoby się wierzyć, że kiedy biedni japońscy animatorzy roztapiali się w tamtejszych upałach, miłościwie nam panujące komitety produkcyjne dawały zmęczonym ludziom dyspensę od ciężkiej pracy i stąd te przestoje w emitowaniu hitów... jednak prawda jest taka, że korporacje mają w głębokim poważaniu wszelkie prawa człowieka i po prostu wiedzą, że letni slot się nie kalkuluje, bo w czasie wakacji spora część piwniczaków spędza czas poza domem. Zresztą, to samo przecież obserwujemy w kinach czy nawet w rodzimych stacjach telewizyjnych (chociaż nie, żeby jakakolwiek ramówka była w stanie je uratować). Mimo to zawsze znajdzie się kilku śmiałków, którzy z uwagi na słabą konkurencję chcą zgarnąć całą uwagę fandomu dla siebie i nie inaczej było tym razem. Cześć im i chwała, inaczej to podsumowanie byłoby jedną wielką litanią rantowania przetykaną wstawkami w stylu "bruh, ale to nie miało sensu, brzydkie, 7/10" (ej, doskonale zdaję sobie sprawę z istnienia moich zwichrowanych polskich genów!). Zgodnie z formułą, że lepsza zakończona seria w garści niż drugi cour na dachu, pozostawiam sobie wątpliwą przyjemność zmieszania Hoshi no Samidare z błotem na końcówkę kolejnego sezonu, podobnie zresztą jak przeniesienia wymaga sprawa Isekaj Wuja i jego, khe khe, problemów covidowych (jak to teraz można ładnie nazywać wszelkie zakulisowe dramy, źle przygotowane grafiki i brak rąk do pracy).

Nie marudząc już dłużej - bo na to przyjdzie jeszcze właściwy czas i akapity - przejdźmy do ostatecznego rozliczenia się z sezonem letnim i 18 przedstawionymi tu seriami!

Świadkom Jehowy, obwoźnym sprzedawcom garnków i hejterom loli za nieproszone wizyty serdecznie dziękujemy!

Chimimo

Każda potwora znajdzie swojego... hmmm... marketingowca do sprzedania franczyzy?

Trzy siostry Onigami - dojrzała Mutsumi, wkraczająca w dorosłość Hazuki i młodziutka Mei - żyją sobie samotnie w jednorodzinnym domu i choć wiązanie końca z końcem przychodzi im nie bez problemów, to starają się mimo wszystko nie tracić pogody ducha. Pewnego dnia najmłodsza z dziewcząt natyka się w domu na dziwne, owalne, mięciutkie, przypominające mochi stworzenie. Mei natychmiast się do niego przywiązuje, natomiast Mutsumi przestrzega, że nie mogą go przygarnąć, gdyż najpewniej ma już swojego pana. W ramach kompromisu postanawiają się nim jednak zaopiekować do momentu, gdy pierwotny właściciel się odnajdzie. Z czasem siostry Onigami odkrywają jednak, że na ich posesji pojawia się coraz więcej mochi-podobnych istotek, które choć są przesłodkie i świetnie spędza się z nimi czas, to pochłaniają spore ilości jedzenia, przez co rodzinie grozi bankructwo. W końcu jednej nocy dwanaście białych kuleczek zbiera się w ogrodzie, ustawia w kręgu, po czym rozpoczyna tajemniczą inkantację. Efektem ich działań jest otwarcie mrocznego portalu, z którego wyłania się owłosiony demon określający sam siebie "wysłannikiem piekła: pożerającym ludzi demonem wołu, Jabberwockiem Ósmym". I choć początkowo sprawia on wrażenie przerażającego monstrum, to na skutek ciągu nieszczególnie dla niego szczęśliwych przypadków - czyli obrzygania przez pijaną Hazuki, załatwienia z kopniaka przez Mutsumi, a przede wszystkim zdradzenia przez swoich minionów, Chimimoryo, na rzecz Mei - styrany demon ucieka z płaczem. Ostatecznie jednak siostry litują się nad panem Piekiełkiem (jak to postanawiają go w skrócie nazywać) i przygarniają go do siebie, oczywiście pod warunkiem, że będzie łożył na utrzymanie swoje oraz swoich mięciutkich podwładnych.

Lato jest zwykle na tyle specyficznym sezonem, że człowiek z nudów sprawdza nawet najdziwniej zapowiadające się tytuły... które z rzadka, bo z rzadka, ale okazują się malutkimi, zapomnianymi przez boga i fandom perełkami. Chimimo nie tylko należy do tej właśnie kategorii niszowych produkcji, ale zasługuje również na honorowe miejsce obok takiej Aggretsuko czy Molcarów - czyli animacji tworzonych na bazie moe maskotek, które jednak nie ograniczają się do bycia pustymi reklamówkami jakiejś popularnej wyłącznie w Japonii marki, ale działają jako samodzielne twory. Oczywiście ciężko się dziwić, że seria wyglądająca jak bajka dla pięciolatków nie przyciągnęła przed ekrany rzeszy fanów (według danych z MALa do seansu udało się zachęcić zaledwie nieco ponad 1500 osób, a na Aniliście nie uzbierało się ich nawet tysiąc), natomiast należy zacząć się przyzwyczajać, że w animacjach naprawdę wszystkie chwyty są dozwolone. Także te uwzględniające opowiadanie o codziennym piekle na ziemi z udziałem okrąglutkich, słodziasznych, memicznych stworków poruszających się za sprawą flashowej animacji. Dzięki przyjętej stylistyce nawet najbardziej posępne spostrzeżenia były ograne w ciepły, humorystyczny sposób, choć nie da się też ukryć, że z wieloma z nich można się utożsamiać na poziomie personalnym (sama miałam ochotę posłać do diabła szowinistycznego szefa najstarszej z sióstr Onigami). Spora w tym zasługa zróżnicowanej obsady, która uwzględnia dziewczynkę w wieku szkolnym, studentkę oraz dorosłą kobietę muszącą pogodzić zarówno pracę zawodową, jak i domowe obowiązki. Co jest jednak jeszcze bardziej zaskakujące, Chimimo to nie zbiór shortów, ale seria składająca się z 12 pełnoprawnych 24-minutowych odcinków. Owszem, praktycznie w każdym mamy do czynienia z dwoma lub trzema odrębnymi historyjkami, ale metraż i tak robi wrażenie. Niestety zdaję sobie sprawę, że nadrabianie takiego anime w cieniu zbliżającego się tsunami zwanego ramówką sezonu jesiennego 2022 zdaje się zadaniem praktycznie awykonalnym, aczkolwiek zachęcam, aby dorzucić ten tytuł do osobistych kupek wstydu i zabrać się za nią w bardziej sprzyjającym (albo właśnie niesprzyjającym) momencie.

7/10 - aż strach pomyśleć, ile odcinków zajęłaby ta seria, gdyby miejscem akcji zamiast Japonii była nasza kochana ojczyzna... Pan Piekiełko do końca świata by się nie wygrzebał z pisania raportów o polskiej gehennie!

Cyberpunk: Edgerunners

O proszę... wychodzi na to, że jazda łóżkiem ratunkowym po mieście ma mniej lagów niż sterowanie autem w grze...

Akcja dzieje się w Night City, mieście doskonale znanym graczom Cyberpunka 2077, o ile tylko zdołali się przedrzeć przez lawinę bugów, durnego IA i wykrzaczających się aktualizacji. Wychowywany przez samotną matkę David Martinez jest nastoletnią płotką w morzu cybernetycznej degrengolady, który radzi sobie jak może, chociaż z pustego (zwłaszcza konta) to i Salomon nie naleje. Mimo że rodzicielka stara się jak może, aby syn uczył się wraz z dziećmi korporacyjnych szych i wyszedł na ludzi, ciężko oczekiwać sukcesu, gdy jednocześnie brakuje kasy na aktualizację pralki czy opłacenie zaległych rachunków za najbardziej podstawowe media. Gdy David sugeruje, że w takim razie rzuci szkołę i pójdzie szukać pracy, Gloria nie zgadza się i próbuje przekonać syna, że stać go na znacznie więcej... jednak wtedy dochodzi do fatalnego dla Martinezów zbiegu okoliczności, a samochód, którym jadą, zostaje przypadkowo ostrzelany przez gangsterów próbujących napaść na luksusową limuzynę. I o ile Davidowi jakoś udaje się z tego wszystkiego wykaraskać, o tyle jego mama już nie ma tyle szczęścia. W ciężkim stanie trafia do taniej lecznicy, a gdy opłata za operację okazuje się niewystarczająca, lekarze po prostu pozwalają jej umrzeć. Davidowi zostaje po niej tylko urna z prochami i torba rzeczy osobistych, wśród których odnajduje wojskowy implant - identyczny jak własność szaleńca, który parę dni wcześniej wyrżnął w pień uzbrojony po zęby oddział policji. Nie mogąc go sprzedać, sfrustrowany nastolatek podejmuje jedyną decyzję, jaką nierozsądnie mógł wybrać, a mianowicie... decyduje się go sam sobie wszczepić!

Osobiście nie mam za grosz szacunku do Redów za to, co odwalili z Cyberpunkiem 2077 i że do dziś jest to jeden z największych scamów w historii gier na poprzednią generację konsol. Ale Cyberpunk: Edgerunners to już zupełnie inna para kaloszków, która pokazuje, co potrafi stać się z marką, jeśli trafi ona w ręce twórców wykwalifikowanych w swoim fachu i całkowicie panujących nad sytuacją (oraz zarabiających totalnie psie pieniądze, ale takie już uroki tej branży). A co się dzieje? Ano absolutny renesans się dzieje, i to na tym poziomie, że gra sprowadzona do poziomu mema nagle dostała od społeczności drugą szansę. Medialny sukces serii jest jednocześnie o tyle zaskakujący, gdyż gatunek sci-fi praktykowanyw anime nie stał ostatnio w najlepszym miejscu, a gwoździem do trumny wydawało się wypuszczenie w 2020 roku Ex-Arm. A tu proszę - da się. Na dodatek mega brutalnie się da. I to ze znacznym udziałem gołych boobsów oraz innych wyrafinowanych nawiązań związanych z różnymi czynnościami seksualnymi. Przy czym należy oczywiście pamiętać, że Krawędziobiegaczami zachwyca się przede wszystkim zachód, bo jak znamy Japonię... nooo, to tam albo musiała wjechać potężna cenzura, albo najnowsze animu Triggera zostało sprowadzone do tematu tabu. A niech se tracą! I chociaż Cyberpunk: Edgerunners według amerykańskich czy nawet europejskich standardów nie uchodzi za historię wybitnie oryginalną - no bo ileż to razy obserwowaliśmy zespół mimo wszystko honorowych wyrzutków, którzy po osiągnięciu wyżyn możliwości zaczęli tracić dobrą passę, aż wreszcie rzucali się w samobójczą misję dla dobra towarzyszy - niemniej jest opowiedziana w tak angażujący i widowiskowy sposób, że taki kotlet zupełnie nie traci na świeżości. Właściwie jeśli już, to mamy tu prędzej do czynienia z kabanosikiem, niby pozbawionym choćby grama soczystych pomysłów, ale za to jakim skondensowanym i aromatycznym w swej prostocie! A co najważniejsze, tego kabanosika można spożywać bez jakiejkolwiek znajomości zgniłego jaja w postaci Cyberpunka 2077. Ponoć traci się jakieś mrugnięcia oczkiem, ale wiem z autopsji, że nawet bez gry da się zrozumieć z fabuły absolutnie wszystko, co potrzebne.

8/10 - seans nowego anime od studia Trigger to zawsze jest przeżycie. Nie zawsze wybitne, ale jednak przeżycie. A Krawędziobiegaczy choćby dla samego faktu bycia w temacie zdecydowanie warto sobie przyswoić.

Hataraku Maou-sama!!

To mały upadek dla Władcy Demonów, ale wielki dla animatorów ze Studia 3Hz

Gwoli szybkiego przypomnienia, bo pierwszy sezon emitowano łohohoho lat temu - podczas walki sił dobra ze złem, Władca Demonów wraz ze swoją prawą ręką, Alsielem, wykonał taktyczny odwrót przez portal, co sprawiło, że wylądował w samym środku współczesnej Japonii, pozbawiony wpływów, armii oraz magii. Rad nierad książę ciemności przybrał więc imię Maou Sadao i ruszył odbudowywać swoje imperium zła, zbierając finanse dzięki pracy w McDonaldsie (czy tam MgRonaldsie). Za Szatanem do naszego świata przybyli także inni przedstawiciele obu frakcji, w tym sama Bohaterka Emilia, która musiała przerzucić się z walki orężem na walkę o klienta na słuchawce w call center. Po wielu różnych perypetiach między bohaterami nastał pewnego rodzaju pakt o nieagresji. Tak oto docieramy do nowego sezonu, kiedy to żyćko leci sobie swoim niespiesznym tempem, Maou dalej ciężko haruje na miano pracownika miesiąca, Alsiel (aka Ashiya) pierze, sprząta i gotuje, stopniowo dojrzewając do decyzji o pójściu do pracy na pełen etat, natomiast Urushihara niezmiennie na nich pasożytuje, spędzając całe dnie na zamawianiu doczesnych dóbr z piekła niewolników zwanego Ama... znaczy, Jungle.com. Wydaje się, że największym zagrożeniem, jakie póki co czyha na życia naszych nie do końca rozgarniętych przybyszy z innego świata, to dziko hasający przedstawiciele raczej mało lubianego gatunku blatella germanica. Sielska codzienność zmienia się jednak w momencie, gdy przed blokiem, w którym mieszka Sadao i kompania, otwiera się międzywymiarowy portal, a z portalu wyskakuje olbrzymie jabłko, które po chwili transformuje się w małą, uroczą, wesoło gaworzącą dziewczynkę. I może to samo w sobie jeszcze dałoby się jakoś wytłumaczyć, gdyby nie fakt, że na pytanie o swoich rodziców mała istotka ochoczo wskazuje na nie kogo innego jak na... Maou oraz Emi!

Wydawałoby się, że drugi sezon anime, na który pół żartem, pół serio fandom cierpliwie czekał niemal dekadę, będzie reprezentował poziom godny minimum tego, aby w ogóle odkopywać markę z dobrze uklepanego grobu... no i cóż mogę powiedzieć... uważajcie, fani No Game No Life, czego sobie życzycie. Być może lepiej, żeby seria leżała odłogiem, lecz zachowała swoje dobre imię, niż gdyby miała straszyć niczym przejrzałe zombie. Pierwszym sezonem zajmowało się studio White Fox, jednak nie znajduje się ono aktualnie w zbyt dobrym miejscu, ponieważ część personelu zwinęła manatki i poszła założyć własne studio Atelier Pontdarc (to od Isekai Ojisan). Stąd przejęcie drugiego sezonu przez Studio 3Hz, które czysto na papierze wydaje się nawet lepszym wyborem, zwłaszcza patrząc na poziom produkcji w takich markach jak Healer Girl, Flip Flappers czy Princess Principal. W praktyce dostaliśmy jednak nieangażującą fabułę i postacie, których rysy twarzy rozpływają się na boki niczym pozostawiona na słońcu fanatyczka iniekcji z botoksu. Do panteonu sekwencji tak kuriozalnie zanimowanych, że aż sławnych, dołączyła w tym sezonie walka o Alas Ramus tocząca się między Gabrielem a Maou i Emi - co prawda nie strąciła z tronu trzeciego sezonu Nanatsu no Taizai, ale myślę, że zabrakło tu zaledwie jednej, no, może ze dwóch wykrzaczonych w opór klatek. Tak czy siak mogę tylko snuć domysły, że w grę wszedł konflikt na linii Hataraku Maou-sama!! a kinówki do Princess Principal, z czego z tej bratobójczej potyczki to nie Pracujący Szatan wyszedł obronną ręką. Prawda jest jednak taka, że nawet dopieszczona animacja nie do końca uratowałaby ten sezon, ponieważ mocno brakowało w nim tego, czym błyszczało anime z 2013 roku - a mianowicie dostosowywania się Maou i spółki do ziemskiego życia. W kontynuacji na pełnej wjechały niestety międzywymiarowe spiski i przerzucanie się magicznymi grzdylami zamiast sprzedawania frytek i ekscytowania się zdobyczami technologii. Szkoda, tym bardziej że w 2022 na braki w pretekstowych fantasy nawalankach narzekać nie możemy.

