Klęska animowanego urodzaju - podsumowanie sezonu anime (zima 2021)

*wzdycha głośno i cierpiętniczo* Cześć... *kładzie się na katafalku i osłania ręką przekrwione oczy* Chyba zaczęłam doceniać sezony, które w przerwach między kilkoma jakościowymi produkcjami zapewniały widzom solidną porcję odmóżdżającej chały. Zima 2021 po tych wielu miesiącach pandemicznej stagnacji okazała się bowiem zbyt intensywna jak na moje zdrowie. Na tyle intensywna, że zaczęłam się szczerze zastanawiać, czy nie zrobić sobie przerwy od blogowania. Kronikarski obowiązek wygrał jednak ze zdrowym rozsądkiem i postanowiłam zachować dla potomności ten niezwykły czas, kiedy było wszystko i zawsze, i z każdego możliwego gatunku razy pięć. Pełne akcji shouneny? Proszę bardzo. Rozczulające obyczajówki? Nie ma sprawy. Satysfakcjonujące romanse i gorące haremówki? Łykajcie na zdrowie. Krawędziowe serie pełne złej fabuły albo złej animacji? Tam na tyłach macie cały regał. W pewnym momencie oglądałam blisko 30 serii, ale ze względu na resztki szacunku do samej siebie opiszę tu tylko 25 (niestety, takie perły jak Redo of Healer muszą zaczekać na inny moment w moim życiu, ale przyznam, że na ostatnią chwilę sięgnęłam po inną serię okrzykniętą bajką sezonu...). Wydaje mi się, że to i tak aż nadto, żeby niektórzy z obecnych tu czytelników mieli co nadrabiać przez okrągły, wciąż mocno zabunkrowany rok.

A zatem raz jeszcze rozpędźmy tę karuzelę śmiechu, jakości i okazjonalnej żenady. No to wio!

O rety, rety! Będą świeżutkie hity i odgrzewane kotlety!

2.43: Seiin Koukou Danshi Volley-bu

Kiedy już nie wiesz, jak podnieść swoje umiejętnośći, dlatego zamiast przyjmowania piłek zaczynasz trenować przyjmowanie tyłków towarzyszy z drużyny...

Yuni i Chika byli w dzieciństwie najlepszymi przyjaciółmi, jednak konieczność nagłej przeprowadzki rodziny Chiki do Tokio rozdzieliła zgrany duet kumpli. Po kilku latach od tamtych wydarzeń Kimichika niespodziewanie wraca na stare śmieci do Fukui, ale kiedy Yuni wita go w szkole z otwartymi ramionami, pamiętając o dawnej obietnicy, aby nigdy-przenigdy nie zapomnieć o przyjacielu z przedszkola, Chika wydaje się mieć to wszystko totalnie gdzieś. Jedyne zainteresowanie, jakie przejawia, to istnienie klubu siatkarskiego, do którego przypadkiem uczęszcza również Yuni. No, uczęszcza to może zbyt wielkie słowo, bo tak naprawdę klub funkcjonuje tylko z nazwy i jest bardziej wymówką dla tych uczniów, którzy musieli się gdzieś zapisać, a nie chcieli się za bardzo angażować w działalność pozalekcyjną. Chika nie zamierza jednak podchodzić do tego z takim samym luzem jak pozostali i zaczyna trenować na sali gimnastycznej - choćby nawet miał to robić sam.

Gdybym miała uszeregować 2.43 w skali istnienia sportówek, znalazłoby się gdzieś powyżej Hoshiai no Sora i na podobnym poziomie co Hanebado!. Wiem, że życie licealistów nie jest proste, że intensywnych do ogarnięcia emocji jest aż nadto, że dużo rzeczy traktuje się zdecydowanie zbyt poważnie niż na to faktycznie zasługują, ale... jasna cholera, czy twórcy naprawdę musieli kończyć każdy odcinek cliffhangerem pełnym dramy? Ile razy główny bohaterowie łapali się za koszulki i wywrzaskiwali długo skrywane wąty? Czy naprawdę zasłużyliśmy na to, by oglądać gościa, który zdecydował się rzucić do przodu niczym szczupak na widok samiczki i przyjąć zagrywkę w postaci tyłka swojego kumpla (który upadał zadem na śnieg! zadem na śnieg! od tego się nie umiera! nawet kontuzji się nie łapie!)? Jak? Gdzie się kończy kuriozum tworzenia takiej fabuły? Jasne, to wciąż nie jest poziom Hoshiai no Sora, które było edgy na maksa - i na szczęście coraz więcej osób zdaje sobie z tego sprawę - ale wciąż nie jestem pewna, czy takie sportówki nie są bardziej antyreklamą dla danej dyscypliny niż szansą na przedstawienie ciekawego problemu na tle jakiejś specyficznej aktywności. Nawet nie będę porównywać serii do Haikyuu!!, bo to trochę tak jakby gnoić Kuroko no Basket za to, że nie jest Slam Dunkiem (choć niektórym się to zdarza). Każdy autor czy studio ma prawo przedstawiać sport tak, jak akurat zechce i tu trzeba podkreślić, że sceny akcji w 2.43 wypadają nawet fajnie, a zarazem zupełnie inaczej niż w Haikyuu!! właśnie. Jedyne, co mnie nie tyle odstręczało, co wzbudzało pusty śmiech, to realizacja całej reszty. Fabuła nie przypomina wcale fabuły, tylko zestaw niepowiązanych ze sobą fragmentów, problemy w nich zawarte są urywane garściami z choinki, a bohaterowie poza jednym Odą nie zaskarbili nawet mikrograma mojej sympatii (antypatii w sumie też nie, bo wszyscy są w gruncie rzeczy nijacy) i z dwojga złego chyba wolę drużynę głównych przeciwników, nawet jeśli są tylko jednolitą masą dobrze dogadujących się ze sobą randomów. 2.43 to anime co najwyżej i przy maksimum okazywanej wyrozumiałości akceptowalne i mogę je polecić tylko komuś, kto chce się rozerwać przy małym, niezobowiązującym prawie-że guilty pleasure.

5/10 - ja wiem, ja wiem, żadnego porównywania do Haikyuu!!... ale jednak trochę bawi, że głównym oponentem jest bohater grany przez Ishikawę Kaito (czyli Kageyamę z HQ). Dobrze, że tym razem dla odmiany jest atakującym, no ale rola utalentowanego grumpy rozgrywającego była już akurat zaklepana...

5-toubun no Hanayome ∬

Uznajmy wspaniałomyślnie, że różnice w odceniu włosów są tylko dla widzów... ale jak można ich nie odróżniać po długości?

Po powrocie z wycieczki, na której Uesugi potężnie się rozchorował, główny bohater trafia zapobiegawczo do szpitala. Jego konsternacja jest tym większa, ponieważ nie ląduje w żadnej pośledniej placówce zdrowia, ale otrzymuje z automatu samodzielną, przewiewną, wypasioną salę w pakiecie z wygodnym łóżkiem i smacznymi posiłkami. No żyć, nie umierać (w sumie to o to chyba miało chodzić w tych szpitalach, żeby jednak żyć, a nie umierać). Tymczasem rekonwalescenta nieoczekiwanie odwiedzają psotne siostry - najpierw Nino, która trafia do Uesugiego niby mimochodem, by nagle skryć się za kotarą, a potem Ichika, Miku i Yotsuba, które szukają pozostałych zaginionych sióstr. Wreszcie, kiedy Uesugi ucina sobie krótką drzemkę, pojawia się Itsuki, która zadaje głównemu bohaterowi trochę dziwne jak na okoliczności pytanie. "Dlaczego się uczysz?". Pytanie jest tym dziwniejsze, ponieważ Uesugi ma bardzo konkretny, sięgający pięć lat wcześniej powód, który z jakiegoś względu przypomina nieco z twarzy pięcioraczki...

Choć mangowego materiału do zadaptowania pozostało po pierwszej serii jeszcze całkiem dużo - i na pewno za dużo jak na pojedynczy sezon - to spodziewałam się, że twórcy będą chcieli jak najszybciej zamknąć temat i nachapać się ile się tylko da z powodu zakończenia mangi. Tymczasem wraz z finałem tej części dostaliśmy dumne ogłoszenie, że kontynuacja się pojawi i że prawdopodobnie sprawiedliwie przeniesie na ekrany pozostałe kilkadziesiąt rozdziałów historii. Bardzo mnie to cieszy, bo choć wskoczyłam na pociąg hajpu 5-toubun no Hanayome stosunkowo późno, a dodatkowo udało mi się w międzyczasie nadrobić mangę, to uważam tę serię za jeden z lepszych haremowych romansów ever, z jakimi miałam się okazję zetknąć. Po pierwsze tajemnica, która z pięcioraczek zostanie ostatecznie panną młodą, wydaje się bardziej teoriogenna niż byle oklepana obietnica z dzieciństwa (co nie znaczy, że takiej tutaj nie ma). Po drugie każda dziewczyna wydaje się mieć tak samo duże szanse na romansowy sukces, a w najgorszym razie ma swoje grono wiernych fanów. Po trzecie rywalizacja o serce wybranka miewa swoje mniej lub bardziej dramatyczne momenty, ale mocnym punktem tej serii jest fakt, że dziewczyny są siostrami i bardzo duży nacisk kładzie się na relacje panujące między nimi i na rozwój ich dalszych zawodowych karier. A po czwarte, choć to pewnie opinia bardziej niż bardzo subiektywna, finał wydaje się znacznie bardziej logiczny i uzasadniony niż w seriach-koleżankach po fachu (np. w Nisekoi czy Bokuben). Zresztą, w 5-toubun no Hanayome w ogóle szykuje się konkretny, jednoznaczny finał i nie ma ryzyka uwięzienia widzów jako zakładników niekończącego się haremu. Jako że w drugim sezonie nie wychwyciłam żadnych kluczowym zmian względem materiału źródłowego - ot, przesunięto jedną scenę na koniec ostatniego odcinka i pominięto kilka detali ubarwiających życie towarzystkie głównego bohatera - wydaje się, że twórcy jednak będą podążać ścieżką zniszcze... khem, znaczy, ścieżką zgodności z mangą. Patrząc jednak na przypadek Yakusoku no Neverland, z dwojga złego lepiej działać w tę stronę niż tworzyć własny cyrk na kółkach. A, właśnie. Skoro już jesteśmy zmianach - przy drugim odcinku zauważyłam pewien spadek w jakości animacji i już się bałam, że niepotrzebnie strzępiłam jęzora na pochwały przy okazji przedstawiania pierwszych wrażeń, ale na szczęście musiały to być jakieś chwilowe perturbacje, bo później kreska utrzymałą równy, naprawdę cieszący oko poziom. To nadal nie był poziom Shaftowego odcinka z pierwszego sezonu, ale utrzymuję w mocy stwierdzenie, że dzięki rozjaśnieniu barw na bardziej pastelowe animu bardzo zyskało na urodzie.

7/10 - polecam anime, a jeszcze bardziej polecam mangę, która ma rozsądne 14 tomów i jest właśnie wydawana w Polsce. O takie wciągające, pełne pięcioraczkowych twistów haremówki zdecydowanie nic nie robiłam.

Beastars 2nd Season

W życiu nie chodzi o to, żeby złapać króliczkę, ale by gonić ją!

Po Festiwalu Meteorów życie w Akademii Cherryton znów wraca do normy... choć... może nie tak znowu do końca? Wszak minęły już całe dwa miesiące odkąd Legosiemu udało się ocalić Haru z rąk lwich porywaczy, a Louisa jak nie było, tak wciąż nie ma. Przynajmniej do momentu, kiedy nasz pewny siebie jelonek-senpai nie pojawia się nagle przed nosem introwertycznego wilczka, jak gdyby nigdy nic idąc w stronę sali teatralnej. Jednocześnie między uczniami znów zaczyna narastać lekkie napięcie, ponieważ właśnie stuknęła rocznica sześciu miesięcy, odkąd zginął Tem, a sprawca tego brutalnego zajścia wciąż pozostaje na wolności. Jak grzyby po deszczu zaczynają się rodzić plotki, że gniewny duch alpaki rozgoryczony brakiem postępów w jego sprawie krąży w pobliżu sali, gdzie został zamordowany. Świadkiem takich dziwnych, niemal paranormalnych sytuacji są nawet Jack, Durham i Miguno. Tymczasem uwagę Legosiego zaczyna zaprzątać niepokojący dźwięk, który towarzyszy mu praktycznie wszędzie, a który zdaje się słyszeć tylko on jeden...

Drugi sezon Beastars potwierdził kilka spostrzeżeń na temat studia Orange. Po pierwsze, że to lenie śmierdzące i tyle, skoro posiadają gotowe zasoby i nie zdołali przez te wszystkie lata sklecić kolejnego sezonu Houseki no Kuni, za skusili się na fundusze Netflixa i wypuścili Beastars w ekspresowo szybkim tempie. Po drugie, że to lenie śmierdzące, które dla oszczędzenia pracy korzystają z grafiki... dwuwymiarowej. Nie, to nie dowcip. Nie tak do końca. Należy bowiem zdawać sobie sprawę z tego, że przygotowanie dobrej jakości modeli w grafice komputerowej jest tak samo czasochłonne jak animacja rysowana, i choć może być wykorzystywana wiele razy, nie nadaje się do tworzenia randomowych postaci z tła do pokazania zaledwie przez kilka sekund. To się zwyczajnie nie opłaca. Jeszcze gdyby chodziło o ludzi, można by było użyć jakichś manekinów pozbawionych twarzy, ale w świecie przedstawionym, w którym każdy obywatel to jakiś odmienny, często unikalny gatunek zwierzęcia? No nie da się. Więc jako że takie zabawy są kosztowne, a w Beastars pojawia się od groma postaci, dlatego w tym sezonie widać dokładnie ten sam trend co w - nie wierzę, że piszę to na serio - Ex-Arm. Może w Beastars nie wypala to widzom oczu, jednak pośpiech i pandemia sprawiły, że oba style graficzne są łączone już bez żadnego bawienia się w zbędne ceregiele. Nie wiem, co o tym myśleć, bo w teorii źle to nie wyglądało, ale poczucie imersji i próba zaakceptowania przez mózg tego, że dwu i trójwymiarowe postacie stoją obok siebie... nie jest to szczyt elegancji w jakimkolwiek znaczeniu. Wydaje mi się też, że w ogóle ten sezon był bardzo ubogi nawet jeśli chodzi o operowanie kamerą. Z pamiętnych zabiegów kojarzę tylko to sztandarowe już dla Beastars dzielenie ekranu na dwie części i ukazywanie drobnych zmian w mimice postaci przez cały czas trwania danego dialogu. Znów fabuła na swoje nieszczęście nie wciągnęła mnie aż tak, jak powinna, bo zapoznałam się z nią dobry rok temu. Zresztą, odkąd przeczytałam mangę jestem bardzo obrażona na anime, ponieważ od początku emisji czułam w nim jakieś braki, które utrudniały zrozumienie motywacji bohaterów czy nawet ciąg przyczynowo-skutkowy. Szczególnie wyraźne było to przy konflikcie Legoshiego z Billem, który dopiero w mandze nabrał sensu, ale wierzę, że było tego znacznie więcej. Dlatego właśnie do drugiego sezonu podeszłam zaledwie jak do reklamówki produktu, który już dobrze znam i lubię. Fajnie, że udało się dopiąć wątek morderstwa Tema, ale nie ma sensu ciągnąć to dalej przy ograniczających studio założeniach.

7/10 - i właśnie dlatego nie rozumiem, czemu studio Orange nie robi jeszcze tego drugiego sezonu Houseki no Kuni. Przecież tam już nie ma żadnych dodatkowych postaci poza tym, co i tak od dawna mają wymodelowane!

Dr. Stone: Stone Wars

They see me rollin', they hatin'

Panująca w Japonii zima nie stanowi żadnej przeszkody dla dziarsko pracującej ekipy Królestwa Nauki pod wodzą Senku, która bez chwili wytchnienia szykuje się do wojny przeciwko Imperium Tsukasy. Kluczowym wynalazkiem, który miał pozwolić zyskać przewagę nad wrogiem, okazał się telefon (nie taki znowu) komórkowy, umożliwiający szybkie i niezauważone przekazywanie bezcennych informacji. Po wybudowaniu tej nowoczesnej zdobyczy technologii Gen wpada na jeszcze jeden, iście szatański pomysł... A co gdyby połączyć telefon oraz nagranie pozostawione przez ojca Senku, na którym Lilian - amerykańska piosenkarka światowej sławy - wykonuje swoją piosenkę? Skoro tak bardzo wszystkim zależy, żeby uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi, można spróbować oszukać zwolenników Tsukasy i wmówić im, że Stany Zjednoczone zdołały już odbudować cywilizację po kamiennej apokalipsie. Jasne, takie kłamstwo będzie miało wyjątkowo krótkie nogi, ale wystarczy przecież wytrzymać w tej historii tylko do momentu, gdy schwytają przywódców, czyli Tsukasę i Hyougę...

Myślicie, że wojna prowadzona w epoce kamienia łupanego jest nudna i mało finezyjna? Na pewno nie z Senku! Choć konflikt z Tsukasą nie był może najzgrabniej wprowadzoną rzeczą w historii tworzenia pierwszych rozdziałów shounenów, to jednak jest kluczowy dla rozwoju fabuły, budowy wieeeelu ważnych wynalazków i rozpędzenia tej fantastycznej machiny przygód w świecie nauki. Potwierdza to jednocześnie nieco smutną tezę, że ludzkość jest w stanie stanąć na uszach swoich możliwości jeśli tylko chodzi o zwycięstwo w wyścigu zbrojeń, a dopiero potem decydują się oni wykorzystać stworzone patenty w codziennym, już pokojowym życiu. No nic. W drugim sezonie Doktora Kamienia powróciło kilka dawno niewidzianych postaci, ale pojawiło się również sporo nowych, spośród których największą rolę odgrywają chyba Niki oraz Ukyo. Oboje stoją po stronie Imperium Tsukasy i oboje są doskonali w swoim fachu - Niki to zatwardziała fanka twórczości Lillian Weinberg, która okaże się największą przeszkodą, aby rozprzestrzenić kłamstwo o odbudowaniu na nowo Stanów Zjednoczonych, natomiast Ukyo to wyrafinowany łucznik, który posiada niezwykle czuły, niemal nadludzki słuch (pierwotnie pracował jako operator sonaru w marynarce). Są oni jednak znacznie bardziej niejednoznaczni, niż się na pierwszy rzut oka wydaje, a Tsukasa obrywa rykoszetem od swojego mylnego przekonania, że ludzie ożywieni w świecie rodem z epoki kamienia łupanego będą w pełni zadowoleni z zaprowadzenia prymitywnych porządków. Nowy sezon to bardzo ładne, spójne podsumowanie dotychczasowej ścieżki rozwoju bohaterów, którzy muszą potwierdzić wyższość mózgownicy nad brutalną siłą... czy raczej wyższości koegzystencji ze wszystkimi nad życiem w obawie przed jakimikolwiek zmianami (hmm, brzmi jakoś dziwnie znajomo i prawie że politycznie...). Każdy odcinek trzymał w napięciu i zdołał dostarczyć mi masy frajdy, choć tradycyjnie dla anime tworzonego w cieniu pandemii muszę wskazać, że grafika była chwilami zauważalnie skromniejsza czy nawet trochę brzydka. Są to na szczęście bardziej momenty niż całe sekwencje, a serii pomaga trochę fakt, że i tak bierze się mocno nie na serio i lubi korzystać z humorystycznych zniekształceń. Do openingu i endingu nawet się przyzwyczaiłam, choć daleko im do tych z pierwszego sezonu, natomiast soundtrack to wciąż czyste złoto. Sumarycznie nowa odsłona wypada naprawdę przyjemnie i stabilnie, a jedyne, na co można narzekać, to na niedosyt i oczekiwanie, kiedy dostaniemy kolejny skrawek tej niesamowitej historii, tym razem nawiązującej do czasów epokowych odkryć żeglarskich.

8/10 - to jedyny shounen, w którym żadne nakama power nie jest mi straszne, bo nie jest ono źródłem zawierania miliona bezsensownych sojuszy, tylko pogoni ludzkości, by żyło się lepiej, wygodniej i bezpieczniej. A więc w kupie siła.... bo kupy nikt nie tyka!

Ex-Arm

Weź no, brat! Co mi pokazujesz jakieś wymuskane lalunie, które nawet nie przebywają w tym samym wymiarze co ja?

Zacznijmy może bezpiecznie w 2014 roku, kiedy świat wyglądał zupełnie normalnie i nie był niszczony przez żadną reptiliańską pandemię (ani zmasowany atak czarnych dziur wywołany przez edgy nastolatka... chyba...). Akira Natsume jest całkiem przeciętnie wyglądającym licealistą, choć można wskazać w jego życiorysie dwa całkiem ciekawe fakty: po pierwsze chłopak odczuwa niechęć do jakiejkolwiek technologii, począwszy od telefonów komórkowych po roboty kuchenne, a po drugie jego starszy brat, Shuuichi, jest uznanym konstruktorem androidów, póki co bardziej na poziomie prototypów niż w pełni funkcjonujących jednostek. Przekorne, czyż nie? A jeszcze bardziej przekorny los okaże się wtedy, gdy Akira podczas wieczornych zakupów postanowi obudzić w sobie długo skrywane pokłady odwagi i rzuci się ocalić przed chuliganami napastowaną dziewczynę, lecz czyn ten zostanie zakłócony przez intensywne światła nadjeżdżającej Dzikiej Ciężarówki-kuna. Na szczęście dla Akiry nie umiera on i nie przenosi się do innego świata, choć może to nie byłoby wcale taka zła opcja, skoro alternatywą jest pobudka w odległym 2030 roku jako obleczony tytanową powłoką... mózg.

W sezonie tak wypchanym przyzwoitymi, dobrymi i świetnymi seriami należało postawić sobie jakieś priorytety w oglądaniu - niestety, eksperymentalne anime robione za budżet w wysokości worka ziemniaków i garści wygranych w makao kapsli nie było jednym z nich. I chociaż póki co zdołałam zobaczyć jedynie cztery odcinki, przysięgam, że zamierzam ukończyć oglądanie tego epokowego dzieła... tylko tak kiedyś, na spokojnie. I maksymalnie epizod na miesiąc, inaczej moje serce może nie wytrzymać większego stężenia czystej perfekcji. Co w takim razie mogę powiedzieć o Ex-Arm na ten moment? Ano to, że z pewnością jest to seria jedyna w swoim rodzaju, wytyczająca zupełnie nowe, rewolucyjne szlaki w łączeniu animacji dwu- i trójwymiarowej (drugi sezon Beastars mógłby się w tej materii wiele nauczyć) i oddająca hołd swoim protoplastom w postaci chociażby Berserka z 2016 roku. Nigdy bym nie uwierzyła, że solidna, przyzwoicie narysowana manga sci-fi może zostać przekształcona w prawdziwą sztukę. Nie, nie w sztukę - w awangardowy protest skierowany przeciwko kultowi moe, który masowo zżera japońską popkulturę. Myśleliście, że to Mamoru Oshii na przykładzie Vlad Love pokaże, jak bardzo się rozleniwiliśmy przy konsumowaniu i przyswajaniu współczesnych treści? Że Masaaki Yuasa jako pierwszy przebił się do mainstreamu ze świeżym podejściem do animacji, wybierając chaos i plastyczność nad gładką, produkowaną masowo nudę? Powiadam wam zatem, że nie ma prawa nazywać się fanem anime ten, kto nie widział na własne oczy Ex-Arm. To jak Avatar dla świata kina. Jak silnik parowy dla rozwoju przemysłu. Zupki chińskie dla akademickiego życia. Ex-Arm to muśnięcie boskiego geniuszu zaklętego w formie 12 odcinkach. Nikt inny nie byłby w stanie tak pięknie ująć choreografii tłukących się między sobą manekinów. Świetlistości genitaliów projekcji duszy głównego bohatera. Tego samego błysku rażącego słońca na styku ust całujących się bohaterek. Absolutnego braku mimiki u... u praktycznie wszystkich postaci. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, ile odwagi i swobody może drzemać w twórcach, którzy na przekór komentarzom fanów nie zawrócili w połowie emisji pierwszego odcinka, tylko zrealizowali projekt od początku aż do samego końca. Chwała im. Wieczny szacunek. I solidnej opieki zdrowotnej za cały poniesiony w trakcie uszczerbek psychiczny.
 
1/10 - jak to śpiewa stary dobry Zenek Martyniuk: jak do tego doszło, nie wiem. Ale pewnie tak samo, jak niezwykłym splotem przypadków możemy doświadczyć powstawania równie genialnych produkcji jak Kimi no na wa, Koe no Katachi, Steins;Gate czy Fullmetal Alchemist: Brotherhood, tak dochodzi do katastrof naturalnych niczym Crunchyroll przekazujący fundusze na nowe serie.

Hataraku Saibou!!

Przy tak nierozgarniętych płytkach chyba wróżę właścicielowi powolną śmierć na skutek wykrwawienia

Do tej serii jak do żadnej innej pasuje stwierdzenie, że mijają sobie kolejne sezony różnych anime, a życie - najbardziej kuriozalne ze wszystkich znanych fabuł - toczy się dalej. I dlatego czerwone krwinki niezmiennie dostarczają tlen i składniki odżywcze do komórek ciała, białe krwinki z obłędem w oczach uganiają się za włamującymi się cichaczem mikrobami, a płytki krwi sobie są i... i... i są kjutne. Ale poza byciem kjutnymi muszą też ostro zaiwaniać i ćwiczyć różne gimnastyczne formacje, aby w razie urazu móc dostać się wszędzie tam, gdzie niezbędna będzie ich asysta. Na nieszczęście jedna z płytek nazywana "Daszkiem do Tyłu" nie za dobrze radzi sobie w zespole i ciągle się o wszystko potyka, dlatego narzuca sobie ciężki trening wytrzymałościowy w dźwiganiu białek czynnika krzepnięcia. Jest jednak tak skupiona na usilnej próbie utrzymania wszystkich białek w koszyczku, że nie zauważa nawet, jak trafia na korytarz przeznaczony dla białych krwinek. Tam za to spotyka naszego dobrego, jak zwykle szalejącego Białego Krwinka 1146.

Mangowe Pracujące Krwinki zakończyły się niedawno na 6 tomach, co przy średniej 3-4 tomów wykorzystania materiału na adaptację wskazywało, że kontynuacja będzie albo rozciągana fabularnie, albo przetkana fillerami (nie, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie dla spójności akurat tej historii). Tymczasem studio poszło trzecią, rzadko spotykaną ścieżką przygotowania krótszego - bo zaledwie 8-odcinkowego - sezonu. W sumie to ciekawe, że akurat zimą 2021 dostaliśmy aż dwa przykłady, kiedy to twórcy mogli tworzyć anime na innych warunkach niż te, które są zwykle wymagane przez stacje telewizyjne, i nikt nie miał z tym większego problemu. Nawet to szanuję, choć oczywiście nie pogniewałabym się, gdyby Krwinki pobyły na animowanym etacie jeszcze trochę dłużej. I to nawet przymykając oko na przeciętną jakość produkcji. Mimo początkowych zachwytów nad mądrzejszym wykorzystaniem 3DCG tłumów w tle, David Production ostatecznie powróciło do tych samych topornych modeli tłumów krwinek noszących kartony z tlenem w te i nazad. Poza tym widać, że pandemia - jakkolwiek pokrętnie i na wpół komicznie to nie zabrzmi to akurat w tym przypadku - mocno pokrzyżowała szyki ekipie, bo niby seria nie spada poniżej pewnego poziomu, ale pełno jest tu drobnych, irytujących niedoróbek. Narzekałam już na kiepskie brzmienie głosów w openingu, ale ending też nie był wcale lepszy, bo składał się z całych dwóch rysunków (co jest kiepskie nawet przy porównaniu z leniwym endingiem z pierwszego sezonu); na dodatek przy ostatnich odcinkach wprowadzono całkowite zbędne (choć na szczęście względnie szybkie) retrosy na modłę seriali z początku wieku... Trochę przestaje dziwić, czemu nikt nie próbował silić się na te 11-12 epizodów, skoro mogłoby się to skończyć recapowymi odcinkami jak przy wielu innych seriach z zimowego sezonu. Ech, najwyraźniej nie można mieć wszystkiego. Pochwalę jednak, że fajnie było zobaczyć w drugim sezonie nieco większy, rozłożony na kilka odcinków arc związany z podróżą po organizmie, by odstawić w różne miejsca kolejne bakterie mlekowe. Historia mogłaby częściej rozbudowywać takie wątki, ale o tym już się niestety nie przekonamy... o ile studia nie zwęszą potencjału w kilkunastu pozostałych spin-offach.

7/10 - ja wiem, że to by było w dość kiepskim guście, ale trochę liczyłam na adaptację tej ostatniej historii z koronawirusem... No trudno. Może jak się wreszcie wygrzebiemy z pandemii, to zrobią z tego jakąś specjalną OVA na DVD?

Hataraku Saibou Black (TV)

Miejmy nadzieję, że przy tworzeniu tego anime nie ucierpiała żadna nadprogramowa krwinka

Wiemy już, jak działa ekosystem organizmu, w którym wszystkie procesy życiowe przebiegają tak jak trzeba, a pomijając jedną nagminnie gubiącą się Czerwoną Krwinkę, każda komórka doskonale spełnia przydzieloną jej rolę. Co jednak dzieje się w ciele człowieka, który nadużywa alkoholu, pali multum papierosów, lubi sobie tłusto podjeść, ale jednocześnie żyje w nieustającym stresie? Przed wami spin-off do znanej serii, którą uroczą komedię zamienia na post-apokaliptyczną wizję końca wewnętrznego świata. Nasz protagonista, świeżo upieczony Czerwony Krwinek, właśnie ukończył ostatnie szkolenie teoretyczne i rusza do działania, aby pod okiem doświadczonych senpajów zapoznać się z pracą w terenie. Okazuje się jednak, że rzeczywistość daleka jest od uroków filmów instruktażowych, a raz rzucona w wir pracy krwinka ma zaiwaniać tak długo, aż ostatecznie nie padnie z wyczerpania. No normalnie jak w japońskich korporacjach...

Chociaż bardzo miło oglądało mi się oba sezony zwykłych Pracujących Krwinek, to jednak zawsze miałam wrażenie, jakby to była wariacja na temat edukacyjnego Było sobie życie ubranego w kjutne ciuszki animcowej stylistyki. Tymczasem Hataraku Saibou BLACK to coś jednak trochę innego - mroczniejszego, naprawdę trzymającego w napięciu i spiętego konkretną fabułą, podczas której śledzimy zmianę charakteru Czerwonego Krwinka ze zrezygnowanego, przytłoczonego robotą świeżaka na pełnego poczucia misji bohatera, który jednocześnie gdzieś tam podświadomie wie, że to wszystko prędzej czy później musi przecież pier... duknąć. Dodatkowo czułam się trochę tak, jak przy oglądaniu Dumbbelli. Niby przekaz anime nie atakuje widzów personalnie i nie mówi "masz tak robić" albo "masz tak nie robić", jednak cały czas skłania do myślenia, czy aby na pewno nie robię swojemu ciału krzywdy takim stylem życia, jaki akurat przyjęłam. Jasne, organizm mężczyzny przedstawionego w BLACK to pewnie skrajny przypadek zaniedbania... ale czy nie jest on całkiem bliski temu, co dzieje się z wieloma pracownikami korporacji (i to nie tylko tych w Japonii)? Niewyspanie, stres, kawa, energetyki, jedzenie byle czego i byle tłusto, korzystanie z przygodnych uciech cielesnych, łykanie na każdy problem zdrowotny antybiotyków, bo układ immunologiczny nie daje już sobie rady sam - zabawne, że te same korporacyjne problemy dzieją się zarówno w skali makro, jak i mikro, na przykładzie wymęczonych krwinek pracujących w toksycznych warunkach. Dodatkowo w podstawowej wersji Hataraku Saibou dolegliwości wydają się w gruncie rzeczy dość przypadkowe, co oczywiście wcale nie jest złe czy nawet niemożliwe do osiągnięcia, jednak ciekawie było obserwować bardzo spójną historię czyjegoś wyniszczającego się zdrowia z bardzo konkretnej przyczyny. O, to jest trochę jak fabuła Sukkuba i jej pracy w korpo czy Senko-san, tylko ukazana od środka i kończąca się bad endem. Nie wiem, czy każdy będzie mieć przyjemność z oglądania tak ponurej serii, ale z pewnością jest to świetny spin-off, którego istnienie nie jest podyktowane wyłącznie chęcią zarobku (choć na pewno też), ale bardzo konkretną, skrupulatnie prezentowaną wizją, która może być zarówno rozrywką, jak i konkretną przestrogą.

7/10 - nawet wizualnie Hataraku Saibou BLACK prześcignęło swojego senpaja po fachu i stworzyło bardzo klimatyczny świat, pełen brudu, ciemnych kolorów oraz ciężkiego cieniowania. Ogromny szacunek za zdecydowanie najlepszą serię post-apo od wielu, wielu sezonów.

Higurashi no Naku Koro ni Gou

Tu się wyklepie, tu się machnie szpachlą, tu polakieruje... i design postaci będzie wyglądać jak stare, dobre Deen!

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma tamami (albo i nie) było sobie maleńkie miasteczko zwane Hinamizawą. W miasteczku tym żyje tak mało ludzi, że tutejszą szkoła składa się wyłącznie z jednej klasy gromadzącej wszystkich dostępnych uczniów. Tym oto sposobem Maebara Keiichi, który niedawno przeprowadził się do Hinamizawy, zaprzyjaźnia się z czterema interesującymi dziewczętami: buntowniczą Mion, uwielbiającą urocze rzeczy Reną, zastawiającą bolesne pułapki Satoko i słodką Riką. Dni mijają im na licznych zabawach i psikusach, a przynajmniej jest tak do czasu... Kiedy pewnego wieczoru Keiichi udaje się razem z Reną na wysypisko śmieci, gdzie dziewczyna miała ponoć znaleźć uroczy skarb, samotnie czekającego na zboczu chłopaka zagaduje fotograf, Tomitake. Krótka wymiana zdań między panami ujawnia strzępy dość niepokojącej historii o budowie tamy i o zabitym w tamtym czasie człowieku, którego ręki z rozczłonkowanego ciała wciąż jeszcze nie odnaleziono. Co gorsza, gdy Keiichi próbuje wypytać o to Renę, ta stanowczo ucina rozmowę. Co tak naprawdę dzieje się w Hinamizawie i czemu z pewnością nic dobrego...?