4/10 - w teorii nie jest to tak wielkie animacyjne nieporozumienie jak w przypadku Hoshi no Samidare, jednak to nie jest wcale wysoko zawieszona poprzeczka...

Isekai Yakkyoku

Jestę puchaczę

31-letni profesor Yakutani był wybitnym specjalistą w dziedzinie medycyny... no ale właśnie. Był. Wyjątkowo nie padł on jednak ofiarą ataku Dzikiej Ciężarówki-kuna, lecz drugiej najbardziej morderczej japońskiej choroby zaraz po przeziębieniu - czyli przepracowania. Kiedy otwiera oczy, zamiast na kanapie w swojej ciasnej kanciapie budzi się w rozległym łożu ustawionym pośrodku przestronnej sypialni, a tuż nad swoją głową widzi twarz uroczej, ubranej w strój pokojówki dziewczyny, która cieszy się na widok odzyskania świadomości przez "panicza Falmę". Tymże właśnie paniczem - czyli Falmą de Medicis - jest oczywiście on sam. Mężczyzna całkiem sprawnie domyśla się, że w końcu się doigrał i że umarł z wycieńczenia, lecz zamiast spoczywać w pokoju, z jakiegoś tajemniczego powodu odrodził się w ciele rannego chłopca, którego oryginalną osobowość sfajczył trafiony weń piorun. Falma 2.0 postanawia zaakceptować nowy stan rzeczy, w czym z pewnością pomaga fakt, iż jest potomkiem arcyksięcia, który piastuje stanowisko nadwornego farmaceuty, a przy okazji stoi także na czele Królewskiej Szkoły Farmacji. Zgodnie z pełnionymi funkcjami dzieci arcyksięcia de Medicis - a więc również i Falma - otrzymują odpowiednie wykształcenie, aby umieć przyrządzać lekarstwa... jak również władać magią. Schody zaczynają się wtedy, gdy nowemu Falmie rzucanie zaklęć wychodzi aż nazbyt dobrze (i to na dodatek bez inkantacji), a gdy przerażona nauczycielka sprawdza poziom przysługującej mu mocy, użyte narzędzie pomiarowe kompletnie się psuje. Wisienkę na torcie stanowi odkrycie, że gdy chłopiec spogląda przez ułożony z palców okrąg, umie wskazać i zdiagnozować dotknięte chorobami miejsca, co ogromnie przypomina zdolność należącą do samego boga medycyny.

Podnoszenie bliżej nieznanych isekajów o umiarkowanie znośnych trailerach mimo wszystko wiąże się ze sporym ryzykiem trafienia w twarz potężnym chłamem... ale raz na jakiś czas ta szalona taktyka nawet się opłaca, a widz trafia na perełkę może nie jedyną w swoim rodzaju, za to dokładnie w takim stylu, jaki się lubi. Isekai Yakkyoku może i nie brzmi dobrze, zważywszy na to, że już w tytule pojawia się to ze wszech miar przeklęte określenie pseudogatunku, jednak wystarczy zrobić zaledwie jedno porównanie, żeby oczyścić ten tytuł ze wszystkich zarzutów. A zatem... khem, khem... ta seria to wykapana krzyżówka Dr. Stone'a z Honzuki no Gekokujou. Dziękuję, to tyle. Można się rozejść. Chociaż oczywiście nie musicie, o ile macie czas na przeczytanie tego akapitu do końca, tym bardziej jeśli jeszcze nie pozbyliście się wszystkich podejrzeń co do tego anime. Bo tak, jest to już trzecia seria w ciągu ostatniego roku (po Cheat Kusushi no Slow Life oraz Shin no Nakama), kiedy to mniej lub bardziej zisekajowany protag otwiera sobie aptekę. Dlaczego akurat tym razem ten koncept miałby nagle zadziałać? Ano dlatego, że główny bohater niesamowicie przypomina Myne z Mola Książkowego. Pomimo odrodzenia się w ciele dziecka wykorzystuje swoją fachową wiedzę, aby poprawiać byt ludzi z quasi-średniowiecznego świata, a przy okazji dbać o swoją nową rodzinę (czego nie zdołał zrobić w poprzednim życiu). Jednocześnie ta wiedza to nie żadne magiczne mumbo-jumbo, ale porządne fakty prosto z podręczników medycznych, dzięki czemu śledzimy każdy problem z wypiekami na twarzy i wątpliwościami, czy na akurat to konkretne schorzenie faktycznie zostało wynalezione skuteczne lekarstwo. Zwłaszcza końcówka serii, w której bohaterowie musieli zmierzyć się z grozą straszliwej epidemii, była niezwykle emocjonująca - nawet jeśli Falma potrafi magicznie identyfikować choroby czy tworzyć znikąd czyste związki chemiczne, to samego procesu leczenia (czy, khem, profilaktyki) mimo wszystko nie jest w stanie przeskoczyć. Dodatkowo tak jak Honzuki no Gekokujou seria ta nie prezentuje się jakoś szczególnie oszałamiająco, ot, animacja działa poprawnie i tyle można o niej dobrego powiedzieć, natomiast chciałabym ją pochwalić za naprawdę niezły OST, za który odpowiada m.in. Tatsuya Katou, bóg soundtracku z Dr. Stone'a. Z całego serca zachęcam więc do wgryzienia się w to niepozorne animu, gdyż pod wierchnią warstwą bezpiecznej przeciętności skrywa ono niesamowite nadzienie z porządnego światotwórstwa i zaskakująco angażującej fabuły.

8/10 - w tym konkretnym przypadku ocena nie odnosi się do jakości samego anime, ale jest wyrazem zahajpowania całą marką na tyle, że zdołałam w międzyczasie nadrobić wychodząca równolegle mangę.

JoJo no Kimyou na Bouken Part 6: Stone Ocean Part 2

Na wypadek miłości od pierwszego wejrzenia obejrzyj się i popatrz jeszcze raz

Jolyne z nieocenioną pomocą Weather Reporta udaje się odzyskać dysk ze Star Platinum, a następnie przekazać go Fundacji Speedwagona, aby zaimplementowali go z powrotem w ciało jej ojca. Niestety, zapis duszy Jotaro wciąż znajduje się w rękach nieznanego wroga, dlatego trzeba jak najszybciej odkryć jego tożsamość i skopać mu tyłek. Aby to zrobić, najlepiej byłoby przejąć coś, na czym bardzo złodupcowi zależy, zmuszając go tym samym do wyjścia z cienia i bezpośredniej konfrontacji. Jak się okazuje dzięki informacjom zdobytym po pokonaniu jednego z więźniów, na oddziale o zaostrzonym rygorze ma znajdować się tajemnicza kość. Nie jest to jednak taka zwykła, niewinna kosteczka (i to nie tylko przez fakt, że należała do samego Dio, ale o tym Jolyne akurat nie wie), gdyż miała styczność z mocą przywracającą do życia. W efekcie nie tylko zaczyna się samodzielnie poruszać, ale i mutować. Jolyne nie ma innego wyboru jak tylko dać się złapać i zostać osadzona na oddziale o zaostrzonym rygorze, byleby móc znaleźć ten cokolwiek specyficzny "artefakt". Z drugiej strony F.F. postanawia ruszyć z misją ratunkową, dlatego udaje się do Emporio i prosi go o pomoc. Niestety, Weather Report wciąż nie doszedł do siebie po ostatniej walce... jednak wtedy na ochotnika zgłasza się Annasui i zgadza się chronić Jolyne za cenę życia pod jednym drobnym warunkiem - a mianowicie że panna Cujou zostanie jego żoną!

Ech... To, jakim strzałem w kolano okazało się dla Netflixa wchłonięcie JoJo i wejście z korporacyjnymi buciorami w grafik produkcyjny Stone Ocean, jest na swój dziwny sposób fascynujące. Fascynujące, ale i wciórno przykre. Nie wiem, czy to kwestia tego, że minęło aż dziewięć miesięcy od wypuszczenia poprzedniego pakietu odcinków, przez co zapomniałam już, na jakie bolączki cierpi Part 6, ale najnowsze 12 odcinków oglądało mi się prawie że boleśnie. 13. odcinek to w ogóle był jakiś dramat, bo kompletnie nie składał się do kupy z tym, co działo się w poprzednim arcu, kiedy to Jolyne niemalże rozpuściła się pod zwałami deszczu trujących żab. Jak jestem zapaloną przeciwniczką minutowych recapów umieszczanych na początku niemal każdego odcinka, tak ogarnia mnie szalona frustracja, że w tym jednym kluczowym przypadku zdecydowano się nie dać absolutnie żadnego faka o pamięć widzów. Dalsza fabuła też nie prezentowała się szczególnie angażująco, choć winą za to obarczyłabym akurat animacyjną bidę z nyndzą. Przy tym projekcie nie siedział prawdopodobnie nawet pies z kulawą nogą, ponieważ studio David Production dosłownie za chwilę wypuszcza hype'owany reboot Urusei Yatsury, dostało angaż do Undead Unluck, plus aktywnie dłubie sobie przy trzecim sezonie Fire Force (któremu można wieeele zarzucić pod kątem fabuły, ale wizualnie jednak zawsze trzymało fason). Dzieje się po prostu za dużo przy posiadaniu zbyt małych sił przerobowych, dlatego w pierwszej kolejności oberwała ta seria, która została zakontraktowana przez Netflixa na nieprzesuwalne terminy. Chyba najdobitniejszym przykładem, jak bardzo robota pali się w rękach, jest fakt pozostawienia tego samego openingu i endingu co w pierwszej części. I nie, nikt mi nie wmówi, że planowali tak zrobić od samego początku - gdyby tak było, opening nie zawierałby nawiązań wyłącznie do wydarzeń z pierwszych 12 epizodów i ani ułamka więcej. Jasne, ostatnie dwa odcinki przywróciły mi wiarę w to, że nawet jeśli animacyjnie jest mocno meh, to chociaż szalone koncepty na walki nadrobią straty. Ten pączkujący na nowo optymizm pozostawię jednak na nadchodzącą trzecią część, bo drugą można już tylko zaorać.

6/10 - ale co się nacieszyłam retrospekcjami z Dio składającym miniaturowe modele statków i przeglądającym katalogi z muzealnych wystaw, to moje.

Kakegurui Twin

Co by nie mówić, Kakegurui bez karykaturalnych min byłoby niczym hazard bez ryzyka

Cofnijmy się w czasie o rok, kiedy to do Prywatnej Akademii Hyakkaou przeniosła się nowa uczennica imieniem... Mary Saotome. Ogromnie zależy jej na zyskaniu przychylności ludzi, dlatego nie tylko jest dla wszystkich niezwykle uprzejma i dba o nienaganny wygląd, lecz podejmuje się także gry z najlepszą hazardzistką w klasie, niejaką Kokoro Aiurą. Co prawda pierwszą grę popisowo przegrywa, zadłużając się na niebagatelne 200 kafli, ale z pomocą pieniędzy pożyczonych jej przez dawną koleżankę z podstawówki, Tsuzurę Hanatemari (która tak się składa, że też chodzi do Akademii i ma nieszczęście być Kicią), udaje jej się odpłacić pięknym za nadobne. Niestety, to wciąż nie wystarcza, aby zaistnieć w tak specyficznej szkole, nie mówiąc już o wkradnięciu się w łaski pierwszorocznych. Tsuzura zdradza, że aby zyskać rozgłos i poważanie, należy zacząć grać o naprawdę wysokie stawki. Mary postanawia więc ruszyć na podbój sal gier. Jej celem staje się najmniej popularna sala w szkole, w której mieści się jednoosobowy klub literacki w postaci Yukimi Togakushi. Dziewczęta ledwo są w stanie zajrzeć do środka, kiedy nagle zjawia się tam członkini Samorządu Uczniowskiego, a zarazem Przewodnicząca Komisji Obrony Moralności, Sachiko Juraku. Informuje ona o zadłużeniu klubu literackiego i nakazuje Togakushi opuszczenie dotychczas zajmowanego pokoju. Swoją szansę upatruje w tym Mary, proponując, że to ona zaopiekuje się salą biblioteczną i zwiększy przychody z odbywających się tam gier. Juraku zgadza się, jednak pod jednym warunkiem. O to, czy w sali pozostanie Togakushi, czy przejmie ją Saotome, ma zdecydować - a jakże, zgadliście - hazard.

W sumie nie wiem nawet, od czego by tu zacząć.... może od standardowego psioczenia na MAPPĘ i ich idiotyczną politykę pakowania się w każdy możliwy projekt, który tylko leży odłogiem na ziemi? Oczywiście samo Kakegurui akurat nie jest franczyzą zdrapywaną ze ściany innego studia, niemniej moment, kiedy ogłoszono wypuszczenie nowego spin-offa (czy raczej prequela), wcale nie polepszył sytuacji i tak już dążącego do samozagłady studia. Po premierze na Netflixie można jednak zrozumieć, czemu tak znikąd wyskoczyli z tym tematem - ano dlatego, że seria ta ma zaledwie 6 odcinków. Owszem, całkiem dopakowanych minutowo, lecz wciąż jest to bardziej bingewatchowy wypierdek niż coś zasługującego na hype trwający dłużej niż jedno popołudnie. Co trzeba jednak oddać Kakegurui Twin, to że nie wykorzystuje swojego tytułu na darmo i że marka ta dalej stoi przede wszystkim hazardem oraz różnymi dziwnymi grami obfitującymi w różne dziwne przekręty. Może nie tak popisowymi jak miewało to już miejsce w dalszych odcinkach oryginalnej serii, ale wciąż miło się patrzy na to wbijanie sobie metaforycznych noży w mniej już metaforyczne plecy. Nie do końca jednak zagrała mi w tym wszystkim postać Mary. I żeby nie było, że mam do niej jakieś uprzedzenia, bo nie i w ogóle to jest moją ulubioną bohaterką z głównej serii, natomiast tu kompletnie zabrakło mi jej charakterystycznego pazurka i traktowania wszystkich wokoło z taką mimowolną kąśliwością. Właściwie to jest nawet gorzej, bo Saotome po wstąpieniu do Akademii wykazuje dzikie zapędy do gromadzenia nakama i wyzwalania ludzi spod jarzma narzuconych kast. Na całe szczęście nie brakuje jej smykałki do gier, inaczej to ją należałoby posądzać o posiadanie bliźniaczki, nie przewodniczącej Momobami. Ach, no i nie da się nie wspomnieć o jednej istotnej dla tej produkcji rzeczy, a mianowicie o... kolorach. O mój boru szumiący, co tu się chwilami odwalało to ja nawet nie. Czy ktoś tam z osób odpowiedzialnych za kompozycję anime wziął i się urżnął z pomocą absyntu? Bo nijak nie idzie wytłumaczyć tego zielonego filtra towarzyszącego bohaterkom przez większość ustawowego czasu. Do JoJo z takimi artystycznie wywrotowymi pomysłami, a nie do szanującego się animu o przewalaniu ciężkiej kasy przez japońskie nastolatki!