Zawirowania związane z promocją nowego Higurashi pewnie niejednemu niedzielnemu zjadaczowi anime przysporzyło srogiego bólu głowy i nawet fani marki do drugiej połowy drugiego sezonu nie mieli do końca pojęcia, gdzie w chronologii wydarzeń umieścić część Gou. I jak karkołomne nie wydawałoby się to na początku, to ostatecznie okazało się, że jest to absolutnie prawilny, bezpośredni sequel. Nie chciałabym zdradzać kluczowych plottwistów, bo te pojawiają się bardzo późno, ale nie umiem powstrzymać się przed konkluzją, że Ryukishi07 - twórca fabuły serii gier When they cry - bardzo lubi Madokę i chciał przetworzyć pewne motywy na własną modłę. Wielu fanów uważa to za srogi bullshit, a postacie, które są zaangażowane w powstanie nowych pętli, za totalne OOC... chociaż ja do dziś się zastanawiam, czy aby na pewno. Zgadzam się, że zastosowano kilka skrótów myślowych, przez co zmiana charakteru pewnych bohaterów wypada dość nagle i mocno dla niach krzywdząco, ale z drugiej strony gdyby cała sytuacja mogłaby się rozwiązać w logiczny, pokojowy sposób, to wątpię, czy jakakolwiek nadnaturalna siła (czyt. wiedźma) zaangażowałaby się w taką zabawę i udostępniłaby swoje moce. Celowo wybrano dokładnie taki moment, aby wykorzystać słabość psychiki i doprowadzić do jej całkowitego wypaczenia. Wydaje mi się też, że kluczowe dla zaakceptowania i zrozumienia tutejszych zwrotów akcji jest znajomość Umineko - tego growego, niestety, co mnie samej zajęło aż półtorej roku powolnego pykania. W efekcie należy sobie raczej zadać pytanie, czy aby na pewno warto było powoływać ten projekt do życia, skoro jego zrozumienie jest tak bardzo inkluzywne i wymaga sporej dozy dopowiedzeń tworzonych na bazie zupełnie innego medium? To trochę tak, jakby ludzie oglądający filmy Marvela musieli wcześniej sięgać po komiksy, inaczej ni hu hu. W dodatku umówmy się, ale studio Passione to nawet do pięt starego Deen nie dorasta i o ile sceny obyczajowe wychodzą jak cię mogę, tak budowanie grozy momentami wypada przeraźliwie... komicznie. Najmniej przekonująca wydaje się seiyuu Satoko, ponieważ aktorka ma już swoje lata, a mimo to wciąż stara się grać kilkuletnią, często krzyczącą lub płaczącą dziewczynkę. O dziwo seiyuu Riki jest tylko trochę młodsza, a mimo to jest w stanie doskonale udźwignąć złożony charakter swojej roli, ale ta Satoko... ych. Czuję ciarki cringe'u na plecach. Ostatecznie bawiłam się przy Gou zaskakująco nieźle jak na to, czym seria mogłaby się stać (czyli straszną kupą), ale jeśli mam być szczera, to nie polecam po nią sięgać nikomu, o ile nie jest się naprawdę wiernym fanem całego tego konglomeratu marek.

7/10 - jak się ma w pamięci Higurashi no Naku Koro ni Kira, to wszystko inne wypada na tym tle jak czyste złoto. Więc to taka naciągana ocena z sentymentu do serii, bo Gou przynajmniej starało się oddać tego samego krwawego ducha (i z rzadka się to nawet udawało).

Horimiya

Żegnaj nadzieje, jakoć sie kolwiek dzieje...

Hori jest wzorem wszelkich dziewczęcych cnót - nie tylko świetnie się uczy i jest członkinią szkolnego komitetu, ale może się również poszczycić nieprzeciętną urodą oraz licznym gronem dogadujących się z nią koleżanek i kolegów, którym nigdy nie odmawia możliwości odpisania pracy domowej. No anioł, nie licealistka. Kiedy jednak rozbrzmiewa dzwonek oznajmiający koniec zajęć, Hori natychmiast zmywa się ze szkoły i wraca prosto do siebie, gdzie automatycznie zmienia się w... perfekcyjną panią domu! Sprząta, gotuje, opiekuje się młodszym bratem i z zapałem wertuje wszystkie gazetki z lokalnych sklepów spożywczych w nadziei na znalezienie najlepszych możliwych promocji. I robi to z uśmiechem na ustach, nie z przymusu czy rodzinnej niewoli (no, przynajmniej nie tylko). Zdarza się jednak razu pewnego, że kiedy Hori jest zajęta pracami domowymi, z zabawy wraca jej obtłuczony braciszek prowadzony przez jakiegoś przystojnego, elokwentnego, nastoletniego fana rocka. Okazuje się jednak, że okolczykowany młodzian to nie kto inny jak kolega z klasy Hori, Miyamura, który na co dzień skrywa się za fasadą okularów, rozrzuconych w nieładzie włosów i chorobliwej małomówności.

Animowana adaptacja Horimiyi jest strasznie dziwnym bytem zakrzywiającym całą dostępną czasoprzestrzeń. Z jednej strony fabuła strasznie pruje przed siebie, mieszając kolejność wydarzeń lub wycinając z bazowego materiału sporo fajnej treści, ale same pojedyncze historyjki raczej są powolne i skupiają się na detalu. Gdzie ja słyszałam coś podobnego w tym sezonie w wykonaniu CloverWorks... no, może mniejsza już z tym. W każdym razie mam tu pewien zgryz, bo uważam, że technicznie Horimiya jest zrobiona doskonale, ale coś nie do końca mi pasuje w ogólnie przyjętym pacingu. Chyba największy szok przeżyłam wtedy, gdy w odcinku 8 doszło do całkiem sławnej sceny zbliżenia, która pierwotnie miała miejsce... aż w odległym tomie 6. Sądziłam, że może będzie to dobry moment na podsumowanie całego sezonu, ale patrząc na te dziwne zmiany, na to, co równolegle działo się z The Promised Neverland i na ogłoszenie finału mangowej Horimiyi, przed oczami natychmiast zaczęły mi śmigać przebitki z Wietnamu. Jasne, Horimiya nie ma żadnej zwartej fabuły, oczywiście, jak to wytyka wielu fanów - to jest epizodyczna obyczajówka, gdzie praktycznie każdy rozdział był poświęcany zupełnie innej sytuacji. Niemniej wydaje mi się, że siła mangowej Horimiyi (przynajmniej pierwszych tomów) tkwi w balansie między byciem zbiorem randomowych sytuacji ze szkolnego życia grupki licealistów a subtelnym budowaniem relacji Miyamury i Hori. Niby cieszę się, że znaczną ilość czasu poświęcono okresowi, kiedy bohaterowie już ze sobą oficjalnie chodzą, ale jednocześnie zabrakło mi tej uroczej podbudowy, gdy Miyamura tak bardzo zadomowił się w domu Hori i zaczął mieć z nią tyle wspomnień, że stał się nierozłącznym elementem jej życia. Tak bez dram, bez długich podchodów. Po prostu byli przyjaciółmi, spędzali wspólnie dużo czasu i o, stali się parą. Dodatkowo w anime zdecydowano się przesunąć balans z humoru na dramat, co momentami jest ciekawe i odróżnia serię od powielających schematy komedii szkolnych, ale momentami za mocno wali patosem i zwyczajnie przynudza. W efekcie w ostatnich odcinkach bardziej przejmowałam się drugim planem, gdzie widać było jeszcze jakąś spójność myśli i ciąg przyczynowo-skutkowy wydarzeń. Ogólnie nie jest to zła adaptacja, ale ze ściskania materiału rzadko kiedy wychodzi coś zgrabnego... pewnie dlatego, że autorzy mangi mieli jakiś cel w tym, żeby tak to wszystko powolutku rozpisać, co nie?

7/10 - mam nadzieję, że CloverWorks trochę się ogarnie po tym zimowym sezonie, bo animatorów mają tam świetnych, ale już reżyserów i scenarzystów... uch. Tych to mam ochotę porządnie potrząsnąć za szmaty.

Jujutsu Kaisen

Jeśli jesteś pojebany z nami klaszcz!

Większość ludzkości żyje w kompletnej nieświadomości, że tuż obok nich czai się niewidzialne zło - wszelkiego rodzaju demony i klątwy, które tylko czekają, aby zwiększyć swą moc i siać zamęt pośród ludzi. Na szczęście nad bezpieczeństwem społeczeństwa czuwają adepci sztuk tajemnych, którzy potrafią wyczuwać złą energię i radzić sobie z różnego rodzaju zagrożeniami... Chwilowo przenieśmy się jednak do Yuujiego Itadori, zwykłego (ta, jasne) licealisty, który mimo niezwykłego talentu do sportów wszelakich nie chce się zapisać do żadnej drużyny, bo woli spędzać czas z dogorywającym klubem zajmujących się badaniem okultyzmu. Za tym zachowaniem kryje się jeszcze jeden powód - krótkie zajęcia klubu okultystycznego pozwalają Itadoriemu szybciej chodzić do szpitala, gdzie odwiedza słabnącego z każdym dniem dziadka. Ten na łożu śmierci przekazuje wnukowi cenną naukę, aby chronił ludzi i dbał o najbliższych tak bardzo, aby na starość móc umrzeć w otoczeniu przyjaciół. Niemal równocześnie w liceum dzieją się jednak niepokojące rzeczy, ponieważ senpaje z klubu okultystycznego postanawiają zerwać pieczęć z odnalezionego przypadkiem przeklętego artefaktu, nie wiedząc, że stanowi on nie uroczą ciekawostkę, ale prawdziwe zagrożenie.

Gdyby pół roku temu ktoś mi powiedział, że studio MAPPA będzie w stanie zrobić 24-odcinkową serię bez używania CGI i ze stałą, wysokiej jakości animacją - obśmiałabym go od góry do dołu i jeszcze poprawiła na ukos. Podejrzewam niestety, że za tym potężnym wyczynem stoi też zdrowie i rodzinne problemy niejednego animatora, co dla wielu ludzi z branży nie jest akurat żadną tajemnicą... nie mam jednak mocy, żeby kopnąć w tyłki japońską inspekcję pracy (czy co to tam aktualnie mają), którzy mogliby zadbać o przestrzeganie praw człowieka. To powiedziawszy wracam do oceny samego Jujutsu Kaisen, które poza obłędnie dobrą animacją ma też kilka innych walorów. Ogromnie lubię ten panujący w dzisiejszych shounenach trend, żeby robić je ociupinkę mroczniejszymi i bardziej brutalnymi niż jeszcze z dekadę temu (chyba że nazywasz się Dr. Stone, wtedy wszelki pacyfizm będzie ci dożywotnio wybaczony). Oczywiście zostawmy seinenom co najbardziej krwawe i brutalne, ale dobrze widzieć, że wiele sytuacji ma swoje poważne konsekwencje - jeśli nie po stronie dobra, to chociaż po stronie oklepywanego zła. No i klimat, klimat przede wszystkim! Skoro mowa tu o klątwach, to wręcz wskazane jest, aby fabuła mimo licznych elementów komediowych (Juju Sampo najlepszy segment każdego odcinka) była skąpana w atmosferze brudu i podskórnego niepokoju. Jak reżyseria Seong-Hu Parka w The God of High School nie do końca mi leżała przez fatalny scenariusz i brak jakiegokolwiek przywiązania do postaci, tak po naprawieniu tych błędów i przedstawieniu spójnej fabuły można śmiało słać głębokie ukłony za fantastyczną realizację. Mariaż niezwykle dynamicznego stylu prowadzonych bijatyk, przy których "kamera" często lata jak oszalała, a kolory usiane są charakterystyczną ziarnistością, oraz walk prowadzonych z przeciwnikami posługującymi się często abstrakcyjnymi mocami to naprawdę świetna rzecz. Nie zapominajmy też o charyzmatycznych postaciach, spośród których największe poruszenie w fandomie wywołał oczywiście megaprzystojny, megautalentowany i megazabawny Kakashi 2.0... znaczy się Gojou-sensei. Oczywiście, że Gojou-sensei. Osobiście jestem chyba bardziej team Nanamin, choć hipnotajzing oczęta wygadanego senseia również robią na mnie wrażenie. Ale mniejsza już o dokładne preferencje. W serii znajdziemy ogrom ciekawych postaci: silne i niezwykle kompetentne kobiety, dorosłych koksów i nastoletnich wannabe koksów, totalnych śmieszków i milczących badassów... oraz pandę. Bo czemu właściwie nie. Jujutsu Kaisen to doskonały przykład shounena, który rozszerza zakres docelowej publiki i zachęca do oglądania również nieco starszych odbiorców, nawet jeśli w swojej esencji to wciąż ten sam dobry schemat prania się po pyskach. Ale jeśli autor umie ładnie połączyć i obudować te dobrze znane motywy, to sukces jest praktycznie gwarantowany.

8/10 - what a time to be a fan of shounens, szczególnie w kontekście tych zyskujących jakościowe animowane adaptacje. I niech to sobie wszystkie komitetty produkcyjne wbiją raz na zawsze do głów - jeśli chcecie zarabiać na fanach, to musicie robić dobre, ładne animu!

Kemono Jihen

Dobrze żarło... no i zdechło

Do niewielkiej górskiej wioseczki znajdującej się z dala od przyzwoitej cywilizacji przybywa z samego Tokio pewien szacownie wyglądający detektyw, Inugami, który specjalizuje się w dość specyficznych sprawach... a mianowicie skupia się na tajemnicach o podłożu okultystycznym i ogólnie duchowym. Detektywa wezwała właścicielka zajazdu z gorącymi źródłami, której od kilku miesięcy giną zwierzęta hodowlane. Zamiast jednak być po prostu pożerane, co wskazywałoby na udział jakiegoś wygłodniałego lisa czy wilka, ciała zwierząt są porzucane, a wyjadane są z nich jedynie organy wewnętrzne. Najdziwniejsze jest w tym jednak to, że mimo całkiem szybkiego odnajdywania zaginionych zwierząt, trupy są pokryte zgnilizną i straszliwie cuchną... W międzyczasie Inugami zaczyna przejawiać wyraźne zainteresowanie Dorotabo, przygarniętym przez właścicielkę zajazdu chłopcem, któremu zlecana jest cała brudna (często bardzo dosłownie) robota. Szczególnie ciekawy jest noszony przez chłopca amulet, wskazujący na to, że wcale nie został on porzucony przez rodziców, a możliwe nawet, że ci wciąż jeszcze gdzieś żyją.

Przygoda. Youkai. Obdarzeni mocami, dziecięcy bohaterowie, którzy tworzą drużynę. Tajemnicza przeszłość. Mnóstwo tajemniczych przeszłości. No normalnie wypisz wymaluj przepis na bazową serię do Shounen Jumpa (w tym przypadku Jump SQ, ale blisko wystarczająco). Na papierze Kemono Jihen wydaje się totalnie przeciętnym średniakiem, który na dodatek miał absolutnego niefarta dostać adaptację w tym przeładowanym jak Biedronka w sobotę sezonie. Mimo to z jakiegoś względu była to jedna z kilku serii, którą wytrwale śledziłam na bieżąco. Pierwszym powodem jest brak znajomości oryginału, co na pewno wpływało korzystnie na zainteresowanie fabułą, a po drugie... niby przy dzisiejszym klimacie robienie odpicowanej adaptacji shounena nie należy do rzadkości - ba, zaczęło być absolutnym standardem - to jednak jestem pod niemałym wrażeniem jakości animacji oraz udźwiękowienia. Oczywiście pierwszy odcinek od razu wywalił na stół najlepsze karty, bo potem już próżno było szukać aż tak mrocznej, zwartej akcji, ale mimo to jak na bajkę z dzieciakami z podstawówki bywa tu naprawdę gęsto. Arc z odkrywaniem prawdy o przeszłości Shikiego, jednego z dziecięcych pomagierów Inugamiego, spokojnie pasowałby do jakiegoś Jujutsu Kaisen (i w ogóle miałam po tych odcinkach wątpliwości, do kogo jest skierowana ta seria, bo jednak kwestia wielokrotnego... gwałtu... no, pozwolę sobie was zostawić w bezspoilerowej niepewności). Co natychmiast zwróciło też moją uwagę, to prześliczna muzyka, trochę przywodząca na myśl jakieś Natsume Yuujinchou, trochę Ghibli, a trochę sama nie wiem co, ale pragnę tego więcej. Do tej pory Yuya Mori tworzył muzykę jedynie do Seitokai Yakuindomo (?!) i coś do speciala do Black Clover, a tak to trochę zarządzał produkcją, a czasami dłubał przy grafice komputerowej. Jakim cudem nagle objawił się tutaj tak niesamowity geniusz czerpiący garściami z tradycyjnej muzyki środkowej i południowej Azji z południowoamerykańskimi naleciałościami? Nie mam najbledszego pojęcia, ale cieszę się, że byłam tego świadkiem - nawet jeśli finalnie jest to tylko dobrze zrobiona, zachęcająca do czytania mangi reklamówka na jeden sezon.