7/10 - o, ale ending to im się naprawdę udał. Rzadko spotyka się tak zacnie zrobiony lipsync do słów piosenki, a tu to wyszedł z tego pierwszorzędny teledysk.

Kakkou no Iinazuke

Gratulacje! Właśnie zdałeś egzamin na design przeciętnego protagonisty isekaja!

Wypadki chodzą po ludziach i nie mam tu na myśli wyłącznie polującej na licealistów Dzikiej Ciężarówki-kuna. Rzadko, bo rzadko, ale zdarza się również, że wskutek fatalnej pomyłki w szpitalu na porodówce może dojść do zamiany nowo narodzonych dzieci. Taki los spotkał Nagiego Umino, który przed szesnastoma laty trafił nie do tego łóżeczka, co powinien. Gdy prawda wyszła na jaw, rodzice obu podmienionych pociech postanowili zorganizować wspólne spotkanie, umożliwiając dzieciom podjęcie decyzji, w której rodzinie wolą żyć dalej: w tej biologicznej czy tej dotychczasowej? Nagi oczywiście ani myśli się gdziekolwiek przeprowadzać, choć nie da się ukryć, że poznanie prawdziwych rodziców jest dla niego niezwykle ważną sprawą. Zanim jednak do tego dojdzie, musi minąć jeszcze kilka godzin, w trakcie których chłopak postanawia udać się do biblioteki i tam się intensywnie pouczyć (gdyż niezły jest z niego mózgowiec). W drodze do instytucji Nagi przeżywa mini zawał serca, gdy na kładce nad ulicą natyka się na dziewczynę, której postawa sugeruje chęć pokonania bariery i rzucenia się w dół tuż pod nadjeżdżającą Dzik-, znaczy, pod nadjeżdżające auta. Nagi odruchowo ją ratuje, nie omieszkując zupełnym przypadkiem zmacać jej biustu. Chwilę potem okazuje się, że dziewczę - Erika Amano - wcale nie zamierzało popełniać samobójstwa, a jedynie chciało przygotować sugestywne wideo, które umożliwiłoby jej wykpić się z aranżowanego przez rodziców małżeństwa. Szybko zmienia jednak plan działania i postanawia (korzystając z dowodu rzeczowego w postaci wideo z dotykania cycków), że Nagi będzie udawał jej aktualnego chłopaka, odsuwając tym samym kandydaturę pana bliżej nieznanego narzeczonego. Kiedy jednak przychodzi co do czego, okazuje się, że na spotkaniu podmienionych dzieciaków pojawia się zarówno Nagi, jak i Erika, a ich rodzice ogłaszają wszem i wobec, że najlepszym sposobem na pogodzenie wszelkich możliwych genealogicznych interesów będzie nie co innego, jak tylko ślub młodych!

Na Miki Yoshikawę, autorkę mangowej wersji Kukułek, jestem trochę (a właściwie to nawet bardzo) obrażona za to, co zrobiła z drugą połową Yamady-kuna i Siedmiu Wiedźm. Skoro więc nietuzinkowy rom-com wziął się i wywalił na ten głupi ryj, to czego w sumie należało się spodziewać po zupełnie sztampowym rom-comie zawierającym w sobie na dodatek zakamuflowaną opcję incestową? Ych. Chyba można się domyślić. Z Kukułkami mam naprawdę wiele problemów, począwszy od tego, że ciężko w tych czasach uwierzyć w podmiankę dzieciaków o zupełnie innych płciach. Jasne, rodzice czasem proszą podczas USG, aby nie mówić im o płci pociechy, niemniej już podczas samego porodu... no absolutnie nie da się uniknąć takiej informacji. I to jeszcze z obydwu stron. Skrajnie ujowa jest też próba nagłego połatania sytuacji po kilkunastu latach poprzez przymuszanie dzieciaków do ochajtania się ze sobą nawzajem. Jakby... nie dość, że jedni dorośli spaprali im życiorysy, to jeszcze kolejni robią to samo? Brawa, takie fabuły to tylko w Japonii. Po drugie to nie jest też tak, że którakolwiek z trzech prezentowanych dziewoi z haremu jest na tyle sympatyczna (ani w ogóle jakakolwiek), żeby chcieć kibicować protagowi w spiknięciu się właśnie z nią. Główna bohaterka wydaje się ledwo znośna, a tę młodszą siostrę to już w ogóle należałoby dla świętej przyzwoitości zapakować do Evangeliona i wystrzelić w kosmos, bo i tak wiadomo, że została tu wepchnięta tylko dla zwiększenia obsady (już nie mówiąc o tym, jak idiotyczny jest fakt, że dziewczyna w sekundę odblokowuje miłość do brata, gdy tylko wychodzi na jaw, że nie są ze sobą powiązani więzami krwi). Jakąkolwiek sensowną chemię protag ma jedynie z tą najlepszą uczennicą ze swojej szkoły, ale to nie tak, że zrobiłoby mi się jakoś strasznie przykro, gdyby zamiast zdobyć jej serce postanowił wylecieć do Tybetu i tam zostać mnichem. Po trzecie animowane Kukułki nie są nawet jakoś szczególnie ładne. Z tego wszystkiego obronną ręką wychodzi jedynie pierwszy opening... i moooże pierwszy ending, chociaż bardziej za przyjętą stylistykę niż za to, jak koresponduje z całą serią. Reszta jest okej, ale w taki najbardziej wymuszony sposób, jaki się tylko da. Polecam, tyle że trzymać się od tego z daleka. Ani ecchi tu nie uświadczycie, ani romansu z widokami na sensowne zakończenie.

5/10 - niestety zdążyłam już zapomnieć, że nie każda haremówka chce aspirować do poziomu Pięcioraczek. I że właściwie żadna inna taka nie jest.

Kumichou Musume to Sewagakari

Raz, dwa, trzy - Dziadzio Wpierdol patrzy!

Należący do grupy Sakuragi Toru Kirishima jest pierwszej klasy zabijaką, który żadnej (zwłaszcza brudnej) roboty się nie boi. I chociaż może się wydawać, że bez mrugnięcia okiem jest w stanie spełnić każde najkrwawsze polecenie swojego szefa, to nowe zadanie przerasta nieco jego dotychczasowe kwalifikacje. A chodzi o... opiekę nad siedmioletnią córeczką, Yaeką, która po dłuższym pobycie w domu cioci wróciła do głównej siedziby. Niestety, bycie przywódcą yakuzy utrudnia nieco sprawowanie codziennych rodzicielskich obowiązków takich jak odprowadzanie małej do szkoły czy odrabianie wraz z nią pracy domowej. Dlatego właśnie potrzebny jest taki Kirishima, który nie tylko będzie na każde zawołanie panienki, ale także skutecznie ochroni ją przed zakusami wszelkich wrogich grupie Sakuragi frakcji. Problem w tym, że nieszczególnie szczęśliwa z takiego obrotu spraw jest sama główna zainteresowana i choć nie skarży się na to nawet słowem, widać, że traktuje Kirishimę z mocną rezerwą. Zataja przed nim nawet to, że w szkole organizowane są dni otwarte dla opiekunów, którzy mogą obserwować swoje pociechy podczas lekcji. Yaeka doskonale zdaje sobie sprawę, że nie może wymagać od rodziny poświęcenia jej czasu - wszak tata jest szefem dużej organizacji, ciocia pracuje w knajpce, a nieprzytomna mama ciągle leży w szpitalu - jednak nie zmienia to faktu, że jest jej niesamowicie smutno... przynajmniej dopóty, dopóki nie pojawia się rycerz w niebieskiej koszuli zwany Kirishimą. I tak powoli, powoli mur dzielący młodą panienkę i krewkiego yakuzę zaczyna się zmniejszać, a zamiast niego rodzi się prawdziwie rodzinna więź.

Jak na to, jak prezentuje się materiał źródłowy i jaką w ogóle ta seria ma genezę, to studiom feel. i Gaina należą się wielkie brawa. Zrobili właściwie wszystko, co tylko mogli, żeby sklecić z tych krótkich, epizodycznych rozdzialików jako tako ciągłą fabułę i nawet pod względem wizualnym wyglądało to naprawdę w porządku. W tej historii podoba mi się także to, że Kirishima nie zmienia się z totalnego zabijaki w istnego anioła, bo to by było zbyt ciężkie do udźwignięcia zawieszenie niewiary. Na szczęście podczas przejmowania opieki nad Yaeką jest już całkiem naprostowanym, komunikatywnym człowiekiem, tylko trochę zbyt łatwo korzystającym z przemocy. No i oczywiście Yaeka - istne słoneczko i osłoda zbolałych serc wszystkich tych widzów, którzy mają serdecznie dość kontaktów z prawdziwymi, rozwydrzonymi bachorami. Misaki Watada naprawdę dowiozła swoją rolę. Co by jednak nie mówić, ta seria to nie jest żadna ukryta perełka. To nie jest nawet anime, które powinno trafić do pierwszej dziesiątki polecanych tytułów z tego sezonu. A przecież mówimy tu o lecie - porze roku od lat obłożonej klątwą niedostatku jakościowych produkcji (co wcale nie oznacza, że absolutnie nic się wtedy nie dzieje). Gdybym miała być totalnie szczera, to z dwojga złego bardziej koherentnym, a przy tym przystępniejszym anime opowiadającym o specyficznej rodzicielskiej więzi między dziewczynką a dorosłym facetem jest Deaimon i to jego prędzej bym podsunęła do oglądania niż Kiedy yakuza zostaje niańką. Słoniem w pokoju wydaje się tu bowiem setting, który w kontekście anime dla dzieci będzie jednak trochę zbyt problematyczny (yay, nie ma to jak robienie przestępcom dobrego PR-u!), a w przypadku dorosłych... cóż... to trochę śmiech na sali, ta tutejsza yakuza. Na czym ta grupa Sakuragi w ogóle zbija hajsy, co? Na sprzątaniu burdeli i ustawianiu do pionu członków innych rodzin? Bo innego wytłumaczenia nie widzę, tym bardziej że przewijający się na drugim tle mafiozi wydają się nie mieć równie czystych intencji w prowadzeniu biznesu co papa Yaeki. No więc właśnie. Niby to ciepła, zabawna, odprężająca seria, ale jak się człowiek nad tym głębiej zastanowi, to robi się naprawdę dziwnie.

6/10 - ach, no i za Chiny Ludowe nie wybaczę istnienia 4. odcinka, który był najgłupszym fillerem, jaki miałam nieprzyjemność zobaczyć od naprawdę dawna. Normalnie wypisz-wymaluj Youtube widziany oczami podstarzałego Japończyka.

Love Live! Superstar!! 2nd Season

Gdyby tylko polska złota jesień chciała być równie atrakcyjna co ta japońska...

Dla piątki dziewcząt z zespołu Liella! rozpoczyna się nowy, drugi już z kolei rok szkolny. Choć poprzednim razem nie udało im się wyjść z fazy grupowej Love Live!, to zwyciężczynie całego konkursu, duet Sunny Passion, na pytanie o to, kto według nich zasługuje na miano najsilniejszych rywalek spośród pozostałych grup szkolnych idolek, odpowiadają, że najbardziej ich serca poruszył właśnie kwintet uczęszczający do żeńskiego liceum Yurigaoka. W ten oto sposób, choć w praktyce nie zajęły żadnej wybitnej lokaty, Liella! jest aktywnie typowana na czarnego konia nowej edycji Love Live!. Dziewczyny oczywiście planują dać z siebie wszystko, jednak przypadkowe spotkanie ze świeżo upieczoną uczennicą, przybyłą z odległego Hokkaido Kinako Sakurakouji, uświadamia im, że jako formalny klub mają też pełne prawo dbać o kontynuowanie dzieła i starać się o nowy narybek. Mimo szeroko zakrojonej akcji marketingowej i niesamowitej popularności członkiń Lielli!, nikt nie zgłasza się z pragnieniem przyłączenia się do grupy. Powód jest cokolwiek zrozumiały - jako że zespół składa się z utalentowanych szkolnych idolek, które mają wszelkie zadatki na zdobycie najwyższego miejsca na podium, żadna z pierwszoklasistek nie czuje się na siłach, aby móc dorównać takim gwiazdom, czy to pod względem umiejętności scenicznych, czy to zapału do wyczerpujących treningów. Kanon nie chce się jednak tak łatwo poddać i za sprawą porady starszej siostry, postanawia zorganizować występ na żywo na dachu liceum, na który siłą argumentu (czyt. przymusem i fortelem) zostaje ściągnięta Kinako.

A tak się cieszyłam, że w tej odsłonie franczyzy mamy taki konkretny, kameralny skład... to nie. Najwyraźniej jeśli w zespole nie znajduje się minimum dziewięć dziewczynek, to to nie może być uznawane za pełnoprawną odnogę Love Live!. I nie zrozumcie mnie źle - nowe idolki są naprawdę spoko i mimo drobnych humorystycznych naleciałości wciąż da się z nimi normalnie sympatyzować (w przeciwieństwie do pierwszych odsłon tej franczyzy... brrr...). Lecz o ile przyjemnie ogląda się tak duży zespół prezentujący naprawdę urocze układy taneczne, tak z udziałem bohaterek w poszczególnych wątkach bywa już bardzo różnie. Właściwie można wśród nich wyróżnić pięć drugoklasistek zachowujących się w miarę autonomicznie oraz bohatera zbiorowego w postaci ekipy pierwszoklasistek, które w drugiej połowie sezonu zlewają się w jeden moe konglomerat mówiący wspólnym głosem. Jest jeszcze jedna frapująca mnie kwestia. Doceniam, że poświęcono odpowiednią ilość czasu na sensowne wprowadzenie pierwszoklasistek do ekipy Lielli!, natomiast rykoszetem oberwały przez to eliminacje do Love Live!, które zajęły właściwie tyle, co nic (a konkretnie pięć odcinków). Ktoś może uznać, że to w sumie dobrze, że oszczędzono zbędnego pitolenia, natomiast odnoszę wrażenie, że większości będzie to jednak nie w smak, bo jak to tak - seria o śpiewaniu praktycznie bez śpiewania? Ano tak to jakoś wyszło w tym sezonie. Występów jest stosunkowo mało, choć może to tak w ramach wyrównania za Nijigasaki, gdzie cała linia fabularna skakała od jednego bombastycznego festiwalu do drugiego bombastycznego festiwalu. I chociaż nie potrafię się powstrzymać przed wytykaniem niedociągnięć... to mimo wszystko są to zaledwie niedociągnięcia, nie rażące błędy czy oczywiste głupoty odbierające radość z oglądania serii. Kiedy z musu przedzierałam się przez Love Live! Sunshine!! (czyli drugą serię), robiąc dobrą minę do złej gry, w życiu bym się nie spodziewała, że w nie tak znowu odległej przyszłości marka ta stanie się w mojej ocenie czymś naprawdę sympatycznym i angażującym emocjonalnie. Oczywiście nie na tyle, żeby wsiąknąć w świat koncertów z udziałem seiyuu, ale za to mogę z ręką na sercu polecać ją jako czołowego przedstawiciela gatunku idolkowych anime.

7/10 - jeśli Sunrise będzie rozwijał technologię animowania gigantycznych robotów w tak samo zacnym tempie, jak udoskonala grafikę komputerową używaną na potrzeby idolkowych występów, to widzę przed gatunkiem mechów prawdziwie świetlaną przyszłość.