7/10 - doborowa gromadka seiyuu, płynna i zadbana aż do samego końca animacja, oryginalna muzyka tworzona z myślą o dopasowaniu do klimatu youkai i ludowych bajań... brawo! Trzymam kciuki, żeby studio Ajia-Do wykorzystało to cenne doświadczenie do kolejnego sezonu Honzuki no Gekokujou.

Mushoku Tensei: Isekai Ittara Honki Dasu

Gdzie drwa rąbią... tam wodne pociski lecą?

Znacie doskonale przebieg fabuły tego kalibru: jedzie sobie Dzika Ciężarówka-kun, jedzie sobie, jedzie, nagle wymyka się kierowcy spod kontroli, aż wreszcie uderza w jakiegoś Bogu ducha winnego przegrywa czy innego hikikomori, by przenieść jego umęczoną duszę... do zupełnie innego świata. Nie inaczej jest z głównym bohaterem Mushoku Tensei, bezrobotnym, nieatrakcyjnym mężczyźnie grubo po trzydziestce. Ostatnią rzeczą, jaką widzi na naszym łez padole, to stojący nad stołem operacyjnym kordon lekarzy... a potem budzi się i dostrzega wydatne piersi jakiejś pięknej kobiety o europejskich rysach. Ciekawy to sposób leczenia poszkodowanych w wypadkach, myśli sobie nasz podjarany nowymi perspektywami protagonista, ale kiedy wyciąga do kobiety ręce i zauważa swoje drobne, pulchniutkie paluszki, orientuje się, że znalazł się w ciele świeżo narodzonego niemowlęcia. Od dziś będzie mu na imię Rudy (no, Rudeus) i już wkrótce pozna niezwykłe możliwości czekające na niego w świecie pełnym magii, potworów i podróżników przygód.

Nawet nie wiecie, ile po każdym odcinku miałam sprzecznych myśli, czy seria może mi się podobać, czy jednak ewidentne minusy powinny automatycznie zdyskwalifikować całą - przeraźliwie przecież jakościową - resztę. Postawmy więc sprawę jasno: tak, ecchi momenty są tu mega problematyczne, czemu nie pomaga zresztą fakt, że w ciele dziecka siedzi uzależniony od fapania, w pełni świadomy poprzedniego życia trzydziestolatek (yup, pedo-alert sam się uruchamia). Tak, przy Roxy i Sylphi jeszcze jakoś to leci, ale za wszystkie dwuznaczne sceny z Eris miałam przemożną ochotę rozszarpać paru niedzielnych scenarzystów light novel. Niemniej... kurde, to jest tak trudne do opisania... niemniej uważam, że Rudeus mimo swojej świńskiej strony charakteru jest też dobrym, pełnym współczucia i zrozumienia człowiekiem. Zresztą, gdyby nie było w nim tej ostatniej krztyny przyzwoitości, raczej nie zdołałby się rzucić na ratunek przypadkowym nastolatkom. Dodatkowo piekło, jakie pre-Rudeus przeszedł w szkole średniej, nie jest godne pozazdroszczenia, ale też nigdy nie stanowi usprawiedliwienia jego życia jako totalny śmieć, nierób i społeczna padaka. Odrodzenie się w innym, o wiele bardziej magicznym świecie nie jest dla niego szansą, by zostać zajefajnym, przystojnym i mocarnym superbohaterem, lecz okazuje się bardziej pewnego rodzaju pokutą i nadzieją, aby tym razem przeżyć godne życie. I choć mamy tu do czynienia z kolejnym z rzędu isekajem, to jednak czuć w tej produkcji coś unikalnego, sięgającego prapoczątków gatunku. Coś, co czerpie garściami z tradycyjnych serii fantasy i używa motywu reinkarnacji jako celowego zabiegu, nie leniwej wymówki. Chociaż to pierwsza seria od Studia Bind, to musicie wiedzieć, że powstało ono specjalnie na rzecz tego projektu, zrzeszając niesamowicie zdolne osoby, które chciały się zaangażować w tworzenie akurat tej konkretnej adaptacji. I to widać w praktycznie każdej sekundzie każdego odcinka. Przede wszystkim mamy do czynienia z przepięknym, naturalnie kreowanym światem przedstawionym, z którym zapoznajemy się stopniowo, poprzez fantastycznie budowaną historię. Twórcy zupełnie nie spieszą się z prezentowaniem kolejnych losów Rudeusa, a mimo to widać niesamowity skok fabuły między pierwszym a ostatnim (w tym sezonie) odcinkiem. Kolejną sprawą jest też to, że Rudeus nie jest żadnym zbawcą świata wyposażonym na starcie w najlepsze umiejętności. Nie jest nawet najlepszy w swoim fachu. Owszem, dysponuje całkiem niezłym potencjałem magicznym i ma dryg do nauki języków (w ogóle wow, że bohater lubi się uczyć z książek, a nie zdobywa skille po wciśnięciu guziczka), ale znów fizycznie jest bardzo, baaardzo cherlawy. No i musiał się tego wszystkiego uczyć przez całe lata, od samiuśkich narodzin jako bobas. Niby nie chcę was zachęcać, żeby dawać anime szansę, bo widzę, w których momentach mocno kuleje, ale jeśli potraktuje się je jako historię odkupienia człowieka, któremu daleko jest do ideału, to mimo wszystko jest niezwykłym doświadczeniem.

8/10 - choć to pedo-Rudeus powinien być moją największą bolączką, to na ten moment martwię się jedynie o to, ile Studio Bind zdoła udźwignąć materiału, bo light novelka jest wciurno długa. Na razie pozostaje czekać na gwarantowany drugi cour... i może uda się to jakoś zgrabnie domknąć.


Pui Pui Molcar

Deeeespacito~

Witajcie w niezwykle mięciutkim, puchatym i oczywiście alternatywnym świecie, gdzie wszelkie środki transportu zostały zastąpione przez... urocze świnki morskie na kółkach zwane Molcarami. Myślicie, że to wytrych fabularny na jedną historyjkę? W porywach na dwie? O nie! Niech was nie zwiodą pozory, ponieważ Molcary to niezwykle inteligentne stworzonka, które nie tylko stykają się z wieloma codziennymi problemami, ale dźwigają też na swoich drobnych kółeczkach liczne pasje, cele, troski i motywacje. Nie wierzycie? Sprawdźcie w serii, której obejrzenie nie zajmie wam nawet pół godziny życia!

Moje pierwsze zetknięcie się z fenomenem Pui Pui Molcar nastąpiło dość nieoczekiwanie, bo śledząc Twittera Noriko Itou (animatorki ze studia MAPPA, zaangażowanej chociażby w robienie Yuri!!! on ICE czy Banana Fish) natrafiłam na jej rysunek z dziwnym, przypominającym kluskowatego chomika stworzonkiem. Po tym zdarzeniu, któremu nie poświęciłam pewnie nawet dziesięciu sekund, przeszłam do dalszego życia... aż do ostatniego weekendu marca, kiedy na panelu Wirtualkonu Pui Pui Molcar zostało zarekomendowane jako najlepsza bajka mijającego sezonu. Okazało się jednak, że to nie trolling, a szczera prawda - przynajmniej jeśli chodzi o animowane shorty. Seria składa się z dwunastu 3-minutowych odcinków i jest najbardziej pomysłową animacją poklatkową, jaką miałam przyjemność widzieć od... hmm... może od openingu do pierwszego sezonu Beastars? Ale poza tym to chyba wcale, bo amerykańskie animacje stawiają jednak na plastelinowe ludziki, natomiast Pui Pui Molcar to seria bazująca na mhaśnym filcu. Nie jest to jednak jeszcze koniec nietuzinkowości omawianego tytułu. Anime jest pozbawione dialogów, co czyni z tej serii idealną produkcję do pokazania zarówno dorosłym fanom anime, jak i ich spłodzonym na konwentach dzieciom (czy to ptak? czy to samolot? nieee, to tylko wyjątkowo niskich lotów humor Dziab). Dodatkowo - nie dajcie się zwieść pozorom! To nie tylko proste, zabawne historyjki o dziwnych stworkach będących krzyżówką samochodu i świnki morskiej. No, może nie tylko. Im dalej w las, tym twórcy odważniej sięgają do nawiązania do światowej popkultury, wrzucając do uniwersum Molcarów motywy znane z komiksów DC, Powrotu do przyszłości, Indiany Jonesa, serii Mission Impossible, Akiry, filmów o zombie, i tak dalej, i tak dalej. W efekcie przy każdym odpalanym odcinku nie mogłam wyjść z podziwu przemieszanego z szokiem, jak bardzo ta seria jest dziwna i nieprzewidywalna, a zarazem pomysłowa i skłaniająca do dalszego binge-watchowania. W swojej kategorii wagowej to naprawdę niesamowicie silny zawodnik zamknięty w małej, puchatej formie.

8/10 - jeśli chcecie poznać coś, czym będziecie mogli szpanować w towarzystwie (a nie macie sił na nadrabianie całego Pingu), to Pui Pui Molcar jest świetną animacją poszerzającą horyzonty.

Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu 2nd Season Part 2

Lustereczko, powiedz przecie - kto jest najodważniejszym skoczkiem na główkę na świecie?
 
Wracamy (oj, w tej serii to prawdziwe słowo-klucz) do Sanktuarium i kulącego się gdzieś w krzakach Subaru, który właśnie... dostaje od Otto opieprz życia, aby nie próbował zgrywać chojraka i nie dźwigał wszystkiego na swoich barkach zamiast po ludzku poprosić przyjaciela o pomoc? To ci dopiero nowina. Najwyraźniej jednak Subaru tego potrzebował, bo nadszedł czas na decydujące rozstrzygnięcie konfliktu, w którym na szali położone są nie tylko życia rezydentów posiadłości, ale też istnienia wszystkich ludzi i niekoniecznie ludzi zgromadzonych w Sanktuarium. Subaru decyduje się wtajemniczyć Otto w obecną sprawę i opracowuje z nim plan działania, który rozpoczyna się od rzucenia Roswaalowi wyzwania - jeśli Subaru zdoła wszystkich ocalić, Roswaal przestanie knuć po kątach i rzuci w pieruny swoją książkę z przepowiedniami. Kolejnym ważnym krokiem będzie nakłonienie Emilii, aby zdradziła, co takiego widziała podczas Próby i czemu aż tak ją to straumatyzowało.

Przy okazji omawiania pierwszego couru drugiego sezonu mogłam przynajmniej napisać coś nowego - że się naczekaliśmy z kontynuacją, że grafika jest trochę skromniejsza, bo White Fox nie mogło liczyć na pomoc studia Nexus (i po co wam był ten Granbelm i Darwin's Game, hmm?), że to strasznie nietypowe, że odcinki wykraczają poza standardową długość 24 minut, że bycie Subaru jest jeszcze większym cierpieniem niż kiedykolwiek wcześniej - ale tym razem wyprztykałam się już z argumentów. Tak, Re:Zero to pierwszoligowy isekai, który w ogóle nie przystaje do innych przedstawicieli tego gatunku i znacznie lepiej mówić o nim w konkteście pełnoprawnego fantasy, a nie popłuczynach po tanim MMO-RPG. Tak, fabuła jest momentami nawet nie tyle chaotyczna, co rozczłonkowana na kilkanaście pomniejszych wątków, ale mimo to potrafi zebrać się do spójnej kupy i dać satysfakcjonujący finał. Tak, Emilia to wciąż Prawdziwy Anioł i Best Waifu całej serii (zaraz obok Echidny, Otto i połowy innych bohaterek, oczywiście). Swoją drogą to ciekawe, że każdy kolejny arc jest tu coraz bardziej rozbudowany, aż w końcu dotarliśmy do momentu, kiedy pojedynczy wycinek historii zajął 25 tłustych, w większości pozbawionych openingu czy endingu, niemal półgodzinnych odcinków. Trochę strach się bać, co będzie potem - bo przy tej popularności jakieś potem być powinno - bo jeszcze się okaże, że twórcy urwą fabułę 50-odcinkowego arcu gdzieś w połowie i siema nara na kolejne kilka lat (a nie na zaledwie 3 miesiące). Słabsza grafika czy nie, sprawna reżyseria i ciekawy materiał źródłowy wystarczą w zupełności, żeby przyciągnąć fanów przed ekrany. Jak Subaru trochę stracił w oczach wielu widzów na początku trzeciego arcu, a Emilia wydawała się tylko stereotypową damą w opałach, tak w tym sezonie oboje przeszli niesamowitą drogę, jedno większą od drugiego. Subaru chyba wreszcie nauczył się prosić o pomoc przyjaciół (a nie jak do tej pory tylko skrzykiwać innych pod swoim sztandarem, ale większość robić samodzielnie), natomiast Emilia nabrała głębi dzięki możliwości spojrzenia na retrospekcje z jej dzieciństwa. Oj, jakie mi to spustoszenie w kokoro zrobiło, gdy zobaczyłam dawnego Petelgeuse'a... To, za co uwielbiam tasiemcowate shouneny, odnajduję właśnie w Re:Zero i chociaż nie mam bladego pojęcia, czy kiedyś przyjdzie mi jeszcze usłyszeć wesołe "Emilia-tan!", to te zgrabnie zamknięte dwa sezony były już wystarczająco fantastyczną, pokręconą i pełną mroku przygodą.

8/10 - pierwszy sezon miał u mnie 9, dlatego rozsądne byłoby odjąć ten jeden punkcik za dość mało widowiskową (ale wciąż porządnie jakościową jak na zastraszające braki kadrowe w White Fox) grafikę. Za to w duszy dodaję jeszcze ogromne serduszko za nieporzucenie marki mimo wielu pandemicznych i niepandemicznych przeciwności.

Shingeki no Kyojin: The Final Season

Karma zawsze wraca - zwłaszcza jak się sezon wcześniej grało w tym samym duecie w Kamisama ni Natta Hi

Zanim przywitamy się z Erenem, Mikasą, Arminem i resztą spółki, zerkniemy najpierw, co się dzieje poza wyspą Paradis, tym bardziej że istniejący świat to coś znacznie więcej niż tylko kilka wysokich ścian i zgraja krążących między nimi tytanów. Jak wiemy z opowieści Grishy, spisanej i ukrytej w piwnicy domu Jeagerów, mężczyzna wywodził się z kraju, gdzie panował i wciąż panuje pewien specyficzny ustrój. Ludzie dzielą się na "lepszą" rasę obywateli Mare oraz "gorszą" - Erdian - których przetrzymuje się w gettach, ponieważ ich krew umożliwia im zamianę w tytanów. Trik polega jednak na tym, że w przeważającej większości Erdianie mogą się zamieniać tylko jednorazowo i bez jakiejkolwiek samodzielnej kontroli. Nie przeszkadza to jednak mocarstwu Mare prowadzić wojnę z krajami ościennymi, jednocześnie wykorzystując potęgę zniewolonych tytanów - w tym dorosłego Reinera, który u progu ciążącej na nim klątwy Ymir ma wkrótce przekazać moc opancerzonego tytana w ręce (szczęki?) jednego z młodych rekrutów. Czy wszystko pójdzie po myśli obywateli Mare? I czemu raczej niekoniecznie?

Wow, trochę nie wiem od czego zacząć, szczególnie że Shingeki no Kyojin to jeden wielki generator zażartych dyskusji. Zmiana studia, timeskip pociągający za sobą kompletną zmianę atmosfery i dyszące nad karkiem zakończenie mangi sprawiły, że hype na finałowy sezon powstał niczym feniks z popiołów i spolaryzował opinie rzeszy fanów (a mnie skłonił do tego, żeby wreszcie nadrobić te kilkanaście brakujących rozdziałów mangi)... Póki co może warto będzie skomentować ten pierwszy "problem", czyli przeniesienia odpowiedzialności za produkcję ze studia WIT na MAPPA, na dodatek obciążonej wysokimi wymaganiami komitetu produkcyjnego odnośnie deadline'ów. Musiało to wzbudzić wiele kontrowersji i sama nie jestem fanką MAPPA-owego CGI (aczkolwiek zgodzę się, że wciąż pozostaje ono jednym z lepszych w branży), niemniej pod wieloma względami animatorom udało się udźwignąć serię. Pewnie w odbiorze pomógł nieco fakt, że miał miejsce spory przeskok w czasie, a fabuła od pierwszych sekund skupiła się na akcji w Mare i kompletnej zmianie środka ciężkości całego konfliktu z bezrozumnych tytanów na zbyt rozumnych ludzi. Jedyne, czego można żałować, to że adaptacja ta była w gruncie rzeczy przeraźliwie bezpieczna i ciężko tu znaleźć autorskie pomysły reżyserów odcinków czy kluczowych animatorów, tak jak to miało miejsce w poprzednich sezonach (scena pościgu z Levim - pamiętamy). Tu możemy płynnie przejść do kolejnego aspektu, który sprawił, że Tytany znów zaskarbiły uwagę absolutnie całego fandomu, to zbliżające się zakończenie mangi, które nastąpi zaraz na początku kwietnia. Ci, którzy serię czytają, już są mocno zaaferowani wieloma grubymi plottwistami, a kto jakimś cudem uchronił się przed spoilerami, ten jeszcze bardziej przeżywa wydarzenia przedstawiane na małym ekranie. Jeśli znów chodzi o samą fabułę, to osobiście przypadła mi ona do gustu, nawet jeśli skojarzenia z II wojną światową, mordowaniem Żydów i innymi takimi przyjemnościami są niezbyt subtelnie dawkowane. No i Eren. Ten zawsze irytujący Eren, który mimo wszystko wydawał się spoko ziomkiem próbującym ocalić swoich nakama... który obecnie stał się wrogiem numer uno. Z jednej strony czuję się z tym dziwnie, ale z drugiej - hej, to naprawdę ciekawe i odświeżające, nawet jeśli do dziś nie mam bladego pojęcia, co się uroiło w tym przeżartym przez tytany móżdżku. Sumarycznie i nieironicznie bardzo podoba mi się ten kierunek, jaki cała seria obrała na sam finisz i jak daleką drogę przeszła od ciachania tytanów do walki o równość społeczną, jednak nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, jakoby The Final Season był satysfakcjonującą adaptacją, także pod względem opowiedzenia jakiegoś konkretnego fragmentu historii. Jasne, robi wszystko absolutnie poprawnie, ale mnie jako czytelniczce trochę zabrakło w tym jakiegoś własnego charakteru...

8/10 - ech... i czemu seria nie urwała się na TYM cliffhangerze? Byłam pewna, że skoro pomijają nieco materiału, to uda im się trafić akurat na tę szokującą scenę. A tak? Obawiam się, że skoro kontynuacja ma nastąpić dopiero za rok, to po kwietniu mało kto już się będzie Tytanami przejmował.

SK8 the Infinity

Totalnie jak nauka zdalna w-fu

Na Okinawie ma miejsce dość nietypowy proceder, a mianowicie na terenie opuszczonej kopalni odbywają się super tajne i super niebezpieczne wyścigi na deskorolkach zjazdowych, które określa się mianem "S". Ich nieodłączną częścią są również zakłady, w których zawodnicy stawiają na szali to, co uważają za cenne - od pieniędzy, przez sławę, po wpływy i kobiety. W tych wyścigach udział bierze również nastoletni Reki, który na swoje nieszczęście podczas ostatniego pojedynku z niejakim Shadowem przegrywa z kretesem, przez co nie tylko rani się w rękę, ale jeszcze traci deskorolkę. W międzyczasie do klasy Rekiego dołącza nowy uczeń z wymiany - Langa - będący pół-Japończykiem, pół-Kanadyjczykiem. Reki wyczuwa w nim bratnią duszę (nawet jeśli bardzo kulawą i niepotrafiącą utrzymać się pięciu sekund na deskorolce), przez co wciąga go w pracę w sklepie z akcesoriami związanymi ze skateboardingiem. Nie wie jednak, że na tym jeszcze nie koniec i że już wkrótce Langa pozna wyścigi "S" nie tylko od strony dostawcy zamówień.

Sk8 jako seria w pełni oryginalna w każdym innym sezonie zwróciłaby uwagę wielu widzów, jednak miała to nieszczęście, że stanęła w szranki z oczekiwanymi adaptacjami i kontynuacjami już sprawdzonych hitów. Tymczasem jest to produkcja absolutnie pierwszoligowa i widać to doskonale po zaangażowanych w nią twórców. Studio Bones - nikomu chyba nie trzeba przedstawiać animowanych tytanów pracy odpowiedzialnych za topowe franczyzy w stylu Boku no Hero Academia, Bungou Stray Dogs, Mob Psycho 100, Noragami, et cetera. et cetera. Za reżyserskimi sterami stanęła znów Hiroko Utsumi, czyli geniusz odpowiedzialny za sukces Banana Fish, a wcześniej dwóch pierwszych sezonów Free!. Zresztą, te dwa tytuły chyba doskonale zdradzają modus operandi pani Utsumi, która jak ryba w wodzie czuje się w seriach, gdzie może połączyć humor, ładnych chłopców, garść fujioshi baitów i mnóstwo serca do prezentowanej fabuły. Nie inaczej jest w Sk8. Choć znajdzie się tu mnóstwo mrugnięć oczkiem do fanek relacji męsko-męskich, tak naprawdę wszelki bromance jest przedstawiany mocno humorystycznie i stanowi tło dla najważniejszej miłości wszystkich bohaterów - czyli deskorolki. W przeciwieństwie do wielu innych sportówek w tym sezonie, oglądając Sk8 faktycznie uwierzyłam w to, że jazda na deskorolce jest dla postaci czymś niesamowicie ważnym i że interpretują ją w bardzo różny sposób: jako hobby, dyscyplinę sportową, sposób na oderwanie się od rzeczywistości (czasem nawet aż za bardzo) albo miejsce, w którym można się uzewnętrznić. I choć przedstawione wyścigi "S" należy traktować z dużym przymrużeniem oka - tak jak zresztą robi to sama seria - nie zmienia to faktu, że jazda na deskorolce wydaje się dzięki temu anime najbardziej zarąbistą rzeczą na świecie, którą chciałoby się spróbować samemu. Niestety, uniemożliwia to obecna sytuacja pademiczna oraz widmo urazów, których scenarzyści nie szczędzą bohaterom. Oj tak, niektóre kraksy kończą się tu siniakami, stłuczeniami lub nawet gipsem... Jeśli doda się do tego bardzo barwną gromadkę postaci z szerokiego zakresu wiekowego, którzy tworzą dość pokraczny, ale zgrany team kumpli, to ja nie mam żadnych pytań. I wiem, że za takimi seriami stoją świadomi, ogarnięci ludzie z własnym pomysłem i ogromnym serduchem. A Shadow best daddy!

8/10 - może nie jestem fanką obligatorynej dramy między głównymi ziomkami-poziomkami, bo to mocno oklepany motyw, ale już sposób, w jaki się ją podaje, bije na głowę wszelkie niedorobione Skate-Leading Stars i inne 2.43. Zresztą, twórcy kochani - uczcie się częściej robić własne rzeczy, a nie tylko zrzynacie dyscypliny po kimś, kto już odniósł sukces...

Skate-Leading☆Stars

Jedyny zaszczyt, na jaki zasługują bohaterowie Skejto-Lidingo, to taki, który ich bardzo mocno kopnie

Podczas mistrzostw narodowych w kategorii nowicjuszy młodziutki Kensei Maeshima musi zmierzyć się z wieloma trudnościami - nie dość, że dwa miesiące wcześniej jego rodzice, a zarazem trenerzy zmarli tragicznie w wypadku samochodowym, to jeszcze jego głównym przeciwnikiem jest niepokonany jak do tej pory Reo Shinozaki. Zapędzony w kozi róg Kensei ogłasza wobec tego butnie, że jeśli nie uda mu się tym razem pokonać bladolicego mistrza, to ostatecznie rzuca łyżwiarstwo figurowe. Jak możecie się spodziewać po tych dramatycznych trzech minutach pierwszego odcinka, Kensei mimo świetnego występu przegrywa zaledwie o ułamki punktów, natomiast Reo z pogardą rzuca podczas ceremonii medalowej, że jego wannabe rywal nigdy go nie pobije, więc niech lepiej da sobie spokój. No i faktycznie dał... Tymczasem po kilku latach, kiedy chłopcy dorastają i idą do liceum, uznany za geniusza i sportowego półboga Reo nagle decyduje się zmienić dyscyplinę i zamiast w singlach, zamierza startować w łyżwiarstwie drużynowym. Co ciekawe niemal w tym samym czasie do Kenseia przychodzi pewien młodzieniec, który pragnie go na powrót zaangażować w zawodową jazdę na lodzie...

Na początku sezonu sądziłam, że porównywanie tej serii do Yuri!!! on ICE to jak kopanie leżącego. Po obejrzeniu pełnych dwunastu odcinków i aktywnym komentowaniu każdego z nich na konfie z ejnsofi uważam, że tu nie ma czego porównywać. To trzeba wrzucić do dołu i zalać betonem. A już tak bardziej merytorycznie - okej, nieliczni fani Skejto Lidingo obruszają się na porównania z YoI, więc pozwolę sobie porównać anime z każdą inną grupową sportówką z nastolatkami w rolach głównych, która została zrobiona dobrze. Po pierwsze, bohaterowie Skejto Lidingo zaliczają absolutnie zerowy rozwój charakterów... choć pewnie to spore nadużycie, bo najpierw musieliby jakiekolwiek mieć. Tymczasem każdy jest tu tylko mniejszym lub większym grumpy bucem, nie wyłączając nawet trenera, który uczy drużynę tylko jednej kombinacji przez cały rok, bo traktuje swoją posadę jako możliwość wyleczenia się z kontuzji na cudzy koszt. Serio-serio. Po drugie, celem każdej postaci uprawiającej jakąkolwiek odmianę łyżwiarstwa jest chęć absolutnego zwycięstwa. Jasne, nie ma w tym nic złego, że ktoś chce być najlepszy w danym fachu, ale nie ma tu ani grama znanej z Haikyuu!, Kuroko no Basket, Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru (bla bla bla, jeszcze więcej tytułów sportowych anime), Free! czy Tsurune różnorodności w indywidualnie stawianych celach, w miłości do danego sportu, w próbie zrozumienia pozostałych członków drużyny i podjęcia walki wspólnie z nimi, z równym szacunkiem. Nie, bo każdy grumpy buc chce być liderem i każdy chce zemścić się na innych za minione niepowodzenia. Taki to szlachetny przekaz nam się tutaj buduje. Po trzecie sport jest przedstawiony w taki sposób, że zęby zgrzytają. Wiem, wiem, nie każdy musi być od razu znawcą zasad łyżwiarstwa figurowego i to nawet nie o to chodzi. Wystarczy wytknąć bardzo proste błędy jak to, że w całym skejto lidingo miało istnieć kilka ról skupiających się na zupełnie różnych elementach. Tymczasem każdy w drużynie skacze, każdy robi piruety, nikogo nie obchodzą podnoszenia (chyba że głównych bohaterów w ostatnim odcinku) - słowem, ustanowione na początku reguły natychmiast zostały wrzucone do kosza. Dodatkowo próbuje się nam wmówić, że drużyna idoli, która nigdy nie miała łyżew na stopach (!) jest w stanie w niecałe pół roku niemal wejść do finału uber ważnych zawodów. Plus te wszystkie dziwne stroje noszone przez łyżwiarzy... chyba nie trzeba doktoratu z fizyki, żeby zorientować się, jak idiotyczne i niebezpieczne jest skakanie w wielkiej, obrobionej frędzlami kapocie zwieszającej się z jednego ramienia. Jeśli scenarzysta i reżyser mają wywalone na prawo grawitacji, to seria stoi niewiele dalej od shounenów z supermocami. A właściwie to stoją od nich jeszcze niżej, bo próbują wszystko ogrywać ze śmiertelną powagą. Mogłabym wymieniać kolejne głupoty i nieprzyjemności jeszcze przez długi, dłuuugi czas, ale moja opinia pozostaje jedna od momentu zobaczenia plakatu. To bardzo głupie, bardzo pretekstowe i przykro zanimowane coś.
 
3/10 - nie powiem, poczułam się jak totalna idiotka, której próbuje się sprzedać anime na plecach innej marki i z użyciem nazwiska sławnego reżysera (jak Boga kocham, nie uwierzyłabym, że gość ma na koncie Code Geass). A to tylko tania seria z idolami bez żadnych piosenek.

Show by Rock!! Stars!!

To nie ja byłam Ewą, to nie ja zjadłam drzewo~

W Midi City już wkrótce zostanie zorganizowany największy jak do tej pory event pod nazwą World Wide Love Rock Festival, który przeobrazi ulice miasta w wiele ciągów mniejszych i większych scen. Na tym festiwalu wystąpią zarówno topowe zespoły z czołówek list przebojów, jak i te dopiero debiutujące czy zyskujące przychylność lokalnych słuchaczy. No i oczywiście nie ma ograniczeń jeśli chodzi o prezentowane gatunki muzyczne! Nic więc dziwnego, że z tej okazji chcą też skorzystać dziewczęta z Mashumairesh!!. Szef umawia je więc ze swoim znajomym z Midi City, który zaopiekuje się początkującym zespołem i pomoże w organizacji sceny na samym festiwalu. Aby się to jednak ziściło, najpierw należy ruszyć w podróż do sąsiedniego miasta, a ta może nie być wcale taka łatwa. Od pewnego czasu w Midi City krążą bowiem plotki o atakach olbrzymiego, emanującego złą energią głośnika...

Zdaję sobie sprawę, że statystyki oglądalności są nieubłagane - MAL podaje, że pierwszy sezon produkcji studia Bones oglądało prawie 68 tysięcy ludków, natomiast obecne Stars!! zaledwie... 6 tysięcy - i pewnie nawet ten opis wszyscy automatycznie przeskoczą. Mimo to chcę dla kronikarskiego obowiązku opisać sytuację marki i wyciągnąć z niej kilka ciekawych wniosków. Już przy okazji pierwszych wrażeń zwróciłam uwagę na to, że nowy sezon zapowiada się jakby lepiej niż odsłona Mashumairesh!!, choć oczywiście po jednym odcinku mogło to być równie dobrze jakieś wróżenie z fusów. Po obejrzeniu całości mogę jednak potwierdzić, że szósty zmysł mnie nie mylił, a Takahiro Ikezoe, który powrócił po przerwie do pracy nad franczyzą, jest reżyserem, który otrzymuje Dziabową Pieczątkę Zaufania. Jasne, przy czwartym sezonie można już mówić o niezłym zmęczeniu materiału i obrabianiu w kółko tych samych motywów (dziewczyny z Mashu-Mashu mają solidny problem z logicznym rozwojem charakterów i nieprzechodzeniem w kółko przez te same dramy), ale jeśli spojrzy się na poszczególne epizody, ich fabułki, przesłanie, humor, realizację ujęć czy muzykę, to finalnie wyszła ze Stars!! bardzo sympatyczna, ogrzewająca serduszko komedyjka. Jak w poprzedniej serii wszystko aż za mocno skupiało się tylko na dwóch nowych zespołach, tak w nowej odsłonie debiutujący na większych scenach Mashumairesh i Dokonjofinger nieustannie stykają się z bardziej doświadczonymi muzykami i wyciągają z tego kontaktu cenne lekcje. Według mnie chyba największym highlightem tego sezonu był pojedynek Dokonjofinger i Arcareafact (jeśli się zastanawiacie - tak, piszę te pokręcone nazwy zupełnie z pamięci). Do tej pory członkowie tego pierwszego zespołu byli skończonymi bufonami albo w najlepszym razie krzykaczami, którzy mieli utworzyć zespół tylko dla dobra zaliczenia roku i ukończenia szkoły. Pasja do muzyki - absolutnie zerowa. Tym jednak razem nie tylko udało się naprostować charakter totalnie zblazowanego perkusisty, który zmiękł przy kontakcie z dzieciakami z sąsiedztwa, ale nareszcie chłopakom udzielił się klimat Midi City i zaczęli oni szczerze podziwiać profesjonalnych wykonawców. I wystarczył na to jeden odcinek, na dodatek naprawdę przeprzyjemnie zanimowany. Więc chociaż samo studio się nie zmieniło, to jednak doskonale to pokazuje, że w rękach solidnego scenarzysty i reżysera nawet niszowa marka jest w stanie podarować widzom złote okruszki prawdziwego dobra.

7/10 - może to jeszcze nie był klimat pierwszych dwóch serii, gdzie cukier i sakuga płynęły hektolitrami, ale jestem pewna, że pojedyncze odcinki jak ten z rozprawą sądową czy pojedynkiem z Arcareafact zapamiętam na naprawdę długo.

Tenchi Souzou Design-bu

Niekwestionowany czarny jednorożec tego sezonu!
 
Kiedy Bóg tworzył Ziemię, miał naprawdę kupę roboty przy jego projektowaniu, ale jako że był Bogiem - czyli szefem wszystkich szefów i prezesem firmy Życie spółka z o.o. - dlatego jednocześnie zorganizował zespół kreatywny mający zajmować się opracowywaniem i wdrażaniem do ekosystemu nowych zwierząt. Do działającej od jakiegoś czasu ekipy wkrótce dołącza również Shimoda, czyli anioł, który ma za zadanie pośredniczyć w przekazywaniu wiadomości między Najwyższym a Zespołem Niebiańskich Designerów (czyt. jest sekretarką). Najpierw jednak Shimoda musi zapoznać się w pozostałymi członkami drużyny i zobaczyć, na czym dokładnie polega ich praca. Pierwszym zleceniem, którego będzie świadkiem, jest "stworzenie zwierzęcia, które może żywić się liśćmi z drzew". Pomysłów na rozwiązanie tego zagadnienia jest kilka, a co jedno wygląda dziwniej od poprzedniego: pan Tsuchiya proponuje nową odmianę konia (tym razem ze skrzydłami), Mizushima próbuje przepchnąć koncept ping-pongowego drzewa (???), natomiast Unabara tworzy... znajomo wyglądającego jelenia z bardzo długą szyją.