Lycoris Recoil

Suprise, motherfuckers~

Japonia od ośmiu lat może się poszczycić mianem najbezpieczniejszego miejsca na świecie. Niewielu obywateli jednak wie, że jest to zasługa ciężkiej pracy Likorysek, czyli rygorystycznie wytrenowanych zabójczyń, które zza kulis szarej codzienności dbają o to, aby w porę eliminować wrogów bezpieczeństwa publicznego. Likoryską jest także Inoue Takina - przeniesiona z Kioto 16-letnia strzelczyni wyborowa - która wydaje się być trochę na bakier z cierpliwością czy pracą zespołową. Kiedy wraz z koleżankami po fachu ma za zadanie udaremnić handlarzom broni sporą transakcję, jedna z Likorysek zostaje wzięta za zakładniczkę. Zamiast jednak czekać na polecenia z góry, Takina pod presją kończącego się czasu decyduje się wziąć sprawy w swoje ręce i używa karabinu maszynowego, zmiatając z planszy wszystkich złych gości (na szczęście z wyłączeniem towarzyszki broni). Ta niesubordynacja i cokolwiek mało dyskretny sposób działania będą jednak słono kosztować dziewczynę, co doprowadzi do jej wydalenia z kwatery głównej i przekazania pod pieczę jednej z najwybitniejszych Likorysek, Chisato, aby pod jej czujnym okiem Takina zyskała nieco ogłady. Okazuje się jednak, że miejscem, gdzie odbędzie swoje specjalne szkolenie, będzie nie baza antyterrorystów, nie żadna tajna siedziba grupy uderzeniowej, a... kawiarenka o wdzięcznej nazwie LycoReco. Znów Chisato, zamiast być jakąś dojrzałą assasynką o zimnym wzroku, jest zaledwie o rok starszą dziewczynką o niezwykle radosnym usposobieniu, która choć zdaje się nie mieć sobie równych przy załatwianiu nawet najtrudniejszych misji, to operuje zaskakująco pacyfistycznymi metodami.

W przypadku Lycoris Recoil praktycznie do ostatniej chwili nie było wiadomo, czym ta produkcja właściwie zamierza być (sugerując jedynie, że seria ma się skupiać na słodkich dziewczynkach pracujących w kawiarni), a o tym, że anime o takowym tytule w ogóle ma zaistnieć, poinformowano zaledwie pół roku przed emisją pierwszego odcinka. Dziwna to była taktyka, jednak nie powiem, że totalnie niewłaściwa - zgaduję, że w przeciwnym razie ludzie mogliby się aż za bardzo nahajpować i nie wywołałoby to aż takiego efektu wow, jaki udało się osiągnąć. Ale kiedy stało się już jasnym, jak dużo jest w tej serii świetnie wyreżyserowanych scen akcji i widowiskowego szczelania się, polecajki na temat LycoReco rozniosły się po Internecie z viralową prędkością. Trochę jak przy Tantei wa Mou, Shindeiru., tylko że całkowicie zasłużenie. Zresztą, pewnie części z was obiło się nawet o uszy, że zapalonym wyznawcą tej serii okazał się sam Hideo Kojima, ekscentryczny twórca kultowych gier z serii Metal Gear czy symulatora chodzenia Death Stranding. Zresztą, ja się facetowi absolutnie nie dziwię. Chociaż serie z bijącymi się dziewczynkami nie należą w tej branży do żadnej nowości, do tej pory ze świecą było szukać takich, w których absolutnie każdy odcinek ociekał bombastyczną epickością zmieszaną we właściwych proporcjach z odprężającym vibem, humorem i yuri baitami. Ogromna w tym zasługa czarującej Chisato, która jest czymś więcej niż stereotypowym radosnym głuptaskiem, który wszystko załatwia siłą przyjaźni, gdyż stoją za nią najwyższej klasy umiejętności podpierające jej pokojowe poglądy. Znów Takina nie pozostaje grumpy służbistką przez cały czas trwania serii, przejmując od Chisato (i nie tylko) sporo luzu i elastycznego myślenia. Więc chociaż ta seria nie wyważa żadnych drzwi, chętnie korzystając z doskonale już znanych i ogranych motywów kina akcji, to robi to w sposób brawurowy, angażujący i spójny. O takie original serie absolutnie nic nie robiłam i wyłącznie takich original serii chciałabym nam wszystkim życzyć.

8/10 - a ta animacja? Rany kochany, toż to A-1 Pictures w najlepszym wydaniu! Och, wait... Przecież A-1 Pictures pokazuje się ostatnio wyłącznie w najlepszych wydaniach.

Made in Abyss: Retsujitsu no Ougonkyou

Ach, poczochraj już mój plusz!

Po tym, jak Riko, Regowi i Nanachi udało się wspólnymi siłami (i nie bez pewnego dramatycznego poświęcenia) pokonać Bondrewda, wywalczając sobie tym samym dalszą drogę w głąb Otchłani, ekipa rusza kapsułą przez Piątą Warstwę, Ocean Zwłok, do szóstej z kolei sfery - Stolicy Przepadłych. Równolegle poznajemy historię żyjących przed wiekami odkrywców, którzy wiedzeni niejasnymi pogłoskami o istnieniu Złotego Miasta znajdującego się wewnątrz głębokiej, krwiożerczej rozpadliny, udali się w daleki rejs w poszukiwaniu tegoż owianego tajemnicą miejsca. Drogę wskazywał im kulisty kompas znajdujący się w posiadaniu Vueko - nieśmiałej, słabowitej dziewczyny, która wraz z Wazukyanem (szefem wyprawy) oraz Belafem (tłumaczem) tworzyła grupę Trzech Mędrców. W trakcie olbrzymiego sztormu niemal wszystkie statki z floty zostają kompletnie zniszczone i tylko jedna jedyna łajba, na której znajduje się trzon ekspedycji, cudem dociera do wyspy, na której igła kompasu wreszcie staje na sztorc. W epicentrum lądu zieje czeluść głębsza niż cokolwiek innego, równie przerażająca, co hipnotyzująca, na widok której niezrażona stratami ekipa odkrywców rusza dalej, ku dziewiczemu nieznanemu. Dzięki zdobytym w wiosce tubylców informacjom oraz przygarnięciu "przewodniczki na gapę" grupa decyduje się zejść wgłąb Otchłani. Mimo wielu niebezpieczeństw oraz obecności klątwy czyhającej na każdą nieostrożną istotę, która będzie chciała z powrotem piąć się ku górze, ekspedycja ostatecznie dociera nie gdzie indziej, tylko aż do Szóstej Warstwy...

O ile w 2017 roku raczej nikt nie wyłamywał się z chwalenia pierwszego sezonu Made in Abyss, tak po kinówce i zaprezentowanej latem kontynuacji możemy chyba zgodnie uznać, że tę markę albo ludzie kochają, albo się nią absolutnie brzydzą. Łamanie i odcinanie dziecku skażonej trucizną ręki to był ledwo pikuś przy tym, jakie cuda odwalają się w ramach odwiedzin we wiosce spaczonych (oraz retrospekcji związanych z jej powstaniem - ooo, tam to się dopiero dzieje makabreska pełną gębą!). I chociaż wiem, że z tym autorem mangowego pierwowzoru i jego fetyszami jest coś ewidentnie nie tak, to twórcom ze studia Kinema Citrus należą się wielkie brawa za to, jak przepotężną robotę odwalili, aby zachować wybitnie pokręcony klimat tej opowieści, a przy tym nie zrobić z tego jednego wielkiego festiwalu obleśności. Naprawdę warto było czekać te 5 lat, aby ujrzeć tak zjawiskowy kawałek animacji wspomagany przez kolejny absolutnie fenomenalny soundtrack w wykonaniu Kevina Penkina. Już przy pierwszym sezonie mocno mu kibicowałam w rozwijaniu kariery kompozytora współpracującego z japońskimi studiami animacji, no bo wiecie - człowiek z zewnątrz, underdog, niech no wniesie trochę świeżości do tego skostniałego biznesu. Ale kiedy posłuchałam podcastu z jego udziałem... damn... tego gigasympatycznego gościa i jego twórczość trzeba bronić za wszelką cenę (a nie ładować go w totalnie nieoddające mu sprawiedliwości kontynuacje Bieda-Tarczownika). No. A skoro zostało nam tu jeszcze trochę miejsca, to pozwolę je sobie zagospodarować na krótki segment pod jakże malowniczym tytułem "o chuj Wazukyanowi chodziło?". Znaczy, w sumie to w 12. odcinku wreszcie dowiadujemy się, o co właściwie chodziło, ale nie da się ukryć, że jego dziwne akcje budzą mocno mieszane uczucia w stosunku do tego, co ostatecznie chciał (zdołał?) osiągnąć. Gdyby nie czasoprzestrzenne zawirowania, byłby z niego wybitny adept szkoły złodupczenia im. Ojca Bondrewda. Niemniej dziwnie napisani antagoniści to jedyny zarzut, który nie pozwala mi umieścić Made in Abyss w absolutnej topce obejrzanych animu. Pod całą resztą względów... *całuje czubki palców i posyła buziaka w przestrzeń*

9/10 - nie zamierzam jednak przekonywać, że na tym etapie jest to bajka dla każdego, bo ewidentnie nie jest. Ale jeśli nie teraz, to może wartwo dać jej kolejną szansę za jakąś dekadę albo dwie?

Overlord IV

Rzucam pogardę za trzy... dwa... jeden...

Po tym, jak Ainz zrobił porządek na równinach Katze i ogłosił E-Rantel stolicą nowo utworzonego Królestwa Magii, przyszedł czas, aby odłożyć epickie zaklęcia na kołek i zająć się nudną, acz niezbędną do wykonania papierkową robotą. Problem w tym, że zarządzanie podbitym miastem znacząco różni się od snucia planów w doskonale prosperującym Grobowcu Nazaricka. Jak się okazało, po dokonaniu politycznego przewrotu niewielu kupców ma ochotę przybywać do E-Rantel, przez co braki w podstawowych zasobach zaczynają być coraz bardziej odczuwalne. Albedo prosi o pozwolenie, aby udać się do Re-Estize i powziąć w związku z tym stanem stosowne kroki. W międzyczasie Ainz podejmuje decyzję, aby zgodnie z sugestią jednej z Plejad założyć w E-Rantel sierociniec i kształcić tam najbardziej obiecujące jednostki, pozyskując tym sposobem nowych wiernych podwładnych. Dodatkowo podczas jednej z przechadzek po mieście Ainz natrafia na mocno opustoszałą gildię poszukiwaczy przygód, w efekcie czego postanawia zaszczycić rozmową zarządzającego nią mistrza. Po krótkiej wymianie opinii przedstawia mu ofertę nie do odrzucenia - w zamian za włączenie gildii pod swoją bezpośrednią protekcję, poszukiwacze przygód mają wziąć sobie do serca przysługujące im miano i ruszyć w świat, by odkrywać dla Ainza inne królestwa. Jeśli okażą się przyjaźnie nastawione, Król Magii z chęcią zawiąże z nimi sojusze, natomiast jeśli źle im będzie z polityki patrzeć... cóż, wtedy pan i władca Nazaricka może zostać zmuszony do sięgnięcia po bardziej siłowe argumenty.

Overlord stał się dość kłopotliwą franczyzą - na tyle popularną, że człowiek ogląda kolejne serie z zupełnego przyzwyczajenia, ale na tyle nieangażującą, bo z sezonu na sezon coraz bardziej gubi się w prowadzonych wątkach politycznych, nie potrafiąc utrzymać skupienia na arcu dłuższym niż 4 odcinki. Naprawdę nie mam problemów z antybohaterami czy nawet antagonistami, którzy mają swoje za uszami, jednak śledzenie poczynań armii koksów, którzy koszą wszystkich jak leci, czy to złych, czy to dobrych, czy winnych, czy bezbronnych... no pozostawia w ustach pewien niesmak. W tym sezonie jest to jeszcze o tyle kłopotliwe, że Królestwo Re-Estize już i tak lizało Ainzowi buty (żeby nie powiedzieć, że rowek w tyłku, tyle że szkielety ich nie mają), a i tak skończyło wyrżnięte w pień, bo jakiś głupi pośledni szlachcic połaszczył się na towary jednej z karawan. I to ma nie być terror? A przecież w połowie sezonu trafiła się nawet spoko akcja, gdy Ainz z ekipą ziomali poszli wyzwalać krasnoludy spod bestiowej okupacji, w zamian żądając, aby wszyscy kowale zdolni wykuwać runiczne bronie zamieszkali w jego nowo utworzonej stolicy. Dodatkowo nie dość że dał najeźdźcom realną szansę na poddanie się i dołączenie do jego imperialnej armii, to jeszcze zabijał tylko tych, którzy naprawdę się stawiali. Według mnie był to idealny przykład złodupcowania z rigczem (rigszem? bo szkielet?). Oczywiście wiadomym jest, że to wszystko ma na celu wywołanie wilka z lasu... to znaczy innych graczy znających dawne Yggdrasil, niemniej nie zapominajmy, że ten brak jakiejkolwiek subtelności w tej materii kosztuje miliony żyć (zabijanie NPCów w GTA nie ma złego wpływu na psychikę gracza, mówili...). Co dla równowagi mogę zaliczyć nowemu sezonowi Overlorda na plus, to to, że studio Madhouse oszczędziło nam naprawdę katastrofalnych ujęć komputerowo wygenerowanych armii. Zanim jednak zaczniecie z tego powodu świętować, pozwolę sobie podkreślić, że chodzi tylko o ujęcia naprawdę katastrofalne. Takie brzydkie w uj nadal mają się dobrze (na was patrzę, wilkołakopodobne cośki). Natomiast jeśli w grę nie wchodzi CGI, to cała reszta wygląda totalnie whatever - ani się tym jarać, ani rzucać w kąt i jechać w Bieszczady. No taki się z tego zrobił wzór niedorobionych cnót dla wszystkich pozostałych isekajów.

6/10 - o, właściwie to zamiast kontynuacji Overlorda dużo chętniej przygarnęłabym nowy sezon przygód wesołego Momona... to znaczy Rycerza-Szkieletora i jego cycatej elfki z Gaikotsu Kishi-sama.

RWBY: Hyousetsu Teikoku

Z anime od Shaftu jest jak z ciastem - czasami są tak zacne, że masz ochotę na więcej, a czasami bezceremonialnie dostajesz nimi prosto w twarz

Świat, jak to światy w sumie mają w zwyczaju, radził sobie względnie dobrze, dopóki nie pojawiły się na nim tajemnicze monstra zwane grimmami. Wówczas to ludzkość po wielu porażkach, cierpieniach i niemal całkowitym wytrzebieniu w pień zdołała odkryć nową moc, Pył, którą zaczęli wykorzystywać do zasilania broni umożliwiającej im wyrównaną walkę z grimmami. Z czasem doprowadziło to do rozwinięcia profesji Łowców i Łowczyń trenowanych w specjalnych szkołach założonych przez cztery królestwa Ocalałych. Jedną z takich placówek jest Akademia Beacon w Królestwie Vale, do której dostaje się Yang Xiao Long. Młodziutka Ruby Rose, choć nieco zazdrości swojej przyrodniej siostrze tego niewątpliwego sukcesu, jest z niej także niesamowicie dumna, dlatego wybiera się do miasta, aby kupić jej prezent. Zupełnym przypadkiem trafia do sklepu, który grupa rabusiów obiera sobie za cel, aby nielegalnie przywłaszczyć sobie zapasy Pyłu. Ruby nie jest jednak w ciemię bita i tak jak starsza siostra umie walczyć, korzystając z pomocy wielkiej, szkarłatnej, rozkładanej kosy. I chociaż dziewczynie udaje się bez najmniejszego problemu powalić wszystkich poślednich rzezimieszków, to jednak ich szefowi, wyniosłemu rudzielcowi w meloniku, w ostatniej chwili udaje się zbiec. Ruby stara się go dogonić, jednak przed dalszym pościgiem powstrzymuje ją Łowczyni władająca szpicrutą, która jest zarazem instruktorką w Akademii Beacon. Nie jest to zresztą jedyna osoba z tej placówki, którą tego wieczoru Ruby ma okazję poznać - po tęgim kazaniu, jakie musiała przyjąć na klatę, do obu pań dołącza nie kto inny, a sam dyrektor szkoły. Zamiast jednak zmyć Ruby głowę, ma dla niej nie lada ofertę - a mianowicie może ona od razu przeskoczyć dwa lata nauki i dołączyć wraz z Yang do Akademii Beacon!