Wiem, że w tak przepakowanym sezonie zainteresowanie komedią o tworzeniu zwierzaczków praktycznie nie ma prawa bytu, ale nie zamieniłabym tego seansu nawet na dwa tuziny isekajów. Tak jak Hataraku Saibou, również Tenchi Souzou Design-bu jest mega pouczające, a przy tym szalenie zabawne, zaskakujące i świeże. Każdy odcinek ma coś nowego do zaoferowania i to nie tylko w kontekście tworzonych projektów. Niektóre przyjmują nietuzinkowe konwencje - raz mamy do czynienia z próbą rozwikłania zbrodni w stylu kryminałów Agathy Christie, innym razem bohaterowie realizują zlecenie dla Piekła, jeszcze kiedy indziej projektanci urządzają bitwę na rapsy, testując wymyślony sposób na gody żab. Kreska, urocze kolorki i segment z ciekawostkami mogą sugerować, że jest to bajka dedykowana bezpośrednio dzieciom i myślę, że jak najbardziej można im ją puszczać (nie ma tu bowiem żadnych niewłaściwych elementów), ale dorośli będą się przy tym bawić tak samo dobrze, o ile nawet nie lepiej. W końcu mało który maluch załapie mrugnięcia oczkiem do chociażby Obcego czy doceni kunszt dziwnych tworów Meido obdarzonych podwójnym siurkiem, zdolnością sterowania mózgiem nosiciela czy zjadaniem jaj potomstwa, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Gdyby takie anime wychodziły w czasach, gdy byłam o połowę lat młodsza, może nawet zastanowiłabym się nad pójściem na weterynarię. Albo kupiłabym sobie jakąś jebutną encyklopedię zwierząt. Och, wait *przerwa na sprawdzenie kilku internetowych księgarni* Więc jak to mawia znane twierdzenie - życie często pisze najlepsze scenariusze i w tym przypadku twórcy umieli to zgrabnie połączyć i opakować w przyjemną formę. Muszę też pochwalić gromadkę bohaterów, z których każdy w niebezpośredni sposób mówi o wartości unikalności i wzajemnej tolerancji. Meido może wydawać się słodką loli, ale tak naprawdę jest fanem najbardziej hardcorowych rozwiązań ewolucyjnych. Unabara to wielki, porządnie umięśniony facet, a mimo to jest pacyfistą i ma słabość do tworzenia uroczych rzeczy (jego segment z tworzeniem wydry to złoto). Znów Kanamori sprawia wrażenie stereotypowego, zniewieściałego homoseksualisty, lecz tak naprawdę jest pełnoprawną postacią transseksualną. Czuje się kobietą i wszyscy inni właśnie tak ją traktują, co ma nawet przełożenie w scenie, gdy Kanamori moczy się w onsenie razem z Meido i Higuchi. Także cała seria w każdym swoim aspekcie jest wielką pochwałą na cześć różnorodności i cieszę się, że mimo gąszczu wysokoprofilowych produkcji udało mi się wyłuskać także tę perełkę.

7/10 - chyba bawiłam się przy Tenchi Souzou Design-bu bardziej niż to jakakolwiek przyzwoitość nakazuje, ale że świat dalej nas nie rozpieszcza, także możecie zwalić winę za te nieproporcjonalnie gęste zachwyty na zbyt długie przesiadywanie w domu.

Tensei shitara Slime Datta Ken 2nd Season

Alleluja~!

Rimuru, który przez dłuższą chwilę piastował stanowisko nauczyciela w Akademii Wolności i opiekował się pozostawioną tam przez Shizu piątką dzieci, teraz może już wrócić na stare śmieci i ponownie zająć się wielką polityką Federacji Jura Tempest. Jedną z nowszych spraw jest konieczność wysłania delegacji do oraz przyjęcia poselstwa z Eurazanii, rządzonej przez Demonicznego Lorda Carriona. Rimuru decyduje się zlecić misję Benimaru oraz Rigurowi - są odpowiednio okrzesani, żeby nie przynieść Federacji hańby, ale w razie czego są na tyle silni i sprytni, aby wykaraskać się z opałów. Tymczasem w stolicy trwają w najlepsze przygotowania do ugoszczenia obywateli sąsiedniego kraju. Wreszcie na miejsce przybywają powozy ze szlachetnymi (ale też żądnymi bitki) gośćmi, należącymi do sławnej Trójki Beskieterów: Albis zwana również Złotym Wężem, Suphia określana mianem Pazura Białego Tygrysa oraz Grucius (póki co po prostu Grucius).

Choć uwielbiam mojego przyjaznego glutka, który zawsze radę da i nawet z największych tarapatów umie wykaraskać się bez większego szwanku, to przyznam rację, że pierwsza część drugiego sezonu miała bardzo, ale to bardzo dziwny pacing. Niemal przez całą pierwszą połowę taplaliśmy się w gęstym błotku politycznych ustawek i handlowych wymian (jako zaciekły antyfan ekonomii całkiem dobrze się przy tym bawiłam, bo mimo wszystko fajnie się ogląda takie isekajowe Settlersy), przez co dopiero od połowy serii faktycznie zaczęło się coś dziać. I to jak dziać! Nasz miły, pokojowo nastawiony glucik nagle musiał się skonfrontować ze śmiercią swoich podwładnych i sam postanowił odpowiedzieć pięknym za nadobne. Czy Rimuru powinien mieć jakieś wyrzuty sumienia, zastanawiać się, czy wśród eksterminowanych wrogów nie ma też żołnierzy, którzy poszli na wojnę trochę z musu i z obawy przed tym, co jest nieznane, a co zwykle bywa groźne (duuuh, przecież to potwory)? Jak najbardziej. Skoro dał szansę takim orkom, to myślę, że i wśród ludzi znalazłaby się garstka bardziej inteligentnych jednostek skorych do współpracy. Natomiast czy aż tak rozpaczam nad dezintegracją motłochu rycerzy przedstawionych jako antagoniści w kreskówkowo przesadny sposób, którzy - było nie było - szli dokonać eksterminacji bezbronnych cywili? Eeeee tam. Było minęło. Przynajmniej nie cierpieli. No i pamiętajmy, że nawet wcześniejsi przeciwnicy ginęli bez możliwości odkupienia swych win, więc to też nie tak, że zawsze jest uber różowo. Niemniej mam pewien ból pośladków o to, że ten sezon ma straszne problemy z dawkowaniem konkretnego nastroju i trzymaniem tempa. Dodatkowo pierwszy cour zamiast skończyć się jakimś takim chociażby złudnym poczuciem podsumowania wątku, jak gdyby nigdy nic idzie z fabułą do przodu, w żaden sposób nie komentuje całej akcji z wskrzeszeniem poległych (zamiast tego skupiając się na najgorszym elemencie komicznym tego uniwersum) i urywa się z dupy w dziesięć sekund po uwielnieniu Verdory. Sama nie wiem, co mam sądzić, ale chyba reżyser płakał, jak  się dowiedział, że z pełnego 2-coura w czasach pandemii nici. Co do animacji to nie mam większych zastrzeżeń - znaczy, może normalnie bym miała, ale wiem, że TenSlime ma swoją specyficzną, trochę kanciastą stylistykę - ale to też się może zmienić po seansie nadchodzącego wiosną spin-offu o codziennym żyćku potworów w Tempest. Ostatecznie daję serii stabilną okejkę za całokształt i klapsa w pupsko za opening, który był najbardziej toporną składanką "zobacz, ile mamy w serii bohaterów!" jaką od dawna widziałam.

7/10 - pewnie gdyby to chodziło o jakąś wersję Kirito zbierającego kolejne waifu do pokedexu, to nie miałabym tyle sympatii do serii o małym rozkurwiaczu. Ale jeśli wiem, że główny bohater to spoko ziomuś, który troszczy się o dobro najprostszego goblina z szeregu? Ej, akurat takie nakama power daje radę jako odskocznia od słabej w stosunki międzyludzkie rzeczywistości.

Uma Musume: Pretty Derby Season 2

Run, Forest, run!

Nasze szybkie jak wiatr i urocze jak młode źrebiątka konio-dziewczynki powracają na małe ekrany - tym razem w pełnym wymiarze odcinków! Zamiast jednak na Special Week i Silence Suzuce, historia skupi się tym razem przede wszystkim na Toukai Teiou. Ta młoda, energiczna, pewna siebie konio-dziewczynka ma marzenie, aby dorównać swojej idolce, Symboli Rudolf, i sięgnąć po Potrójną Koronę. Póki co jednak najbliższym wyzwaniem jest zwycięstwo w nadchodzących Japońskich Derbach, do których Teiou przygotowuje się ze wszystkich sił. Kibicują jej w tym koleżanki z drużyny Spica, w tym Mejiro McQueen, którą Teiou uważa jednocześnie za swoją główną rywalkę. Co z tego wszystkiego wyniknie i czy droga po tytuł będzie usłana różami (albo chociaż soczystą trawką?). Przekonacie się w nowej serii z uniwersum Uma Musume!

Drugi sezon Uma Musume zaszedł mnie od zupełnie niespodziewanej strony, bo zamiast skupiać się na biegach jako takich, całą konsekwentnie realizowaną historię poświęcił... kontuzjom. A konkretnie kontuzjom, powrotom do zdrowia, rygorystycznym treningom pod okiem specjalistów, szukaniu nowych wyzwań, gdy stare spełzną na niczym, wzlotom i upadkom (również z wysokiego konia) oraz ogromnemu wsparciu ludzi zaangażowanych w ten konkretny sport. Toukai Teiou obsadzona w tym sezonie w roli głównej bohaterki okazała się genialnym wyborem. Mimo poważnej kontuzji nogi tuż u progu zdobycia upragnionego tytułu była w stanie poświęcić masę cierpliwości i wysiłku, by pod okiem trenera wyzdrowieć na upragnione zawody, a gdy lekarz mimo wszystko nie zgodził się na start, z dojrzałością zaakceptowała werdykt i nie próbowała się forsować, nawet jeśli w duchu niesamowicie cierpiała, że nie może zawalczyć po upragnione trofeum (w przeciwieństwie do oryginalnego konika, który źle na tym skończył). To coś absolutnie niesamowitego i pokazującego zupełnie nowy wymiar sportowych anime - że czasem aby wygrać, trzeba sobie odpuścić, cofnąć się na linię startu i po prostu posłuchać mądrzejszych. Jasne, seria po przejściu z rąk P.A.Works do warsztatu Studia Kai straciła nieco na urodzie, a szczególnie na subtelności animowania biegów, podczas których tłumnie korzystano z trójwymiarowych modeli. Pomijając jednak bolączkę, na którą cierpiało przecież nawet Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru, fabuła i rozwój postaci to w Uma Musume 2 absolutny majstersztyk, wychodzący kilkanaście poziomów ponad uroczy, lecz przewidywalny pierwszy sezon. W ciągu tych zaledwie trzynastu odcinków ryczałam jak bóbr tak dużo razy, że aż wstyd byłoby się tutaj przyznać, ale w przeciwieństwie do wielu znanych z anime dram opierających się na nieporozumieniach i kłótniach, te tutejsze trafiały w samo sedno ciężkiego życia zawodowych sportowców nawet mimo tego, że dotyczyły abstrakcyjnie wyglądających konio-dziewczynek. Niechęć widowni faworyzującej inne zawodniczki, bezsilność sportowca wobec nawracającej kontuzji, która wymaga wielomiesięcznego leczenia, próba bycia odpowiedzialnym trenerem, chociaż chciałoby się być cudotwórcą... albo ten ostatni odcinek będący kropka w kropkę odwzorowaniem prawdziwej gonitwy... wow. No po prostu wow. Czułam się tak, jakbym oglądała Rocky'ego w wersji kawaii. To są jakieś czary, ile można było wyciągnąć z adaptacji komórkowej gierki, w której zbiera się ogoniaste waifu, ale skoro palce maczała tu magia, to zaklinam was - mimo absurdu tego polecenia koniecznie wrzućcie tę serię na listę do sprawdzenia.

8/10 - Mój Boże. Kto to w ogóle widział, żeby w sportówce o absurdalnym motywie przewodnim znalazło się tyle realizmu i gęstej obyczajówki? I czy mogłabym kiedykolwiek pomyśleć, że kontynuacja niszowej serii okaże się istną fabularną perłą bijącą na głowę wiele innych anime (i to nie tylko sportowych) zarówno w tym sezonie, ale być może nawet na przestrzeni kilku ostatnich lat?

Urasekai Picnic

A ti ti ti ti, liczyło się na jakieś pikantne yuri z dorosłymi bohaterkami, cio?

Tuż obok naszego świata istnieje jeszcze inny, znacznie bardziej tajemniczy, opustoszały, niebezpieczny i... na swój sposób kuszący. Sorao Kamikoshi, przeciętna, małomówna studentka bez żadnych społecznych perspektyw, niespodziewanie trafia na Drugą Stronę i omal nie przypłaca tego zajścia życiem, kiedy natrafia na doprowadzającą do szaleństwa zjawę, Kunekune. Na szczęście dla topiącej się dziewczyny w ostatniej chwili ratuje ją inna niewiasta - złotowłosa, pełna energii Toriko. Wspólnymi siłami dziewczynom udaje się pokonać niebezpieczne monstrum, a w miejscu, gdzie jeszcze chwilę wcześniej unosiła się zjawa, odnajdują niezwykły sześcian, zdolny odbijać wszystko poza spoglądającymi nań ludźmi. Po powrocie do naszego świata Toriko udaje się ustalić, że za sześcian można zgarnąć ładną sumkę pieniędzy, dlatego proponuje Sorao współpracę - skoro jedna umie w kontrolowany sposób dostać się na Drugą Stronę, a druga ma całkiem rozległą wiedzę na temat duchów i miejskich legend, to razem mogą polować na zjawy i czerpać z tego regularne profity.

Myślałam, że to japoński folklor bywa dla gaijinów problematyczny, ale miejskie legendy są chyba jeszcze bardziej podłym terytorium. Istnieje też inne wytłumaczenie, czemu ta seria wydaje mi się zlepkiem przypadkowych, opowiadanych po łebkach historyjek - bo to faktycznie jest zlepek przypadkowych, opowiadanych po łebkach historyjek. Odcinek w odcinek widzowie byli zobowiązani oglądać poczynania dwóch głównych bohaterek, które najpierw udają się na wyprawę na Drugą Stronę, a gdy atakuje ich coś przerażającego, czym prędzej stamtąd spitalają do normalnego świata. I tak w kółko i w kółko, i w kółko. Głównym wątkiem spajającym te krótkie wyprawy miały być poszukiwania zaginionej nauczycielki Toriko, ale na dłuższą metę nie ma to żadnego ładu i składu, bo dziewczyny nie mają bladego pojęcia, od czego w ogóle powinny zacząć ani jakich śladów szukać. Dodatkowo raz się o tej nauczycielce pamięta, raz nie, raz bohaterki idą, bo liczą na zysk z artefaktów, raz wciąga je zupełnie przypadkowo, raz wyruszają na misję, żeby pomóc jeszcze innym ziomkom... Zresztą, nie tylko o wątku głównym się zapomina, ale nawet o jakimkolwiek ciągu przyczynowo-skutkowym, bo bohaterki nagle są w posiadaniu przedmiotów, których mieć nie powinny (np. zniszczony raz kapelusz albo długa broń, która nie zmieściłaby się w plecaku). Kompletnie nie wiem, dokąd to miało prowadzić i co poza mglistymi widoczkami seria miała do zaproponowania. Nawet bromance (sismance?) pomiędzy głównymi bohaterkami jest prowadzony mega przeciętnie, bo mają między sobą tyle chemii co dwa leżące w składziku szpadle. Zresztą - nie, żeby bohaterki same z siebie miały niezwykle głębokie charaktery, bo mimo poświęcenia im absurdalnej ilości czasu antenowego nie mamy o nich ani o ich przeszłości zbyt wielkiego pojęcia. Toriko jest trochę beztroska i umie strzelać, Sorao regularnie bóldupi i zna trochę miejskich legend, gdzieś tam w tle pojawiają się okazjonalnie dwie inne dziewoje oraz szwadron amerykańskich marines... ale poza tym świat przedstawiony jest absurdalnie wręcz pusty i nijaki. Niestety Takuya Satou, reżyser m.in. Steins;Gate, nie zdołał wybronić przy tym projekcie swojego nazwiska i coraz bardziej utrzymuję się w przekonaniu, że to był zwykły fuks, a poziom RErideD to bliższa rzeczywistości norma. Jasne, nie jestem wielkim koneserem horrorów, ale mimo wszystko wcale nie chciałam, żeby w zamian wiało tu śmiertelną... tyle że nudą.

4/10 - opening był całkiem spoko. Tak, opening wydawał się nawet okej...

Wonder Egg Priority

Nowe? Nieee... po prostu wyprane w Sakudze!