Jeśli podobnie jak ja spodziewaliście się (lub dalej się spodziewacie, bo czekaliście na możliwość zbinge'owania całości), że realizowana przez studio Shaft odsłona niesławnego w fandomie RWBY jest miękkim rebootem umożliwiającym wskoczenie w uniwersum tym niedzielnym widzom, którzy do tej pory kojarzyli markę jedynie z ambiwalentnego CGI... no to niestety nie mam dla was dobrych wieści. Fakt, jeszcze pierwsze trzy odcinki próbują udawać jakieś sensowne wprowadzenie do świata przedstawionego, jednak już od czwartego epizodu większość rozpoczętych wątków od razu ląduje w koszu, a widzowie trochę poniewczasie orientują się, że powinni zapiąć wszelkie możliwe pasy bezpieczeństwa, ponieważ czeka nas bezpardonowa przejażdżka po terenach znanych wyłącznie zatwardziałym fanom marki. Co gorsza, mamy się przejmować, że dziewczęta, które ledwo co się poznały i stworzyły razem drużynę, są już zatwardziałymi psiapsiółami zdolnymi poświęcić absolutnie wszystko, by ratować siebie nawzajem ze śmiertelnych opresji. Kurde, a ja niektórych ludzi po trzech latach wspólnego kiszenia się w jednej licealnej klasie byłam gotowa wepchnąć pod rozpędzony pociąg. Jasne, jeszcze umiem pojąć, dlaczego zdecydowano się na zanimowanie tego arcu, skoro był względnie interesujący wizualnie/łatwy do wciśnięcia w ramy 12 odcinków/skupiony na niewielkiej grupce postaci. Ale to wcale nie znaczy, że cokolwiek z tego wyszło. A pewnie mogłoby, gdyby chociaż animacja nie była taka... uch. Taka Shaftowa w najgorszym tego skojarzenia znaczeniu. Twórcom udało się osiągnąć poziom, którego nie widziałam chyba od czasu wypuszczenia serialowego Mekaku City Actors - a mianowicie człowiek po seansie nabiera przemożnej ochoty, aby pomodlić się do wszystkich znanych i nieznanych bóstw o łaskę poprawionego wydania na Blu-raya. I nie, proszę mi tu nie mydlić oczu 11. odcinkiem, bo to jest oczywiste zagranie pod publiczkę, tak w ramach pozostawienia dobrego wrażenia, mimo że dosłownie chwilę wcześniej też coś pozostawili, tyle że śmierdzące kupsko ciągnące się na ponad pół sezonu. Źle, oj, bardzo źle się dzieje w państwie Shaftowskim... i chyba się już z tego stanu nijak nie wykaraskamy...
 
3/10 - brzydkie 3D czy brzydkie 2D? Oto jest pytanie!

Shadows House 2nd Season

Wow, klimat niczym w kantorku u pani z dziekanatu...

Kate i Emilico udaje się szczęśliwie przejść debiut i zostać oficjalnymi członkiniami rodu Shadow. To jednak dopiero początek długiej i krętej drogi, zwłaszcza że ciemnie panienka i jej służka potrzebują sojuszników, wraz z którymi mogłyby odkryć tajemnice kryjące się za istnieniem rezydencji oraz szanownego Pana Dziadka trzymającego cały ten majdan w garści. Nie będzie to łatwe, ponieważ wraz z przejściem na wyższy poziom wtajemniczenia Kate i Emilico nieustannie muszą się angażować w różnego rodzaju aktywności - rozwijanie zainteresowań, specjalne lekcje kontroli sadzy, sprzątanie - przez co zostaje im niewiele czasu na sen, nie mówiąc już o potajemnym kontakcie z rówieśnikami. Co gorsza, Kate z powodu wrogości żywionej do niej przez zarządzającego domem dzieci Edwarda ciągle znajduje się na cenzurowanym, a gdy na nocnym obchodzie Barbie zauważa kątem oka zakapturzoną postać znajdującą się w mocno niedozwolonym miejscu, podejrzenie natychmiast pada na właścicielkę żywej lalki, która nieustannie wtrynia nos w nie swoje sprawy. Znajdująca się pod ścianą Kate decyduje się więc na dość ryzykowny fortel, a wiedząc, że jedyną osobą, jakiej może na ten moment zaufać, jest John, postanawia ukradkiem podrzucić mu do kieszeni liścik. W tym celu wykorzystuje lekcję z Susanną, aranżując sytuację, podczas której wszyscy zgromadzeni ciemnie państwo skupiają spojrzenia na przeciwległym krańcu pokoju. Okazuje się jednak, że wzrok nie jest jedynym zmysłem, na który trzeba uważać, zwłaszcza gdy ma się do czynienia z istotami zdolnymi kontrolować sadzę na różne pomysłowe sposoby...

Zanim przejdziemy do właściwej opinii, musimy odhaczyć punkt obowiązkowy ulubionego rozrywkowego programu całego fandomu pod tytułem "czy nowa seria produkcji studia CloverWorks spadła z rowerka?". Odpowiedź brzmi... nie! Nie spadła! A przecież mówimy tu o drugim sezonie! Ciężko się jednak dziwić, że takie myślenie stało się standardem, bo ani twórcy nie zasłużyli na to, aby im dawać jakiekolwiek kredyty zaufania, ani szachry-machry, jakie wyczyniono przy okazji końcówki pierwszego sezonu Shadows House, nie zwalniały z obowiązku mania się na baczności. I zgodzę się, że nowa seria cierpi na dwa poważne problemy. O pierwszym napomknęłam przy okazji recenzji tomów 5-7 wydawanej w Polsce mangi, a mianowicie studio trochę niewprawnie wcisnęło w fabułę brakującą do tej pory postać Ciemnie Szaty (która, że pozwolę sobie wyjaśnić, powinna aktywnie dopomagać Emilico, Shaunowi i Rum podczas nocnego przeczesywania rezydencji po pierwszej akcji ze zlepkami), przez co cały spisek wydaje się znacznie mniej niejednoznaczny, niż miało to miejsce w oryginale. Oczywiście dramatu nie ma, ale jeśli miałabym doradzać, za co wziąć się w pierwszej kolejności - za mangę czy za anime - to po drugim sezonie już bez najmniejszego wahania wskazałabym bramkę numer jeden. Z tą kwestią wiąże się również drugi problem, który trochę ciężko mi opisać, żeby już do reszty wszystkiego nie zaspoilować, ale... no właśnie. W anime naprawdę brakuje subtelności jeśli chodzi o sugerowanie tożsamości Ciemnie Szaty i to niekoniecznie w taki sposób, jaki widzowie by tego sobie życzyli. W mandze dawało to znacznie więcej satysfakcji, nawet jeśli ostateczna konfrontacja okazywała się totalną niespodzianką. Zdaję sobie przy tym sprawę, że w sporym stopniu sama jestem sobie winna czerpania znacznie mniejszej radości z drugiego sezonu, gdyż tuż przed jego emisją nadrobiłam calutki zaadaptowany arc. Jednocześnie to nie tak, że w którymkolwiek momencie rozważałam rzucenie bajki w cholerę, a mimo niedoskonałości zaadaptowanej fabuły seria wciąż stoi na naprawdę solidnym poziomie. Trzymam więc kciuki za bliższą lub dalszą realizację kontynuacji, bo to wciąż na tyle fascynujący świat przedstawiony, że szansę na zaznajomienie się z nim powinno mieć jak najszersze grono odbiorców.

7/10 - no kurde, no! Tak mnie ta nowa piosenka ReoNy wypuszczona jeszcze przed rozpoczęciem sezonu nahajpowała na absolutnie bangerowy opening... a tu wizualnie można się było pochlastać z nudów.

Summertime Render

Kierowniku! Przecież bez młota to nie robota!

Shinpei wraca na rodzinną wyspę - Hitogashimę - po aż dwuletniej nieobecności, choć już na wstępie trzeba zaznaczyć, że przyczyny tego nagłego przybycia są dość przykre. Ushio, jego przyjaciółka z dzieciństwa, a zarazem przyszywana siostra, z którą wychowywał się przez bitą dekadę po stracie rodziców, zmarła tragicznie podczas niesienia ratunku tonącemu dziecku. W trakcie pogrzebu na jaw wychodzą jednak coraz bardziej niepokojące fakty. Przyjaciel Shinpeia, Sou, opowiada mu na uboczu, że chociaż sprawa została zakwalifikowana jako nieszczęśliwy wypadek, to jego ojciec, który uczestniczył w autopsji Ushio, zauważył na szyi denatki ślady świadczące o... duszeniu! Gdyby nie fakt, że Ushio znajdowała się w tamtym momencie w wodzie, a świadkami całego zdarzenia był sam Sou oraz Mio (młodsza siostra Ushio), można by było pomyśleć, że dziewczyna została najzwyczajniej w świecie zamordowana. Jakby mało było nienaturalnych poszlak, Mio streszcza Shinpeiowi jeszcze dwa inne złowieszcze zdarzenia. Pierwsze dotyczy niedoszłej topielczyni, czyli małej Shiori, która wspominała, jakoby jakiś czas temu widziała dziewczynkę bliźniaczo do niej podobną, po czym przez kilka dni nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest ukradkiem obserwowana. Druga wątpliwa kwestia dotyczy samej Mio oraz tego, że trzy dni przed tragedią podczas sprzątania plaży obie siostry dostrzegły stojącą na skarpie wierną kopię Ushio, która zniknęła tak samo nagle, jak została zauważona. Wszystko wskazuje jednak na to, że te tajemnicze przypadki są związane z lokalną legendą dotyczącą cienistej choroby, która mówi, że dotknięte nią osoby nie tylko widzą swojego sobowtóra, ale prędzej czy później są przez niego zabijane.

Straszny ze mnie pies na serie bazujące na koncepcie podróży w czasie czy pętli czasowych, dlatego Summertime Render (czy jak kto woli Summer Time Rendering) od początku brzmiało jak murowany pewniak do śledzenia. I rzeczywiście, momentami seria wprawiała w osłupienie niesamowicie kreatywną reżyserią połączoną z ogromnie klimatycznym soundtrackiem. Raz zdarzyło jej się też wprawić w osłupienie, ale koszmarnie źle wyglądającym odcinkiem 14., natomiast ten jeden pokraczny epizod na całe 25 potrafię jeszcze wybaczyć (tym bardziej że pewnie uda się go jakoś wyklepać na potrzeby wydania DVD). Niestety, na co nie da się przymknąć oka, to to, że ziściły się przepowiednie, które tu i ówdzie słyszałam w związku z zakończeniem - a mianowicie finałowa walka z bossem ssie gorzej niż głodny glonojad szybę akwarium. Ssie nawet mocniej niż stare Fordy olej silnikowy. Ssie tak, jak ssać może tylko czarna dziura pobliskie pole grawitacyjne. Do momentu ostatecznej bitwy fabuła pięknie się rozkręcała, starcia były emocjonujące, zwroty akcji satysfakcjonujące i w ogóle wszystko trzymało się tych kilku zawczasu zaprezentowanych zasad związanych z działaniem cieni czy możliwościami podróży w czasie. Kiedy jednak złodupiec odpalił swój magiczny portal do boskiego wymiaru... wtedy wszystko przestaje trzymać się kupy, a rzeczy się dzieją, ponieważ hurr durr magiczna czasoprzestrzeń. Tak się, kurna, nie robi, a jak już robi, to jakoś tak subtelniej. I krócej. Gdyby to jeszcze było złe anime od samego początku, to pal je sześć, ale najbardziej w całej sytuacji frustruje mnie to, że przez bite 22 odcinki (i nawet uznajmy, że 25. odcinek też miał swój urok i sens) seria potrafiła bez najmniejszego zająknięcia reprezentować znakomity poziom. Na dodatek zamiast kreować Shinpeia na samotnego zbawcę świata, cały czas współpracował on z ekipą świetnych postaci, których pomoc była wymagana, aby w ogóle móc mierzyć się z nadnaturalnym przeciwnikiem. I tylko ta końcówka, ta ze wszech miar przeklęta końcówka niszcząca każdy dobry aspekt tej historii...! Ona istnieje. A skoro już do tego doszło, to nie mogę nie napisać tego, co dawniej z ekranów telewizorów mówił do dzieci troll Hugo, a czego teraz użyję, będąc myślami przy planowaniu podsumowania całego roku 2022 - bardzo się starałeś, lecz z gry wyleciałeś.

8/10 - ni to pies, ni wydra, tylko coś w rodzaju oceny będącej średnią wyciągniętą z not poszczególnych odcinków. Nawet przy całej awersji żywionej do odcinków 23. i 24. nie mogę uznać, że bawiłam się przy Summertime Render źle. Po prostu... z łatwością dało się to zrobić jeszcze lepiej.

Tokyo Mew Mew New ♡

A gdzie były mahou shoujo, kiedy źle się działo z Odrą, hęęę?

Spośród milionów gatunków zwierząt żyjących na naszej planecie, przeszło piętnaście tysięcy jest zagrożonych wyginięciem. Żeby ocalić je przed niechybną eksterminacją, ludzkość musi natychmiast podjąć zdecydowane działania. Co zatem należy zrobić? Zabronić wycinki drzew? Zamknąć wszystkie szkodliwe fabryki? Ukrócić proceder śmiecenia gdzie się da i czym się da? Oj tam, oj tam. Przecież doskonale wiemy, że w kwestii ratowania świata nikt nie sprawdzi się lepiej od... magicznych dziewczynek! A jedną z obiecujących kandydatek na takową jest Ichigo Momomiya, nieco gapowata nastolatka, która marzy o tym, aby w liceum zaznać swojej pierwszej miłości. Pewnego dnia jej uwagę przyciąga trening kendo, na którym tłumek dziewcząt gromadnie wzdycha do jednego z członków klubu, niejakiego Masayi Aoyamy. Nie dość, że jest wyjątkowo przystojny, to jeszcze mądry, opanowany, uprzejmy i powszechnie lubiany. Nic zatem dziwnego, że również Momomiya natychmiast wpada po uszy, pragnąc zbliżyć się do Aoyamy i nawiązać z nim znajomość wyższego szczebla. Przypadkiem w ręce głównej bohaterki wpadają bilety na wystawę zagrożonych gatunków zwierząt, a że Aoyama ma się ponoć aktywnie interesować ochroną środowiska, dlatego dziewczynie całkiem sprawnie udaje się umówić z nim na wspólne wyjście. Nieformalna randka szybko zmienia jednak swój bieg, ponieważ atakuje ich wielka bestia przypominająca kosmicznego fioletowego szczura. Wtedy Momomiya, którą chwilę wcześniej uderzył tajemniczy promień energii, przemienia się w... Mew Ichigo, magiczną dziewczynkę obdarzoną mocami rzadkiego podgatunku kota bengalskiego!

Wiele rebootów miałam w planach, jednak oglądanie większości z nich spaliło ostatecznie na panewce - do nowych Digimonów nawet nie podeszłam, Shaman Kinga przetrwałam cały jeden odcinek, a w przypadku aktorskiego Cowboy Bepopa chyba każdy się zgodzi, że nie o takie odświeżenie marki fandom nic nie robił... I chociaż nie znam ani mangowego Tokyo Mew Mew, ani anime sprzed dwudziestu lat, stwierdziłam, że może tym razem się uda - i mnie upilnować reżimu oglądania, i serii wyjść na ludzi. W przypadku tego pierwszego założenia misja zakończyła się sukcesem, natomiast jeśli chodzi o drugi aspekt... na Teutatesa! Ale te bajki z przełomu wieków tragicznie się starzeją! Wiem, że od dawna nie należę do docelowej widowni tej serii, jednak to, że coś jest skierowane do dzieci czy do młodszych nastolatków, nie oznacza z automatu, że można odwalać fuszerkę na każdym możliwym polu. Przy tej masie fantastycznych zachodnich produkcji, które hurtowo dostarczają streamingi - weźmy sobie za wzór chociażby taki Sowi Dom czy inną Hildę - Tokyo Mew Mew New zdaje się tym większą potwarzą dla całego biznesu rozrywkowego. Ani to jakkolwiek ładne (ba, nawet znośne nie jest!), ani szczególnie mądre, mimo że być powinno, skoro traktuje o magicznych dziewczynkach walczących w imię planety i zagrożonych gatunków zwierząt. Niestety, jest to tylko rzucony dla picu pretekst, żeby się nawalać z kosmicznymi elfami i tworzonymi przez nich monstrami tygodnia. Ale nawet mniejsza o jakieś górnolotne przesłania, bo aż dziw bierze, że niektóre postacie umieją oddychać i chodzić naraz. Mam tu na myśli głównie love interesta głównej bohaterki, Aoyamę, który miał okazję nawet nie raz, ale kilka razy być tuż obok Ichigo, gdy ta zmieniała się w magiczną dziewczynkę. I co? Koleś nieustannie wypiera ze świadomości fakt, że jego dziewczyna jest literalnie furasem! I żeby nie było żadnych niedomówień, to zostało wprost powiedziane, że ani bohaterki nie mają w pakiecie żadnej magii utrudniającej ich identyfikację, ani z tytułu odkrycia tożsamości nie zostaną wywalone z drużyny. Zostaje mi więc tylko zacytować polskiego klasyka, który idealnie sprawdza się na tego typu okazje: a komu to potrzebne? A dlaczego?

3/10 - jako że plot armor nostalgii mnie nie chroni, nie będę nawet próbować bronić marki, która mi totalnie wisi i powiewa. Jeśli też nigdy nie mieliście styczności z Tokyo Mew Mew, witajcie w klubie... i już w nim pozostańcie dla własnego dobra.

Yofukashi no Uta

Siemka Mieciu! Witka Zdzichu! Strzałka Heniu!

Dla 14-letniego Ko Yamoriego spanie jest mocno przereklamowanym zajęciem. Odkąd odrzucił zaloty jednej z koleżanek z klasy, jego spokojne szkolne życie mocno się posypało, a on sam zaczął cierpieć na bezsenność. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, postanawia wymknąć się z domu i poszwendać się po mieście, napawając się widokiem nocnej, pozbawionej obecności ludzi panoramy. Nie znaczy to jednak, że Ko, nie chciałby się wyspać, dlatego w poszukiwaniu odpowiedniego sposobu, aby sprawnie uciąć komara, gimnazjalista zatrzymuje się przy automacie z kilkoma rzędami uśmiechających się do niego puszek z piwem. Zachęcony brakiem jakichkolwiek postronnych gapiów decyduje się skusić na wyskokowy napój, jednak wtedy nagle zza jego pleców wychyla się młoda kobieta ubrana w długi czarny płaszcz. O dziwo cosplayerka Matrixa nie tylko nie zamierza donieść o tym glinom, ale szybko i nader trafnie diagnozuje, że Ko ma problemy ze snem, ponieważ nie jest usatysfakcjonowany tym, co dzieje się w ciągu dnia. Na dodatek nieznajoma wspaniałomyślnie postanawia pomóc mu się uporać z bezsennością, jednak w tym celu muszą się udać do jej mieszkania. Tam kobieta wskazuje swój futon i zachęca Ko do spoczynku. Chłopak nie jest specjalnie przekonany co do tej niekonwencjonalnej metody leczenia, dlatego postanawia poudawać, że śpi, a potem czym prędzej wynieść się z powrotem do siebie. Jakież jest jego zaskoczenie, kiedy kobieta nabiera się na ten trik, po czym nachyla się nad jego szyją, żeby... wbić się kłami w tętnicę i siorbnąć sobie nieco krwi. To jednak za mało, żeby z miejsca przemienić Ko w regularnego Draculę, ponieważ warunkiem niezbędnym do transformacji jest napicie się przez wampira krwi zakochanego w nim człowieka. Wtedy też nastolatek wychodzi z dość nietypową propozycją - skoro za dnia i tak nie czeka go w życiu nic ciekawego, chciałby w całości poświęcić się nocy i z własnej, nieprzymuszonej woli zostać wąpierzem.

Przez 10 bitych odcinków Yofukashi no Uta można było uznać za specyficzną odmianę slice of life, które opowiadało o żyćku (a także o żyćku po żyćku) po zmroku. Nic szalenie angażującego, ale za to całkiem odprężającego, zwłaszcza jeśli ktoś ma słabość do raczej bezbarwnych protagonistów i zadziornych heroin. Od 11. odcinka zaczęła się jednak prawdziwie szalona jazda, a historia nagle zyskała na ciągłości fabularnej, której na tym etapie niespiesznego opowiadania o mydle i powidle się absolutnie nie spodziewałam. I wiecie co? Naprawdę żałuję, że zdecydowano się urwać adaptację akurat w takim momencie, kiedy wątek przemiany w wąpierza zaczął nabierać prawdziwej pikanterii. Tyle dobrego, że pałeczkę po anime przejmie polskie wydanie mangi zapowiedziane przez Studio JG (panie, świeć nad duszami prenumeratorów). Muszę też przyznać, że z dwóch zanimowanych w tym roku serii o wampirach, charakterystyczny, nabyty w Shafcie styl Tomoyukiego Itamury o wiele bardziej pasuje do Yofukashi no Uta niż do Vanitas no Carte. Tu oszczędne operowanie "kamerą" i skupienie się na gadających głowach miało o tyle sens, ponieważ seria ta faktycznie stoi dialogami, dysputami, konwersacjami i szybkimi wymianami zdań. Jasne, od czasu do czasu zdarzył się także jakiś wampirzy sus czy inny kopniak, ale na pełnoprawne walki nie ma co liczyć (przynajmniej nie na ten moment, chociaż nie mam pojęcia, jak może to wyglądać później). Poza tym skąpane w nocnych światłach miasto wydaje się jeśli nie równoważnym, to chociaż istotnym drugoplanowym bohaterem historii, dlatego fakt, że na ekranie nie dzieje się wiele poza migoczącymi światłami wydaje się całkowicie zrozumiałe i akceptowalne. Zastanawia mnie tylko, czy do ogarniania teł w tej produkcji nie zatrudniono przypadkiem tej samej osoby, która była odpowiedzialna za filtry w Kakegurui Twin. Momentami było tego kolorystycznego wyrzygu odrobinę za dużo. No ale za to nikt nie powie, że seria wyglądała nijako, bo wobec takiej jarzeniowej stylistyki ciężko przejść zupełnie obojętnie (a czy się podoba, czy boli od tego głowa, to już zupełnie inna kwestia).

7/10 - opening i ending rządzą, tylko szkoda, że przy okazji zajechali do cna naprawdę niezły insert song (również w wykonaniu Creepy Nuts). Już dwa razy to i tak byłoby po kokardkę, a nie mówić o pięciu czy sześciu powtórkach...

Yoru wa Neko to Issho

Jak powiada prawo inercji, kot będzie dążył do pozostania w spoczynku, zwłaszcza jeśli będzie na niego działać zewnętrzna siła ludzka

Do mieszkania Fuuty dość nieoczekiwanie wprowadza się jego młodsza siostra, Pii. Nie jest to jednak jedyne stworzenie, z którym młodemu mężczyźnie przyjdzie dzielić przestrzeń życiową, ponieważ wraz z dziewczęciem przybywa także sporych rozmiarów kocurek imieniem Kyuruga. Co ciekawe, Fuuta nigdy nie miał okazji mieszkać razem z kotem, dlatego każda forma kontaktu z kitkiem stanowi dla niego niebywałą, często rozbrajającą nowość. Seria będzie skupiać się na właśnie tego typu uroczych perypetiach i obserwacji przeróżnych specyficznych kocich nawyków, które z pewnością rozpozna każdy właściciel prawdziwego mruczka.

What a time to be kociarzem/kociarą! A to dlatego, że niczym grzyby po deszczu zaczęły ostatnio wyskakiwać różnego rodzaju komediowo-okruchowe produkcje opowiadające o opiece nad czworonożnym pupilem - na naszym mangowym rynku nakładem wydawnictwa Waneko pojawił się przekochany Starszy pan i kot; na przełomie sezonów jesień 2020/zima 2021 emitowany był cieplutki short Inu to Neko Docchi mo Katteru to Mainichi Tanoshii, no a teraz dostaliśmy Nocne Japończyków z kotem rozmowy Yoru wa Neko to Issho. Ze względu na masakrycznie zwarty format raczej nie ma co się specjalnie rozwodzić nad tą produkcją - zwłaszcza że właściwa treść odcinków zajmuje nawet krócej niż trwa sam ending - ale z pewnością warto napisać, że była to jedna z przyjemniej spędzonych półgodzin, jakie przytrafiły mi się tego lata. Bo tak, właśnie tyle mniej więcej czasu potrzebujecie na zbinge'owanie całej 16-odcinkowej serii. A polecam to zrobić, bo ma ona w sobie niesamowicie dużo uroku mimo dość specyficznych designów postaci czy flashowej animacji. Jedyne, co bym tu podrasowała, to nie samą długość epizodów (bo te sprawdzały się idealnie, aby upychać w nie pojedyncze gagi), ale ich liczbę. Z pewnością nikt by się nie pogniewał, gdyby zamiast dwóch odcinków na tydzień udało się wypuszczać po jednym shorcie dziennie, tak jak np. Studio WIT zrobiło to na wiosnę z Onipanem!.

6/10 - z jednej strony to nie jest anime, które potrafi wywrócić życie do góry nogami, ale z drugiej pozostaje naprawdę porządną produkcją godnie reprezentującą swój własny, niszowy gatunek.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Niby sezon letni nie ma w zwyczaju szaleć z jakościowymi produkcjami, ale jednak walka na gołą animację między Made in Abyss 2, Likoryskami a Edgerunners to absolutnie nie były przelewki. Ostatecznie chyba skłaniałabym się ku Lycoris Recoil, bo Trigger to po prostu Trigger, zwłaszcza jeśli przy produkcji dłubał Imaishi, a MiA działa przede wszystkim na froncie doskonałego światotwórstwa i budowania nastroju, a nie reżyserskich wodotrysków.

Najlepsza muzyka 
Byłam gotowa oddać całe moje serduszko Kevinowi Penkinowi, który znów wyczyniał prawdziwe cuda przy produkcji Made in Abyss... ale wtedy nieoczekiwanie wjechał Cyberpunk: Edgerunners i zaserwował kupę doskonałych insert songów, w tym również takie śpiewane po... polsku! A wiadomo, że swoich trzeba doceniać - zwłaszcza gdy naprawdę na to zasługują.

Najlepszy opening
 
Opening z Made in Abyss: Retsujitsu no Ougonkyou to jeden z przykładów tych czołówek, które niby pełnymi garściami korzystają ze spoilerów, ale robią to w taki sprytny, nienachalny sposób, aby absolutnie niczego nie potwierdzić (ani też nie zaprzeczyć). No i ten genialny motyw podróży Riko i Rega wgłąb Otchłani przeplatający się z ekspedycją sprzed wieków - proste, ale tak symboliczne!

Najlepszy ending 
Oczywiście wybieram Cyberpunk: Edgerunners - dobre, bo polskie! No dobra, ale tak na serio... Ja wiem, że użycie piosenki śpiewanej przez Dawida Podsiadło to +5 do narodowej dumy (cechy dla mnie cokolwiek abstrakcyjnej), ale robotę robi przede wszystkim doskonale zgrany timing między muzyką a scenami utrzymanymi w cudownie neonowej estetyce. Prawdziwie hipnotajzing ending.

Najlepsza postać

To lato zdecydowanie należało do gremlinów doskonale posługujących się pukawkami. Aktualnie serca większości fandomu chyba wciąż należą do Rebecci z Cyberpunk: Edgerunners, natomiast zanim na świeczniku znaleźli się Krawędziobiegacze, korona dziewczynki sezonu bez mała należała się Chisato z Lycoris Recoil. I ja przy tym wyborze też pozostanę.

Moje OTP
Gdyby nie David i Lucy z Cyberpunk: Edgerunners, mogłoby być na tym tle dość krucho. Na szczęście wystarczyła właściwie jedna malownicza scena na cybernetycznym księżycu, żeby wkręcić się w ten uroczo idealistyczny związek kompletnie nieprzystający do czasów, w którym przyszło żyć bohaterom.

Największe feelsy
Retrospekcje w Made in Abyss: Retsujitsu no Ougonkyou to wyższy poziom chwytania za gardło i wyciskania z oczu łez (a że czasem mieszało się ono z chęcią ukradkowego bełtnięcia, to już drobiazg). I w ogóle to ja nie wiem, jak można się powstrzymać od emocji przy tak pięknej muzyce - ona sama bez jakiejkolwiek animacji może być stosowana jako uniwersalny środek odwadniający!

Największe wtf?!
 
Rzadko się zdarza, żeby jedna seria potrafiła tak samo wzruszać, jak i powodować napady ostrego zdziwka, niemniej Made in Abyss: Retsujitsu no Ougonkyou opanowało tę zdolność do prawdziwej perfekcji. Można nawet powiedzieć, że ma ją w małym paluszku... i miejmy nadzieję, że już pozostaniemy na tej części ciała.

Moje guilty pleasure
Mam wrażenie, że nawet kilkuletnia ja po uszy zakochana w Czarodziejce z Księżyca byłaby zdegustowana fabułą Tokyo Mew Mew New ♡. I w ogóle tak przewalić koncept mocy zapożyczanych od zagrożonych wyginięciem gatunków zwierząt na rzecz jakichś spożywczych szmerów laserów... To nie jest guilty pleasure, którego wstydziłabym się pokazać rodzicom. To guilty pleasure, którego wstydziłabym się pokazać 2-letniej córce mojej przyjaciółki!

Największy zawód
 
Gdyby rozpatrywać zawód pod kątem czasu kumulowania się nadziei i hype'u, to Hataraku Maou-sama!! jest w tej kategorii niekwestionowanym liderem. I nie wiem nawet, czy w najbliższym czasie znajdzie się cokolwiek innego, co mogłoby równie mocno rozczarować fanów zuchwałym upadkiem jakości. No, chociaż gdyby liczyć od powstania mangi do adaptacji, to takie Hoshi no Samidare...
 
Najlepsza kontynuacja 
Żeby było ciekawiej, w zeszłym sezonie aktywnie psioczyłam na studio Kinema Citrus, ponieważ to właśnie oni dopuścili się grzechu w postaci drugiego sezonu Tate no Yuusha. Cieszę się jednak, że ostatecznie prawidłowo uporządkowali swoje priorytety i zamiast miernego isekaja dopieścili do granic możliwości Made in Abyss: Retsujitsu no Ougonkyou.

Najlepsza nowa seria
Serie Netflixa mają to nieszczęście, że tak samo jak nagle przychodzą, tak szybko się o nich zapomina. Na szczęście Cyberpunk: Edgerunners zdołał uniknąć tego paskudnego losu dzięki solidnej jakości i aktywności rozbudzonego kreatywnie fandomu. Plus trzeba oddać, że mimo wszystko nie są to kolejne słodkie dziewczynki ratujące świat, a rasowe sci-fi, które już-już odchodziło do lamusa... lecz dzięki Triggerowi być może dostanie szansę na przeżycie drugiej młodości.