Ai Ohto, małomówna dziewczynka z wyraźną heterochromią oczu, znajduje na ulicy martwego świetlika, któremu postanawia urządzić prowizoryczny pochówek. Okazuje się wówczas, że to wcale nie jest rzeczywistość, a sen, natomiast świetlik ożywa i przemawia ludzkim głosem. Najpierw pyta, czy Ai woli rzeczywistość, a potem - czy to w ramach wdzięczności za okazany gest, czy po prostu traktując usługę jako darmową próbkę - prowadzi bohaterkę do dziwnej groty z ruchomymi schodami prowadzącymi w dół i... Gdy Ai się budzi, odnajduje na swoim łóżku niezwykle twarde jajko z wygrawerowanym na skorupce kodem. Choć cały dzień zastanawia się, co powinna zrobić z jajkiem i do czego właściwie służy, niczego nie wymyśla. Ostatecznie z powrotem kładzie się spać, by ponownie trafić do świata snu. Tym razem jednak pojawia się w znienawidzonej szkole, gdzie zewsząd atakują ją różne przejawy nękania, natomiast głos żuczka nawołuje, by Ai zbiła jajko. Więc w złości robi to, by wreszcie odkryć, że jego wnętrze skrywa inną dziewczynę.

Sezon zimowy 2021 powinien mieć na drugie imię "problemy produkcyjne", bo były one obecne jeśli nie w większości serii, to chociaż w tych kluczowych i najchętniej przez ludzi śledzonych. Zgodnie z przewidywaniami Wonder Egg Priority wyrosło na swego rodzaju czarnego konia wyścigu (bez urazy dla Uma Musume 2), ponieważ było oryginalną, dopieszczoną animacyjnie produkcją od studia CloverWorks - czyli ekipy ze sporymi sukcesami i zasługami na koncie. Problem w tym, że projekt okazał się zbyt wymagający jak na siły ambitnego reżysera, debiutującego na tym stanowisku Shina Wakabayashiego. W efekcie anime nie tylko doczekało się bezsensownego odcinka recapowego w samym środku serii, ale też zabrakło już czasu w ramówce na wyemitowanie (ale też wyprodukowanie) finałowego, 13 odcinka. Z jakiegoś względu twórcy postanowili iść w zaparte i uznać, że 12 odcinków to całe anime, ale każdy, kto ten epizod obejrzał, wie, że ogłoszony na czerwiec special będzie faktycznym domknięciem totalnie rozgrzebanej historii. Zresztą, nawet przy tworzeniu 12 odcinka nie obyło się bez dzikich problemów i podaje się, że studio skończyło pracę zaledwie na kilka godzin przed emisją (na dodatek również opóźnioną). Co innego jednak, gdyby chodziło o zamknięcie tylko jednego wątku albo przedstawienie epilogu, ale prawda jest taka, że seria mimo świetnej realizacji zupełnie pogubiła się w tempie i sposobie prezentowania fabuły. Niby wszystko ma swój sens, wszystko jest potrzebne i rozwija postacie, ale robi to jakoś tak... chaotycznie, przypadkowo, znikąd, skacząc od Sasa do Lasa. Denerwujące jest chociażby to, że na pół serii bohaterki kompletnie zapomniały o tym, że walczą o wskrzeszenie bliskich, a gdy w świecie snu udaje im się dopiąć swego, nie pokazuje nam się ani razu, czy nieżyjące dziewczęta faktycznie pojawiły się w realnym świecie. Nie powiedziano także tego, że to wszystko był tylko zwykły bullshit i że zleceniodawcy ze świata snu niecnie wykorzystali Ai i resztę dziewczyn do realizacji własnych celów. Po prostu totalnie olano ten aspekt i nie mam pewności, czy w ostatnim odcinku na pewno zostanie to poruszone, bo mamy na głowie jeszcze głównego masterminda, którego tożsamość została wyjawiona totalnie z dupy dopiero w 11 odcinku Arghhh. Jestem wkurzona na tę serię, bo jednocześnie jest świetna, gdy się ją podzieli na pojedyncze odcinki, ale też i kompletnie niesatysfakcjonująca, gdy się rozpatrzy postęp wątków i serwowane znikąd rewelacje. Tak się nie robi przy poważnym scenopisarstwie. Tak się nie robi w ogóle przy żadnym medium.

7/10 - ciężko ocenić wyżej serię, która na mało które pytania przygotowała satysfakcjonujące odpowiedzi (a wystarczyłoby tylko nie tworzyć 11 odcinka i byłby problem z głowy). To taki przypadek jak OreSuki, tylko nawet gorzej, bo to dramatyczna historia o popełniających samobójstwa dziewczynkach i zmaganiach z problemami tych, które postanowily żyć, a nie beztroska parodia haremówek.

Yakusoku no Neverland 2nd Season

Norman! Coś ty sobie wyobrażał takim antyklimatycznym ujawnieniem?!

Ucieczka dzieci hodowlanych z Grace Field House zakończyła się sukcesem, przynajmniej w okrojonym wiekowo składzie (Phil the Protektor został na straży najmłodszych maluchów). Mimo to ekipa pod przywództwem Emmy i Raya nie może ani na chwili opuścić gardy, ponieważ pościg wciąż stara się wpaść na ich trop, a przed sobą mają jedynie ogromną, kompletnie nieznaną puszczę przepełnioną tajemniczymi gatunkami flory i fauny. Bezcenną pomocą są zaszyfrowane książki pozostawione przez pana Minerwę oraz długopis, w którym ukryto współrzędne, gdzie uciekinierzy mogą szukać dalszej pomocy. Jednak by tam się dostać, grupa musi stawić czoła wielu problemom... w tym także takim, które nadejdą z zupełnie nieoczekiwanej strony, przybierając dziwnie podobną do ludzkiej postać...

Próba obiektywnej oceny animowanej adaptacji przez osobę, która przeczytała wcześniej mangę, jest od początku skazana na bycie inwalidą. Ale należy też pamiętać, że w ogóle zwrot "obiektywna ocena" w kontekście dzieł popkultury to jedna wielka mistyfikacja, bo każdy odbiorca ma swoje indywidualne doświadczenia, które mimo wszystko wpływają na to, jak odbiera dane dzieło. Niemniej postaram się wejść w obie pary butów, bo wydaje mi się, że zawód drugim sezonem The Promised Neverland nie jest jedynie kwestią narzuconą przez przesadnie nahype'owanych czytelników mangi. Owszem, srogi zawód sprawiło to, że adaptacja nie jest wierna i że całkowicie zignorowała wątek Goldy Pond, który po ucieczce z Grace Field House wydaje się bardzo mocnym punktem fabuły. Nie jakimś genialnym, ale fajnie eksplorującym świat i bawiącym się motywem battle royale. To, co doprowadziło ludzi do tak zajadłych reakcji, jest fakt, że po pierwszym sezonie, który został w całości poświęcony jednej lokacji i powolnemu budowaniu świata przedstawionego, drugi sezon jest jakimś dzikim sprintem przez pozostałych 16 tomów mangi i wyciąganiem z niego losowych fragmentów, byleby doprowadzić bohaterów do ostatecznego finału. I nie wiem, czy żeby zauważyć tę różnicę, naprawdę trzeba być ekspertem od mangi. Wydaje mi się, że nie i że zmiana tempa historii z powolnej grozy na rzucanie ekspozycją na prawo i lewo to ewidentny plaskacz w twarz każdego widza. I znów - nie uważam, żeby manga była w dalszych tomach tak samo dobra jak na początku. Ba, uważam, że i komiks cierpi na narzucenie zbyt dużego tempa wydarzeń i robienia plottwistów z powietrza (siemanko ostatnie dwa tomy). Niemniej bohaterowie w mandze mają chociaż czas dorosnąć, czas, by sobie coś uświadomić, nawet jeśli my sami nie zawsze możemy ich przy tym obserwować. W anime dzieciaki spędzają rok na głodowaniu i bezsilnym kryciu się po kątach, żeby kilka dni później walczyć o ratunek dla wszystkich demonów i dzeciu hodowlanych. Więc nie, to nie wycinanie mangi jest tu problemem, nie koncept "uczłowieczenia" tych złych, tylko absurdalny pacing (wtf ostatni odcinek i upchanie kilku lat akcji w paru nieruchomych, niezrozumiałych dla niedzielnego widza slajdach?!), który najpewniej był podyktowany chęcią wypuszczenia drugiego sezonu wraz z finałem mangi. Niestety koronawirus pokrzyżował CloverWorks szyki i tym oto sposobem mamy przed sobą potworka, który może i jest nieźle zrobiony technicznie, ale nie jara już nikogo.

4/10 - nawet się nie dziwię, że ludzi mierzi to nagłe wybielenie wszystkich demonów, skoro dostaliśmy może dwa fragmenty na krzyż (w tym jeden żywcem zaczerpnięty z Batman vs Superman), które mają nam natychmiast zmienić cały dotychczasowy światopogląd. Potencjał potencjałem, ale takie koślawe scenopisarstwo potrafiłoby zarżnąć każdy przemyślany pomysł.

Yuru Camp△ Season 2

Ja kontra walka z dywanem podczas przedświątecznych porządków

Po wspólnym świątecznym kempingu dziewczyny z Kółka pod Chmurką wracają do nieco mniej relaksującej rzeczywistości i zajmują się zbieraniem funduszy na kolejną wyprawę. Rin pomaga w księgarni, Aoi walczy na kasie w spożywczaku, Chiaki dba o to, aby społeczność Yamanashi była dobrze zaopatrzona we wszelkiego rodzaju alko, natomiast Nadeshiko i Ena pomagają na poczcie - pierwsza roznosi kartki noworoczne, a druga je sortuje. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, a każdy (no, może prawie każdy) pracownik może liczyć na krótki urlop celem zregenerowania sił. Shimarin oczywiście planuje samotny kemping, w których jest prawdziwą specjalistką. Zresztą, pierwsza połowa pierwszego odcinka jest poświęcona uroczym wspominkom, jak to mała Rin dostała swój pierwszy kempingowy sprzęt od dziadka i pierwszy raz udaje się na legitny wypoczynek pod chmurką.

Gdybyście jakimś cudem ominęli recenzje wydawanych przez Dango tomików Beztroskiego kempingu - tak, pałam do Yuru Camp miłością przeolbrzymią. Nie wiem, w którym dokładnie momencie przebudziła się we mnie moc fana serii iyashikei, ale jestem niemal pewna, że dziewczynki spędzające wolny czas na wyprawach pod namioty miały w tym niemały udział (tak, tak, kiedyś nadrobię Non Non Biyori). Już pierwszy sezon Yuru Camp wyróżniał się doskonałym wykonaniem, ale mój Boże... Drugi sezon to już jest galaktyczny poziom bycia wholesome, kjut i ultra-comfy. Po pierwsze - chyba w żadnej serii nie widziałam tylu pięknych, profesjonalnie wykonanych teł. Niby mądrzejsi ode mnie ludzie mówią, że to kwestia naprawdę umiejętnie użytej techniki blendowania fotografii z efektami malowania, ale przy niektórych porównaniach śmiem w to mocno wątpić, bo odwzorowane w anime miejscówki różnią się wieloma drobnymi detalami, których nie da się wyjaśnić jednym guziczkiem w sprytnym programie. Po drugie - holy moly, przygotowano nowe utwory do soundtracku i znów wszystkie absolutnie dowiozły. No a po trzecie, możecie sobie myśleć, że to tylko anime o licealistkach spędzających czas na uprawianiu mało epickich, powtarzalnych aktywności, ale tam się cały czas przewija tyle fantastycznych opowieści o życiu i relacjach z innymi ludźmi, że prawilnym seriom jousei powinno być głupio. Fantastyczne jest to, jak bohaterki w zupełnie naturalny sposób uczą się odpowiedzialności czy finansowej zaradności (chcesz mieć hobby? zarób na nie i ciesz się podwójnie z podjętego wysiłku). Do dziś moje serduszko ogrzewają wspomnienia o odcinku, w którym Rin i dziadek mieli milczącą sztamę i jak ten drugi mógł nic nie mówić, a jednak pruł po nocy do najbliższego marketu po przejściówkę do ładowarki, żeby wnusia nie skończyła podczas kempingu w szczerym polu z rozładowanym akumulatorem w skuterku. Maksymalnie rozczulające są również zwierzenia Eny na temat tego, że chce jak najszybciej zdać prawo jazdy na samochód, żeby w przyszłości móc zabierać na wycieczki swojego ukochanego pieska i pokazywać mu te same niezwykłe rzeczy, które ona widzi. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, ale nie chcę spoilować, mając w głębi duszy nadzieję, że może jednak ktoś się jeszcze skusi na tę niezwykłą, dwusezonową podróż z Kółkiem pod Chmurką.

9/10 - wiem, że się naczekaliśmy na ten drugi sezon, ale jak mało kiedy było warto. Podejrzewam, że trzeci nie pojawi się wcale szybciej, bo praktycznie nie ma już materiału do adaptowania (a film to kwestia roku, jak nie półtora), ale to przykład tej cudownej serii, która może się satysfakcjonująco zakończyć w praktycznie każdym momencie... a może też sobie spokojnie trwać jeszcze długimi latami.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Sercem jestem przy tłach z Yuru Camp 2, ale rozum mówi "a spróbuj tylko nie wymienić w tej kategorii Wonder Egg Priority". W czasie, gdy KyoAni wciąż jest jeszcze nieobecne na rynku, CloverWorks udało się niemal całkowicie oddać klimat rodem z wysokobudżetowych produkcji od Naoko Yamady.

Najlepsza muzyka 
Na początku sezonu niemal postawiłabym pieniądze, że Dr. Stone 2 czy Yuru Camp 2 popiszą się kolejnymi świetnymi składankami, ale jednak Kemono Jihen zaatakowało znienacka połączeniem zupełnie nowych, regionalnych instrumentów ze wspaniałą muzyką orkiestrową. Nawet jeśli samo anime was nie zainteresowało, koniecznie rzućcie uchem na soundtrack do serii.

Najlepszy opening
 
To było ostre starcie między kozackim drugim openingiem z Jujutsu Kaisen a przeuroczą, chwytliwą czołówką do Yuru Camp 2 i szczerze powiedziawszy... są to dwa tak odmienne klimatycznie klipy, których ani razu nie przewinęłam, że wyjątkowo zarządzam remis. Jak się mają między sobą żreć, to niech to robią przy podsumowaniu anime z całego roku.

Najlepszy ending 
Ending nie musi być wcale na równi dopieszony animacyjnie co opening, żeby robić swoją robotę. A ending do Sk8 zdecydowanie wie, co ma na myśli. Pomysł z przedstawieniem najbardziej bólogennych wpadek i kontuzji zaliczanych przy okazji trenowania deskorolkowych tricków uważam za strzał w dziesiątkę... a nawet za strzał w orzeszki Joego, jeśli wiecie, co mam na myśli.

Najlepsza postać

Rozwój postaci w Re:Zero jest godny podziwu, ale jeśli chodzi o przedstawienie kompletnej, bardzo nieoczywistej historii o naprawdę złożonej charakterologicznie bohaterce, to całe moje serce należy do Toukai Teiou z Uma Musume 2 i jej zmagań z pieskim - choć teoretycznie końskim - zdrowiem.

Moje OTP
Milion kudosów leci w stronę... Shimarin x Motorek z Yuru Camp 2 (zaraz ex aequo Cherry x Joe ze Sk8)! A tak serio to nie sposób się nie cieszyć z przypieczętowanego pocałunkiem związku Subaru x Emilia w kontynuacji Re:Zero 2. Wybaczcie, fani Rem... gdybym tylko pamiętała, kim ona była...

Największe feelsy
Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, ale ze trzy albo cztery razy totalnie się rozkleiłam na Uma Musume 2 (kurde, a miałam tego nie zdradzać...). No i nie zliczę nawet sytuacji, kiedy się cieszyłam, smuciłam lub byłam legitnie sfrustrowana bezsilnością na pewne niezależne od bohaterów wydarzenia. To była świetna, pełna emocji podróż, na którą warto było czekać te kilka lat.

Największe wtf?!
 
Tak samo nie zliczę ile razy łamane reguły jakiejkolwiek logiki w Skate-Leading Stars powodowały u mnie facepalmy i wyrażane na głos jęki dezaprobaty (niedzielne popołudnia musiały być naprawdę ciężkie dla mojej współlokatorki). A jak po całej serii jeszcze przeczytałam wywiad z reżyserem, który próbował czarować, ile to on researchu nie zrobił... ludzie kochani, wy tak naprawdę na serio?

Moje guilty pleasure
Z jednej strony Ex-Arm nie wywołało we mnie żadnego wtf, bo byłam przygotowana na tę jazdę bez trzymanki od samego trailera, ale nie powiem, żuchwa to mi dyndała swobodnie przy każdym odcinku, tak bardzo nie mogłam wyjść z podziwu, jak bardzo da się coś zjebać. Oj, drugiego takiego nieokiełznanego dzieła sztuki to my prędko nie zobaczymy na nasze śmiertelne oczy.