Prześlij komentarz

8 Komentarze

  1. Ano uszanowanko! Ty patrz, niby sezon ogórkowy (z czym w zasadzie się zgadzam), ale na mojej liście obejrzanych serii aż trzy mają oznaczenie kolorystyczne oznaczające „bierz pod uwagę w ankiecie na koniec roku”. Trzy z czterech do tej pory w tym roku. Tak, wiem, zaczyna się jesień z pełnym dobrodziejstwem inwentarza, i tak, wiem, nietuzinkowy gust (czy jak to leciało), ale…
    O czym to ja chciałam? A, no tak.

    Gotowa na drugą część peanów na cześć Aoashi? Zgarniaj herbatę i jedziemy! Jak mówi Marie Kondo, it sparks joy, i w dodatku sparkowało przez bite pół roku. Spróbuję tego Blue Locka, ale mają wysoką poprzeczkę.

    Nie powtarzając tego, co pisałam do pierwszego couru – niczego nie wycofuję! – drugi cour otwiera się metaforycznym plaskaczem. Ashito, który marzy o zostaniu najlepszym napastnikiem, którego celem jest strzelanie goli, który najlepiej się czuje na szpicy… zostaje przesunięty na pozycję bocznego obrońcy. Oj, nie przyjmuje tego dobrze, tym bardziej że ledwo co – dosłownie – ogarnął, jak właściwie współpracować w trójce on – Kuroda – Asari. A tu nagle taki cyrk. Jest cały mini arc (ale serio mini), jak to wpłynęło na psychikę naszego głównego i jak Hana pomaga mu się pozbierać do kupy. Dodam może w tym miejscu, że trener wie, co robi – Ashito faktycznie ma umiejętności, które są najlepiej wykorzystywane na obronie – co się okazuje jak tylko młody zaczyna ogarniać podstawy gry na nowej pozycji. Ale szczęśliwy nie jest.
    Ale, ale, nowa pozycja to jednocześnie spotlight na nowych zawodników z teamu! Z drugiej strony, nie ma też skupienia na całym, CAŁYM zespole, każdym jednym zawodniku – i dobrze, bo za dużo postaci na raz to też i się pogubić idzie, i nikt nie dostaje dość czasu dla siebie. Nie zapominamy o starych i świetnie, bo trio przyjaciół z samego początku dalej ma się dobrze, ale jest bliższa okazja poznać się ze stoperem Takeshimą… i jego kosą z Togashim. Tym, co to „spóźnił się, więc Ashito wziął górne łóżko” (patrz komentarz do pierwszego couru). Ashito w ten konflikt nie jest w ogóle zamieszany, co też mnie cieszy, bo widać, że nie wszystko kręci się wokół niego i seria imploduje jak się go usunie. Inni też mają swoje życia. Problemy. Wątpliwości. Ja wiem, że to może oczywista oczywistość, ale po kupie jaką było Futsal Boys pięć_wykrzykników to wiesz D:
    W ogóle, Ashito zaliczył bardzo ładny rozwój charakteru. Z upierdliwca grającego samolubnie zmienił się w kogoś, kto wprawdzie dalej ma braki techniczne, ale jest ich świadom i nad nimi pracuje, a w dodatku ma teraz mentalność gry zespołowej – bodaj w przedostatnim odcinku pada kwestia „ważne, żebyśmy strzelili! Nieważne kto. Może będę to ja. Ale nie muszę to być ja, liczy się tylko, że nasz zespół” i jeśli to nie jest character development, to ja nie wiem, co nim jest.
    Tu pozwolę sobie jeszcze na komentarz: w momencie, kiedy Ashito pierwszy raz ogarnął jak grać z Asarim, moim zdaniem grał najlepszą piłkę jako napastnik. Po czym Asari poszedł do zespołu A, a Ashito wprawiał się w obronie w zespole B, no i kurna. Kiedy Asari wrócił do B i zobaczyłam, że znów robią wspólną akcję na obronie, i to akcję, która wyszła naprawdę koncertowo, jakby się komunikowali telepatycznie, to miałam aż ochotę przyklasnąć. Tak. To jest duet zawodników, który może rozwalić wszystko (w ramach tytułu, rzecz jasna), rzekłam. Po czym tydzień później odstawili kolejną cudo-akcję. (A na koniec Ashito awansował do zespołu A, Asari został w B NO I KURNA.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bucchigire! – anime, które jest w zasadzie półhistoryczne. Siedmiu z głównych dowodzących policji Shinsengumi (która naprawdę istniała – nie wiem jak Ty, ja nie wiedziałam, bez bicia powiem) zginęło, zanim grupa zdążyła czymkolwiek zasłynąć. Jeden z tych, co przeżyli – Todo – bierze sprawę w swoje ręce. Wyciąga z więzienia siedmiu skazańców i daje im prosty wybór – albo się żegnają z życiem, albo przyjmują tożsamości poległych i zostają zastępcami dowodzących, operując pod ich imionami. Dowódcy byli na tyle mało znani, póki co, że to się może udać. Z większym lub mniejszym entuzjazmem skazańcy się zgadzają, a teraz zadaj sobie pytanie, co może pójść nie tak…
      Dobra, Dziab, powiem tak. Bucchigire! to ten typ anime, przy którym na początku należy wyrzucić oczekiwania przez okno i rzeczone okno zatrzasnąć, żeby nie wróciły, i wtedy człowiek się naprawdę dobrze bawi. I – serio – bawiłam się dobrze. Przyznać należy, że dużo większym źródłem radości były dla mnie sceny niekoniecznie dotyczące wprost fabuły – która to fabuła w zasadzie odtwarzała prawdziwe historyczne dokonania Shinsengumi (tych oryginalnych, bo nie, siódemka w naszych realiach nie zginęła jak w animcu), tylko wzbogacone o wątek paranormalny (demony, dusze poległych dowódców zaklęte w ich mieczach). Spora część skazańców to, jak to określiła znajoma mi osoba, „skazańcy z gwiazdką” (czytaj: owszem, Akira zabiła trzech mężczyzn, ale dlatego, że chcieli ją zgwałcić; owszem, Suzuran podburza do łamania panującego ładu, ale w taki sposób, że śmie wyznawać inną religię; nie, Sakuya, o tobie nie mówię, ty serio mordujesz ludzi!). W efekcie nie mamy bandy zakapiorów, tylko całkiem spoko ludzi, mających całkiem spoko interakcje. Najlepszym duetem są dla mnie Sougen i wspomniany Suzuran, których relacje są bardzo, bardzo podobne do tego jakie mają Senku i Gen. Nawet paleta kolorów się zgadza.
      No właśnie, paleta kolorów! Każdy ma swój własny przydziałowy kolor. Można więc śmiało powiedzieć, że ta seria to feudalni Power Rangers i w zasadzie nie będzie to dalekie od prawdy, tylko Megazorda brakuje. Ale spoko, lokalny wynalazca Sougen (zielony ranger) na pewno już nad tym pracuje. W końcu samodzielnie zbudował broń rażącą prądem i tylko (przynajmniej) dwa razy poraził przy tym jej właściciela!
      P.S. https://imgur.com/2NS0C3Y <- po lewej Ichibanboshi vel słynny Kondo Isami, po prawej Kouga z Saint Seiya Omega, 2012.

      Chimimo – yh. Ja to mam zapisane, że polecałaś, serio. Ale w moim ograniczonym grafiku latem i tak było jakoś dziwnie pełno, a jesień nie lepsza. Ale kiedyś! :<

      Cyberpunk Krawędziowcy – rany, jakie ja mam tu mieszane uczucia. Bo z jednej strony większościowo mi się bardzo podobało (choć nie powiem, częstotliwość cycka na odcinkominutę… eh), tak wątek Davida i Lucy… no. Jest poprawnie zrobiony? No jest. Ale czy to już było? Ano było. Powiesz zaraz, że reszta też już była, i tak! Była! Ale ja w ogóle nie jestem fanką wątków romantycznych jako takich, więc wątek „dobry” w reszcie subiektywnie „bardzo dobrej” mi odstaje i ciągnie w dół, a ten „dobry” wątek jest dość istotny no i w efekcie nie wiem. (I teraz mnie zastrzelisz, bo wpisałaś ich do OTP sezonu xD)
      Czytałam komentarze, że cyberpsychozę pokazano dużo lepiej niż w grze (choć szczerze, po komentarzach w necie mam wrażenie że gra lepiej zrobiła tylko ustawę o profanacji pizzy i radio samochodowe), nie wiem czy lepiej, wiem, że przedstawienie mi się bardzo podobało. Nie podobał mi się za to totalnie opening. Kompletnie nie zapada w pamięć, a przy takiej serii była okazja na coś z tąpnięciem. Ale ending tak, Podsiadło daje radę, i tak, +5 do dumy itd.
      Nic no, całościowo muszę jednak powiedzieć, że zakończenie – choć należało się go było spodziewać i nie było zaskoczeniem – mnie trzepnęło do tego stopnia, że musiałam zmienić plany czytelnicze. Zaraz po skończeniu miałam czytać książkę w klimacie cyberpunka (z małej, nie Cyberpunka) i popatrzyłam na nią i uznałam, że nie. Nie teraz. (Po czym przeczytałam sobie książkę o chińskich gułagach i mi się zrobiło lepiej. Feel free to judge.)
      Rebecca best girl.

      Usuń
    2. McDevil’s – kurczę. Pierwszy sezon wspominałam wcale ciepło, sięgnęłam po drugi, i dokładnie tak, jak mówisz: nie było już tego wszystkiego, co dawało urok pierwszemu sezonowi. Zamiast tego wjechała fabuła i to taka… no… niezbyt angażująca, jakby… zupełnie nie czuję się zachęcona do trzeciego sezonu. Ba. Wręcz przeciwnie.
      Najlepszym momentem serii było to, jak Ashiya doszedł do wniosku, że jest fatalnym generałem piekielnej armii, bo nie umie zmienić pieluchy.

      Made in Abyss – mam niejasne wrażenie, że mogłam nie widzieć filmu…
      Ja podobnie jak po pierwszym sezonie akurat chwalę, że nie ma certolenia się z cenzurowaniem, hm, co bardziej drastycznych obrazów. Jednocześnie nie ma też ich wyolbrzymiania właśnie do obleśności – ot, po prostu. Dzieje się. Nie udajemy, że nie, ale nie wciskamy w środek ekranu, patrz widzu jaka ohyda!
      Niemniej, pierwszy sezon podobał mi się bardziej ze względu na różnorodność otoczenia. Jasna rzecz, że wątek wioski był rozbudowany i wymagał poświęcenia mu należnego czasu – nie będę mówić, że nie. Ale po pewnym czasie miałam już ochotę zobaczyć kolejny ciekawy fragment Otchłani, a patrzenie wciąż na wioskę zaczęło ciut nużyć, pod względem eksploracyjnym właśnie.

      Shadows House – no widzisz, a mnie ten sezon akurat totalnie wynudził. Ale jak zrobić szybką samoanalizę: odnoszę wrażenie, że to przez to, że… to już nie jest nowe. W sensie: w pierwszym zaciekawiła mnie przede wszystkim nowatorskość settingu. Że właśnie ciemni państwo, że żywe lalki, że sadza… po czym w drugim, yh, to wszystko jest już znane. A sama fabuła mnie aż tak nie porwała.
      Także. Ten sezon nie był zły. Ale nie dla mnie.

      Summertime Render (-ing? kij wie) – o, toto. Cały czas było całkiem solidnie prowadzone (choć: mam wrażenie, że nie zapadnie mi na dłużej w pamięć), aż tu nagle. Takie coś. Niemniej, sam koncept ogólnie jest ciekawy, no i mamy dwa rodzaje cieni w jednym sezonie – do wyboru, do… yh, niekoloru. Najbardziej chyba podobało mi się to, że na cienie trzeba było polować w konkretny sposób, mieć jakąś taktykę (to celowanie w cień cienia), a nie byle rąbanka.

      Yoru wa Neko to Issho – noted.

      Youkoso Jitsuryoku Shijou Shugi no Kyoushitsu e 2nd Season – znane też jako Classroom of Elite. Ja bym się pokusiła o Classroom of People I Can’t Remember.
      Problemem tej serii jest to, że dużo czasu minęło od pierwszego sezonu. Znajomy oglądał praktycznie ciągiem i mówił, że wchodzi świetnie. A ja? A ja patrzę na ludzi i dobra, pamiętam, był Ayanokouji jako główny i była ta… jak jej tam… no ta laska! Ta o tu! Chyba. Może? (A może tamta?) A reszta? Yyyy…? Czekaj, ten wygląda jakby trochę znajomo!
      Efekt jest taki, że – pozwolę sobie znów zacytować tę samą osobę od skazańców z gwiazdką – „nie mam pojęcia, co się dzieje. Widzę, co robią, ale nie wiem, co robią.” Powiesz mi, że mam streścić sezon i udam, że Cię nie słyszałam (co jest też powodem tego, że dla tej serii nie dostałaś ode mnie akapitu wstępnego – wybacz). Jak nigdy uważam, że przydałby się odcinek 0, który by był samą tylko przypominajką-streszczeniem pierwszego sezonu. Bo tak – obejrzałam całość i nie mam pojęcia co się wydarzyło.

      Jesień wygląda przytłaczająco. No nic.

      Wrócę za tydzień z dodatkiem o Saint Seiya, bo został jeszcze jeden odcinek. „Tylko jeden”, ale patrząc na to, co się dzieje w tym sezonie i co zapewne w tymże odcinku będzie, jego faktyczne wykonanie będzie miało wpływ na końcową opinię. Jakbym za mało już tu napisała :") przepraszam.

      Usuń
    3. Ahoj! :D Ja tam lata całkowicie nie skreślam, bo chociaż średnia wyciągnięta ze wszystkich produkcji plasuje się dość nisko, to nie jest też tak, że absolutnie każdy tytuł pretendował do miana gniota. Zresztą, studia mają dziwną trudność ze znalezieniem złotego środka. Zimą czy wiosną z zeszłego roku było tak dużo dobrych serii, że aż zaczęły się kanibalizować, przez co hype na nie po prostu się rozmył (i prawdopodobnie jesienią czeka nas powtórka z rozrywki). Znów minionego lata tych naprawdę jakościowych produkcji było ledwie kilka, ale za to mogły sobie spokojnie błyszczeć na tle wcale ładnej górki kompostu. Takie Made in Abyss 2 to nawet pobiło w ocenach na MAL-u SPYxFAMILY, więc to nie w kij pierdział wynik w skali całego fandomu!

      A przechodząc do konkretnych anime…

      Ao Ashi – M.W., nawet nie wiesz, jak ostro walczyłam z czasem, żeby móc wcisnąć Ao Ashi do tego podsumowania ;___; Niestety, życie zafundowało mi latem dwa porządne kopy w nerki, przez co brakło chwili nawet na ludzki odpoczynek. Ale jakby co, to cała seria leży już gotowa na dysku laptopa i tylko czeka na spokojny weekend, abym ją zbinge’owała. A zrobię to na tysiąc procent, bo wstyd byłoby wyróżnić w podsumowaniu roku nie tę serię co trzeba w ramach kategorii najlepszej sportówki. Zresztą, ile ja się dobrych rzeczy o tym nasłuchałam, a nasłucham się z pewnością jeszcze więcej w kontekście emitowanego aktualnie Blue Lock, które ostro kpi sobie z piękna sportów drużynowych i gloryfikuje bucostwo zamiast pokazywać, jak można się z niego wyleczyć :< Także daj mi jeszcze jeden sezon i w styczniu będziemy się mogły wspólnie rozpływać nad tą serią >__<

      Bucchigire! – o istnieniu prawdziwego Shinsengumi to wiedziałam już jakiś kawałek czasu… chyba w okolicach premiery animowanego Hakuoki? Albo coś w tym rodzaju. Natomiast jestem ogromnie zaskoczona, że dopiero teraz po raz pierwszy natknęłaś się na inne inkarnacje członków Shinsengumi (bo zgaduję, że Gintama była tą pierwszą i jak na razie jedyną?). No nic, mniejsza z tym. Kiedy zerknęłam na pierwszy odcinek, to natychmiast pomyślałam sobie „o, totalnie czuję M.W. vibe”. Niestety, po plakacie zwiastującym serię miałam nadzieję na trochę inną stylistykę, bliższą może Dororo, a nie takiego podrasowanego Tribe Nine, gdyby ktoś chciał się przyłożyć do uroczo-zwariowanych projektów postaci. No i magiczni samurajowie… hm… gdybym czuła ich niedomiar we krwi, pewnie prędzej przeprosiłabym się z Shaman Kingiem.

      PS. Skoro już przy tym jesteśmy, to dorzucam do puli czerwonowłosych kogutków Taigę z Tribe Nine oraz Rangę ze SK8 XD

      Chimimo – spoko, spoko. Tak jak wspomniałam w podsumowaniu – to jest seria na wolne miejsce w grafiku. I bardziej żeby zaszpanować przed ludźmi jakimś hipsterskim (a wcale niezłym) tytułem.

      Usuń
    4. Krawędziobiegacze – może ja to jeszcze odrobinkę rozwinę, bo przy wyróżnieniu OTP strasznie się streszczałam… W tym sezonie właściwie nie istniały żadne dobrze zbudowane pairingi (znaczy, jest cały jeden w Lycoris Recoil, ale musiałabym wejść w srogie spoilery, więc się wstrzymałam, żeby nie popsuć innym zabawy). David i Lucy przynajmniej zalicza się do grona pairingów i ma jedną niezwykle ładną scenę. Czy ich wątek można uznać za coś wybitnego czy nawet dobrze poprowadzonego wedle standardów czystego romansu? Absolutnie nie i w tym kontekście pełna z Tobą zgoda. Ale na tym letnim bezrybiu i rak ryba, a ten pairing przynajmniej dał mi w jakikolwiek sposób do myślenia (czyli jak taka szczeniacka miłość ma prawo bytu w bezlitosnym, cybernetycznym świecie?).

      W sumie nawet po trosze rozumiem, czemu nikt się nie pochylił nad stworzeniem ciekawszego wizualnie openingu – trzeba pamiętać, że ta seria została zamówiona przez Netflixa, a Netflix stoi tym, że podsuwa oglądającym wygodny przycisk „pomiń czołówkę”. Natomiast po bombastycznym odcinku zwykle potrzeba chwili na wyciszenie, dlatego ending wygląda lepiej i przez to działa lepiej.

      Zakończenia można się było spodziewać od samego tytułu, a gdyby ktoś nawet siedział całe życie pod kamieniem i nie wiedział, jakimi prawami rządzi się cyberpunk, to wystarczyła ta akcja z poprzednim właścicielem Sandevistana. Jak sobie to wszczepisz, to prędzej czy później będzie po tobie. Chociaż i tak David był o tyle koksem, bo na sam koniec udało mu się zachować świadomość. I duuuh, jak ja się, siostro, rozumiem. Sama miałam ogromną ochotę wziąć, pójść i włączyć jakiegoś Let’s Playa z Cyberpunka 2077… ale podsumowanie skutecznie mnie przyblokowało przed sięganiem po innego rodzaju przyjemności.

      (ej, chińskie gułagi wcale nie brzmią jak coś, co jest daleko cyberpunka… może jedynie brakuje tam neonów… ale ludzie będący robotami się nawet zgadzają)

      Prawdę rzekłaś. Rebecca best girl. 🤝

      Zestaw powiększony z podwójnym Diobołem – a mi nie pozostaje nic innego jak podpisać się pod wszystkimi Twoimi słowami. Ani to było ładne, ani angażujące, a honoru serii nie ratowały nawet zabawne odpały Ashiyi (acz nie powiem, jego kurodomowe komentarze jako jedynie wciąż miały coś wspólnego z klimatem starej serii).

      Made in Abyss – upsik ^^” Bez znajomości 3. filmu jak bez ręki (i to dosłownie – w tym przypadku konkretnie Rega).

      Ludzie w sumie największy ból dupy (pun niezamierzony) mieli chyba o to nadmierne rozwodzenie się nad rozwolnieniem Riko i tentaklową toaletą. Fakt, dało się to spokojnie skrócić, ale z drugiej strony mając w pamięci to, na co stać autora mangi… to to był naprawdę łagodny, milusi, światotwórczy smaczek. Natomiast cała reszta przykrości to akurat kwintesencja tego, jakie niebezpieczeństwa wynikają z zagłębianiem się w coraz bardziej powykrzywiane warstwy Otchłani. Wszak nie każde szaleństwo ogranicza się do kolorowych halucynków, a człowieczeństwo można tracić na różne malownicze sposoby.

      Z jednej strony całkowicie się zgadzam, że pierwszy sezon był znacznie bardziej fascynujący przez to, ile interesujących miejscówek zostało tam ukazanych, ale z drugiej… ten aktualny sezon był znacznie lepiej poprowadzony jako jedna, zwarta historia. Jeśli nie widziałaś filmu, a go nadrobisz (co mimo wszystko polecam), to zauważysz, że rozwleczony format telewizyjny potrafi być w pewnych sytuacjach prawdziwym zbawieniem. Stawiam, że Riko i reszta spędzili we wiosce maksymalnie dwa dni (jakkolwiek się nie liczy czasu w Otchłani), a mimo to ich rozwój czy przywiązanie do nowych postaci wydawało się naturalnie, bo dla nas to trwało aż trzy miesiące. W filmie wydarzenia dzieją się na przestrzeni około jednej doby, ale że wszystko zostaje wyemitowane za jednym zamachem, to pewne przyjaźnie wypadają mega sztucznie.

      Usuń
    5. Shadows House 2 – w sumie zgadzam się ze wszystkim, co napisałaś. Przez znajomość mangi ciężko mi pewne rzeczy ocenić, niemniej mam wrażenie, jakby CloverWorks za bardzo skupiło się na łataniu własnoręcznie podziurawionej fabuły, a zupełnie odpuścili sobie ambitniejszą reżyserię i zabawę formą. No i w efekcie zrobił się z tego taki bardzo poprawny, bardzo bezpieczny sezon, byleby tylko nie zaliczyć kolejnego The Promised Neverland 2.

      Letni Chamski Rendering – tak, przez ten finał cała seria ostatecznie blednie w oczach (kolejny pun niezamierzony). Nawet ultraklimatyczne poświęcenie Hizuru zupełnie straciło na znaczeniu, gdy na koniec wszystko zresetowało się do zera. A skoro nic się nikomu nie stało i nikt nic nie pamięta, to i widzowi jest totalnie whatever. I fakt, rąbanka była pierwsza klasa… poza tą ostatnią :xxxxxxxxx

      Yoru wa Neko to Issho – no :3 Pół godzinki na kitku to zawsze jest dobra inwestycja. A potem można sięgnąć po mangę (może i Waneko warto to podsunąć do wydania po nadgonieniu Starszego pana i kota?).

      Classroom of the Elite – dobra, tego się po Tobie totalnie nie spodziewałam, M.W. :O COTE zawsze wydawało mi się serią idealną dla sierot po Mahujce… pardon, po Mahouce czy jakimś innym anime opowiadającym o beznamiętnym protagu kokszącym na prawo i lewo. O, i jeszcze tej jesieni dokładnie tym samym będzie The Eminem Eminence in Shadow. Przed emisją letnich anime słyszałam od fanów LNki, że COTE jest takie ekstra cool, ciekawe, zaskakujące, niejednoznaczne, a w drugim sezonie, w drugim sezonie to się dopiero będzie działo…! Takie to były zachwyty. Tymczasem podczas właściwego sezonu znacznie więcej dobrego (i w ogóle więcej) słyszałam o Ao Ashi, natomiast COTE gdzieś się kompletnie rozmyło, rozjechało i cośtam pozamieniali w wątkach jakichś lasek, więc fani są bruh, mocno niezadowoleni. W tym miejscu ponownie przydałoby się wkleić mema z dwoma babciami dzielącymi się swoimi poglądami na temat marihunaen. Ale życzę Ci więcej szczęścia, jeśli zdecydujesz się podejść do tej zapowiadanej na kiedyśtam kontynuacji.

      Ano, ta jesień jest upakowana po brzegi jak nigdy. Nawet nowym Bleachem się na swój dziwny sposób jaram, mimo że chodzi o najbardziej kuriozalny arc w całym dorobku Kubo Tite (nadal nie umiem wyprzeć z pamięci widoku kubańskiego ekshibicjonisty ani czarnoskórego strzelca-pirata transformującego się w żyrafokurczaka). Ale przynajmniej będzie na co fajnie psioczyć.

      E tam, nie masz za co przepraszać. Ja tam się bardzo cieszę, że mogę chociaż miejsce udostępnić na animcowe ranty :D (dziś prawdziwych forów już nie maaa~). Nie na wszystko umiem znaleźć elokwentny komentarz, ale co się uzewnętrznisz, to Twoje <3

      Usuń
    6. Hhh, miło mi, że to czytasz xD

      Aoashi – o jak doceniam <3 W Blue Lock wszyscy wyglądają jakby byli martwi w środku. Serio mam ochotę wysłać tam buca z Futsal Boys pięćwykrzykników. Zjedzą go żywcem.

      No widzisz, ja o Shinsengumi nie wiedziałam. Może i temu, że Gintamę znam z memów. Może temu, że generalnie anime w tych klimatach (historycznych) mnie zwykle nie ciągną, tu mnie zwabił plakat :”) Albo po prostu temu, że jak już historia Azji, to patrzę na inny kraj, nie Japonię. Ale. „M.W. vibe” brzmi dumnie.
      I tak, nadrobię ten film o Otchłani. Kiedyś. Jakoś. Nie wiem. Zapisane.

      Mahouka… to to z tym niemagicznym w szkole dla magicznych? Obejrzałam tego jeden sezon, totalnie zmehowałam i więcej nie. Ale nie, raczej nie sięgnę po trzeci sezon COTE. Żeby go zrozumieć, musiałabym powtórzyć cały pierwszy i obejrzeć znów drugi. Szkoda czasu, aż tak mi ten pierwszy nie podszedł, żeby taki cyrk odstawiać.

      Usuń
    7. Tymczasem, obiecany aneks. Przyznaj się: nie czekałaś na niego.

      Saint Seiya: Knights of the Zodiac – Battle for Sanctuary – a w zasadzie część tejże bitwy. Tuż po tym, jak Seiya z ekipą rozprawili się z wysłannikami Sanktuarium dybiącymi na życie Saori (Sienny), ta ostatnia zostaje postrzelona samotną strzałą wypuszczoną przez Srebrnego Rycerza Strzały Ptolemy’ego (Tremy’ego). No masz ci los. Na domiar złego, jakby samo wyciąganie strzały nie było złym pomysłem (SEIYA NIE RUSZ-), to ta konkretna jest zaklęta i na cały ambaras może pomóc tylko sam Wielki Mistrz Sanktuarium. Problem w tym, że jest z nim coś nie tak. A, no i poza tym, żeby się do niego dostać, trzeba pokonać dwunastu turbokoksów w dwanaście godzin i fajnie by było jakby choć jedna osoba przeżyła. To co, wdziewamy buty, synchronizujemy zegarki i jazda?
      Kontynuacja Saint Seiya w CGI wyskoczyła zza krzaka, kiedy nikt się jej nie spodziewał. W dodatku zamiast wrócić na Netflixa, pojawiła się na Crunchyrollu (niektórzy nawet po 10 odcinkach jeszcze nie ogarnęli – ale Ty już wiesz, nie ma za co). Nie chcę mówić w imieniu całego fandomu, rzecz jasna – ale powiem tak. Te reakcje ludzi, które ja widziałam, można podzielić na dwie kategorie: „ale brzydkie, co za szajs” i „ale brzydkie, kiedy pierwszy odcinek? :D” (mnie wrzuć do drugiego worka). No bo nie oszukujmy się, te modele nie są piękne. Mnie osobiście też trochę boli, że między wersjami językowymi (angielską a japońską) są zmienione niektóre imiona. I niech sobie nawet będą. Tylko że japońskie audio idzie z napisami robionymi żywcem z angielskiego audio, więc np. na ekranie Shaun krzyczy „Ikki!” a w napisach piękne „Nero!”. No dlaczego. Znaczy ja wiem dlaczego, bo transkrypcja itd. itp. i rozumiem proces, ale. Dlaczego.
      Ale może o tym, co ten sezon zrobił dobrze – zacznijmy od tego, że ciepnięto w cholerę cały nowy wątek z wojskiem (i nie będzie nawalania się na piąchy z czołgiem :( no nie!). Ta część animacji jest dużo bliższa fabularnie oryginalnej mandze i pierwszemu anime, przy czym warto wspomnieć, że dużo lepiej wygląda choreografia walk. Dalej mamy epickie upadki na posadzkę w dużym natężeniu, ale chociaż między nimi ludzie się faktycznie ruszają, a nie stoją i ciskają w siebie laserami z dłoni. Nie, choreografię naprawdę oceniam wysoce pozytywnie. Mam wrażenie, że najwięcej w porównaniu do oryginału zyskało starcie z Deathmaskiem. Dodano też parę scen pokazujących, czemu właściwie turbokoksy stoją murem za szemranym szefem, jak i w ogóle cały nowy wątek Gwiezdnego Wzgórza. Za nim poleciał czas antenowy dla postaci, która oryginalnie dostała tylko pół odcinka – a teraz w końcu COŚ ROBI o: fandom wniebowzięty, June (Genet) jest lubiana. Suma summarum, seria może i jest odgrzewanym kotletem, ale przynajmniej ktoś na niego położył ser, żeby się fajnie stopił.
      Ale żeby nie było tak różowo, jest też parę skuch. Po pierwsze: wspomniane Gwiezdne Wzgórze. Nowy wątek jest fajny. Ale totalnie rozwala pacing. Bitwa w Domach Zodiaku powinna być trzymająca w napięciu, tymczasem kiedy co chwilę skaczemy do dwóch nawróconych turbokoksów, June, Marin i Kikiego biegających po jaskiniach to napięcie trochę siada, zwłaszcza, że powracający widz dobrze wie, co znajdą na szczycie wzgórza (spoiler: TRUPA ZNAJDĄ). Ludzie! Shiryu (Long) właśnie się fajczy żywcem! Co mnie obchodzi, że w jaskiniach jest ciemno! No i druga sprawa, seria stara się naprawiać stare buble… tylko czasem średnio jej to idzie. I tak dochodzimy do sytuacji „brawo, KOTZ, wyjaśniliście wprost tę dziurę fabularną z oryginału! Tylko że wasze wyjaśnienie ma jeszcze mniej sensu!” Normalnie gwiazdka „you tried”.
      Dodatkowo, mi osobiście nie podoba się miejsce, w którym urywa się ten sezon. Tak, znalezienie trupa jest dobrym cliffhangerem. Ale nie, nie dam się przekonać, że urwanie drugiego wątku w połowie Domu Skorpiona jest równie dobre, skoro można było uciąć równo po Pannie, symbolicznie być idealnie w połowie. A tak jesteśmy dokładnie nigdzie. Cóż. Kiedy kolejny sezon?

      A teraz już serio sobie idę.

      Usuń