Największy zawód
 
Czyż jakakolwiek inna seria poza Yakusoku no Neverland 2 zasługuje bardziej na odznaczenie Orderem Zawodu Wszelkich Pokładanych Nadziei? To, co tam się za kulisami odpitalało i ile osób uciekło z projektu (wypisując się nawet z creditsów) powinno mówić samo za siebie. Nanatsu no Taizai to chociaż potrzebowało zmiany studia, żeby spaść z rowerka. Neverland poddał się kremacji na własne życzenie.
 
Najlepsza kontynuacja 
Złapałam się na tym, że ostatnio naprawdę rzadko przydzielam seriom 9 lub 10... ale Yuru Camp 2 zasłużyło na to od pierwszego odcinka. I wiecie co? Wcale mi nie przeszkadzało, że jestem na bieżąco z lekturą mangi! Ta seria broni się niezależnie od tego, czy już się zna fabułę, czy nie, bo to jest relaks skondensowany i przetransformowany do formy wideo. Totalnie wholesome!

Najlepsza nowa seria
Całe szczęście, że nagrody najlepszych serii mam rozpisane na dwie kategorie, bo inaczej Yuru Camp 2 zdmuchnęłoby wszystko. I w ogóle w tym natłoku kontynuacji i spin-offów nowych serii było stosunkowo mało... ale pojawiło się też Sk8, czyli kolejna pigułka wszystkiego, co najbardziej urocze, zabawne, cool, pasjonujące, emocjonujące i graficznie doskonałe. No i jest Koyasu w roli złoczyńcy. Anime z Koyasu w roli złoczyńcy nie może się nie udać. Rzekłam.

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. KazeTsuyo wiecznie żywe w sercach.

    To ja może tak w dziwnej kolejności.
    Tenchi Souzou Design-bu – jeśli już jakaś seria miałaby oczyszczać moją cerę i podlewać moje pola uprawne, to właśnie ta. To było po prostu takie… takie urocze. Podobał mi się wątek, że różne mityczne stworzenia typu smok czy garuda są odrzuconymi projektami. Widziałam gdzieś opinię (Dar? Chyba?) że do oglądania ciągiem seria by się mogła znudzić, ale jeden odcinek na tydzień jak najbardziej nic tylko siadać i oglądać. No i powiedz, nie chciałabyś koszulki pamiątkowej "GO TO HELL"? Jedyne co mi trochę nie pasowało to to, że w pewnym momencie suby (przynajmniej tam gdzie oglądałam) zmieniły imiona na angielskie nazwy planet. Czyli np. zamiast Unabara było nagle Neptune… chwilę mi zajęło przestawienie się. W ogóle myślałam, że to 12 odcinków, a dziś wyszedł 13?
    (Gdzie mogę zagłosować na Shimodę jako bohatera, który najlepiej biegnie w openingu? Ten jego trucht przez ekran mnie totalnie kupił.)

    Krwinki raz i dwa – …trochę wykrakałam z tą transfuzją na początku sezonu. Ale mi chodziło o lepsze środowisko pracy, a nie gorsze! :c Dobra, to tak: przyznam bez bicia, niezbyt pamiętam jak to było w pierwszym sezonie zwykłych krwinek (więc może tak samo), ale jak zestawić dwie serie ze sobą w jednym sezonie: mam wrażenie, że zwykłe krwinki dużo lepiej ogarnęły pod takim względem, że nie chodzimy cały sezon przelepieni do czerwonej krwinki (ba, mało jej w ogóle). A i nawet ten biały krwinek, mimo większego czasu antenowego, czasem nam z ekranu znika, jak choćby wtedy, gdy odcinek skupiał się na komórkach pamięci. Tymczasem w BLACK miałam wrażenie że nic się w tym organizmie nie dzieje jeśli nie bierze w tym udział nasz czerwony krwinek i było to dla mnie męczące. Za to BLACK zdecydowanie lepiej pokazało liczebność krwinek. U nich to faktycznie jest dużo wszystkich i ma to ręce i nogi. W zwykłych się pałętają pojedyncze jednostki (wyjąwszy stadko płytek krwi), tych beztwarzowych teł nie liczę.
    W ogóle dalej mam wrażenie, że ending BLACK nie pasuje do serii. W sensie, jako piosenka sama w sobie jest spoko, chwytliwa, wpada łatwo w ucho i aż człowiek podryguje nogą jak siedzi. Ale no cały sezon mi zgrzytało że tu na ekranie drama, ludz-krwinki umierają, stres, kiła, mogiła i kamieni kupa, happy endu nie widać… i nagle takie radosne coś zaczyna grać. Eh.

    Dr. Stone – pierwszy doktor z sezonu, ja nie wiem, jakby jakaś pandemia, czy coś? Słyszałaś może? Mi się opening muzycznie podobał akurat. Niby wiedziałam co się będzie działo, ale zobaczyć to w ruchu to jednak co innego i hej, kiedy ten trzeci sezon? Ale nie rozumiem tego, co Mirai ma na głowie. W sensie, te ich kreski to jakby… blizny? Powiedzmy? Jakim sposobem dziewczę ma bliznę widoczną na powierzchni włosów?
    Ale to była dobra seria, aż żal, że tylko 11 odcinków. No nic, to czekamy… na tajemniczą statuę z samego końca! *strzela palcami*

    Id:Indeed – oj, ten twitterowy shorcik. Wprawdzie jeszcze jeden odcinek został, i wprawdzie suby z reddita utknęły na 6 odcinku, ale no. Z jednej strony rozumiem, że chcieli dać więcej czasu antenowego ekipie pobocznej… z drugiej, ta ekipa mnie aż tak nie interesuje, i w efekcie moim ulubionym odcinkiem jest jednak ten, w którym nasze mordercze trio gra w shiritori. Ciekawi mnie, czy ta klepsydra w tweetach pokazuje jedynie, ile odcinków zostało do końca, czy to jednak odliczanie do jakiegoś większego ogłoszenia. Okaże się jutro.

    Jujutsu Kaisen – *wzdych* dobra. Początek był super, ale zgubiło mnie gdzieś po drodze. Nawet nie wiem czemu, bo w teorii jest w tej serii masa rzeczy, które powinny mi podpasować, ale efekt jest taki że siedzę i nie rozumiem, czemu z czasem coraz mniej mnie JJK interesowało. Kurczę, nie wiem. Naprawdę nie wiem. (Wiem ino na pewno że za mało Sukuny było, Sukuna był spoko.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A teraz uwaga, bo powiem coś, co przy takim sezonie zakrawa na jakąś herezję: od połowy sezonu serią, na której nowe odcinki najbardziej czekałam, był… ten nieszczęsny Doktor Ramune. (Aczkolwiek trzeba przyznać, Dr. Stone oberwał faktem takim, że znałam przebieg arcu i zwyczajnie cliffhangery to nie na mnie.) I tak, nie musicie mi mówić, jak to ktoś stwierdził Ramune i jego przydup-uczeń asystent Kuro to "bootlegowy Reigen i Fushiguro ze sklepu wszystko po 5 zł" i nawet trudno mi się z tym kłócić.

      *głęboki wdech* Dobra. Doktor Ramune jest serią o ludziach z jak najbardziej poważnymi problemami o podłożu psychologicznym, tylko potraktowaną japanising beamem i w efekcie te problemy manifestują absurdalne choroby typu płacz majonezem czy wyskakujący z głowy popcorn. Przez te dziwne jedzeniowe choroby przyćmiewające wszystko tak naprawdę dotarło to do mnie właśnie w połowie sezonu, podczas dwuodcinkowego miniarcu o matce, która nie radzi sobie z traumą po utracie syna i ten fakt całkowicie i doszczętnie wypiera. Poza "normalnym" problemem (halucynacje, w których widzi syna), jej choroba manifestuje się w postaci pierogów na uszach (…cichaj), które blokują wszelkie głosy usiłujące powiedzieć jej prawdę. Dzięki temu dalej żyje w swojej bańce nieświadomości, w efekcie zaniedbując drugiego syna, który też potrzebuje jej wsparcia.

      Na mój odbiór wpłynęło w sumie też to, że niedługo po pierogowych uszach w kolejnym miniarcu była jedna, zupełnie nic nieznacząca dla fabuły scenka, która wywołała u mnie takie zirytowanie, że skończyło się poniekąd emocjonalnym zaangażowaniem w serię (no i stąd już poszło). Scena była naprawdę pierdoła, nie wiem, czy trwała 10 sekund. Dość, że skończyło się na wniosku, że rodzice Kuro to iście Parenting 100 (sarkazm) a kolejne odcinki z backstory, tylko tę (wtedy jeszcze) naciąganą teorię potwierdzały, dostarczając argumentów na srebrnej tacy. Koniec końców ze znajomą zgodnie stwierdziłyśmy, że mimo że Ramune ma na drugie imię Nieodpowiedzialny, to i tak ktoś powinien mu podsunąć papiery adopcyjne bo zrobił dla dzieciaka (wówczas jeszcze nieznanego) więcej niż jego faktyczni rodzice i we dwie z entuzjazmem śledziłyśmy, czy do tego dojdzie. Wiadomo, kanon kanonem więc faktycznych oczekiwań nie miałyśmy, ale ta kwestia z ostatniego odcinka… "mamusia jest dumna, że tak urosłeś"… Mówcie co chcecie. I nikt mi nie wmówi, że Ramune nie uosabiałby tak z 95% tropów żenującego rodzica.

      Anyway, nie wiem, czy tę serię polecam, bo jest naprawdę dziwna (paluszek rybny?!), graficznie nie jest jakaś super, postacie nie są zbyt oryginalne, a warstwę poważną (faktyczne problemy) przykrywa gruuuby koc komedii nie najwyższych lotów, ale no wyszło jak wyszło. I co pan zrobisz. *rozkłada ręce*

      Usuń
    2. KazeTsuyo *uderza się dwa razy w pierś, a potem wystawia przed sobą znak pokoju*

      Tenchi Souzou Design-bu – yay! Tak bardzo się cieszę, że znalazła się chociaż jedna osoba, która rozumie moje rozczulenie tą serią :3 Też się zgadzam z opinią, że bingowanie Niebiańskich Designerów mogłoby być zbyt… może nie tyle nudne, ale byłoby to zbyt chaotyczne i wszystko wzajemnie by się zjadło. A tak? Jak się raz na tydzień zaaplikowało te dwie czy trzy historyjki to znacznie bardziej śmieszyły i zapadały w pamięć. I tak, najlepsze było wplatanie jakichś bajkowych stworków albo takich znanych z popkultury – widać, że zawód designera to nie tylko pasmo sukcesów XD Uch, biedna ty i biedne twoje suby. Nie będę nawet próbować czarować, bo tę serię oglądałam z polskimi subami (czuję się już mocna z angielskim, ale jak pojawia się specjalistyczne słownictwo, to jednak lubię sobie ułatwiać życie).
      Wiesz, że też się zdziwiłam na ten 13 odcinek? Możliwe, że spodziewali się jakichś obsuw i dlatego woleli bezpiecznie zapowiedzieć 12 odcinków, ale że udało się spiąć grafik, to od razu wypuścili do telewizji też special. Niestety przez rozpoczęcie wiosennego sezonu nie miałam jeszcze okazji go obejrzeć, ale już przygotowałam pierwsze wrażenia, więc można nadrobić pozostałe aspekty życia ;u;

      (możesz zagłosować, możesz XD chociaż ta konkurencja jest strasznie obstawiona w biznesie anime)

      Krwinki Czarne i Czerwone – ano wykrakałaś XD Co do pierwszego sezonu zwykłych krwinek, to tam sporo było Czerwonej i Białego. Mimo wszystko to był dopiero początek historii i łatwiej było ją przedstawiać z punktu widzenia tego świeżaka, który gubi się w różnych częściach ciała. Zresztą, na tej samej zasadzie działała fabuła w Było Sobie Życie. Natomiast pod koniec serii wprowadzono sporo innych komórek, rozwinięto historię Killer T, zakończono to arcem z Komórką Rakową… tak, wtedy dopiero się to rozwinęło. Natomiast BLACK traktuję jako historię korposzczura, który próbuje nie popełnić seppu… znaczy, który próbuje zrozumieć, czemu jego firma działa tak kulawo i co zrobić, żeby nie zwariować. Gdyby fabuła skakała od postaci do postaci, to nie miałoby to takiego wydźwięku. No i wydaje się bardziej meta, bo można traktować świat jako wnętrze organizmu, ale też jako prawdziwe społeczeństwo czy strukturę jakiejś wyzyskującej pracowników firmy (jakieś chińskie korpo anyone?).

      Ending BLACK też traktuję jako coś meta (chociaż go nie lubię jako takiego) – tak jak te filmy instruktażowe, co na początku pokazywali Czerwonym Krwinkom. Pioseneczka jest radosna, pod nóżkę i zachęca się do pracy, ale im dłużej tego słuchasz, tym bardziej pierze ci mózg tą monotonią i chwytliwym rytmem. Coś jak niektóre reklamy z telewizji, które samodzielnie podchwytujesz, jak widzisz produkt w sklepie ^^”

      Dr. Stone – z dwojga złego wolę chyba pandemię wirusa niż gdyby wszystko miało się zamrozić na kilka tysięcy lat, a potem nie byłoby Internetu i naszych chińskich bajek… chociaż Senku już i na to powoli znajduje sposób, skoro odkamienili mangakę XD I nie wiem, czy Mirai na pewno zwycięża w kategorii najbardziej zastawiającej fryzury, mając obok brokuło-Senku. Może te blizny są bezpośrednio na czaszce, a że ma jaśniutkie włosy (może bardzo cienkie i rzadkie?), to się blizny przebijają i wyglądają, jakby były na wierzchu? ;) Muzycznie opening mi się podoba (tak samo ending zyskał z czasem), ale jako cały klip trochę jest zbyt wolny przy przejściach animacji. I oj tak, oj tak, 11 odcinków to dużo za mało i jam chcem jusz dalszy ciąg ;u; Ale mam też mangę do recenzowania, wiec chociaż tyle <3

      Usuń
    3. Id:Indeed – więc jednak coś wyszło? Zgubiłam wątek gdzieś po drodze, tym bardziej że na MALu była o tym kompletna cisza. A to też chętnie nadrobię teraz w weekend (z japońskim ze słuchu też już sobie radzę pi razy drzwi, więc może nawet obejrzę wszystko). Ale widzę, że nic z tego dalej nie wyniknęło i nigdzie nie pojawiły się żadne niusy. Ech… z jednej strony jak oryginalne anime odnosi sukces, to aż nie sposób nie skorzystać z okazji na zarobienie pieniążka, ale z drugiej chyba nie tak łatwo jest opracować kolejną satysfakcjonującą część scenariusza, żeby to się nie skończyło jakimś Psycho-Passem 2. Było nie było, po coś jednak skończyły się w takim momencie, w jakim się skończyły :<

      Jujutsu Kaisen – zgadzam się, że Sukuny było stanowczo za mało. I przyjmę też każdą ilość Nanamina (bo i jak nie kochać głosu Kenjirou Tsudy – siemka Sakaido). Mi się anime bardzo podobało, ale zgodzę się, że jako historia to jest mega rozgrzebane. Z jednej strony fajnie, że pomijając walkę obu szkół nie ma tu takich chamskich arców, ale z drugiej… nic z tego sezonu nie wyniknęło poza tym, że są sobie źli, którzy chcą wskrzesić Sukunę. Pewnie dlatego shouneny są tak długie?

      Po pierwszych wrażeniach, kiedy ci napisałam o Doktorze Ramune, wspomniałam o tym raczej tak… nie że dla żartu, ale bez jakiegokolwiek większego przekonania, że na pewno przypadnie ci do gustu (bo i sama jej nie oglądałam, więc co ja się tam znam). A tu proszę XD Chyba przez przypadek naprawdę rozgryzłam gust kolejnego znajomego. Słyszałam o tych majonezowych łzach, a że jestem straszną antyfanką majonezu, musztardy i innych tego typu paciek, to stwierdziłam, że nie o takie Shokugeki nic nie robiłam. No i trochę nie brzmi to jak coś, co jest dobrą metaforą problemów psychologicznych. Ale jak tak opowiadasz o samych sytuacjach (przemilczmy jedzeniowy gimmick) umiem sobie wyobrazić, że Dr Ramune taka odrobinę bardziej kolorowa wersja xxxHolic. Kurde. W ogóle brzmi jak coś naprawdę ciekawego na tle tych wszystkich serii, gdzie rodzice są nieobecni, więc nie ma z nimi żadnego problemu. A tu są obecni i obnażają wiele problemów, które brzmią jak bardzo typowa przywara azjatyckich rodziców (wymagaj wiele, a tak to nie dawaj najmniejszego faka o swoje dzieci czy ich stan psychiczny). Albo wręcz przeciwnie – to rodzic musi się zmierzyć ze stratą dziecka i co fabuła wtedy na to. Czasami aż żałuję, że anime za bardzo jest anime, bo wyobrażam sobie naprawdę dobry serial aktorski, gdyby tylko pokazać to odrobinkę bardziej serio.

      Hm. Może dodam serię do przeczytania jako mangę? Majonez bez koloru będzie można łatwiej, hehe, przełknąć XD

      Dzięki za cierpliwość, M.W. :) Wiem, że minęło okropnie dużo czasu, ale te skraje sezonów są naprawdę pracowite ;u;

      Usuń