Ramówka na kwarantannie - pierwsze wrażenia z sezonu anime (wiosna 2020)

Jeszcze trzy miesiące temu chyba nikt nie myślał o kwietniu jako o miesiącu, w którym świat wywróci się do góry nogami, a jeśli już czegoś oczekiwaliśmy, to naprawdę obiecującej ramówki z długo wyczekiwanymi kontynuacjami wielkich hitów. Niestety, życie to nie shounen, gdzie z pomocą nakama można przezwyciężyć każdą trudność. W ten oto sposób musimy obejść się smakiem jeśli chodzi o takie produkcje jak Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu 2nd Season, Yahari Ore no Seishun Love Comedy wa Machigatteiru. Kan czy Sword Art Online: Alicization - War of Underworld 2nd Season. Na szczęście nie wszystkie studia zwinęły maszty i podkuliły ogony, więc coś tam w tej ramówce do oglądania jeszcze zostało. Chętnie podzielę się z wami tymi skromnymi, Dziabowymi odczuciami i jeśli jeszcze nie znaleźliście swojej bajki na otarcie łez (zapewnie z powodu alegrii, bo drzewa zaczynają pylić), to po tych krótkich pierwszych wrażeniach powinniście zainteresować się paroma tytułami.

No to siup!

Nosz kurde, i trzeba będzie jeszcze poczekać na wyjaśnienie, kim jest ta cała Rem...


Appare-Ranman!

Mów do ręki, mocium panie!

Żyćko końca XIX wieku. Appare Sorano jest drugim synem rodu zamożnych kupców świadczących swe usługi dla obecnego szogunatu, lecz rodowód jest chyba jedyną japońską rzeczą, jaką można oczekiwać po chłopaku. Znacznie bardziej jest on znany ze swoich nietuzinkowych wynalazków, zapału do tworzenia wszelkiego rodzaju maszyn parowych oraz pakowania się w całą masę tarapatów, z których umyka ze stoickim spokojem wymalowanym na barwnej twarzy. Niestety, pewnego razu miarka się przebrała. Po zniszczeniu ogrodu Lorda Kurody, możnowładca najpierw wrzuca Appare do więzienia, a kiedy udaje mu się z niego zwiać, wysyła za nim pościg celem pochwycenia lub ewentualnego zgładzenia. Gorzej, że przydzielony mu zaledwie kilka godzin wcześniej nadzorca, Kosame, również ma odpowiadać za jego niesubordynację własną głową. I chociaż ostatecznie Kosame udaje się dotrzeć do Appare wcześniej, przez co próbuje go przebłagać, aby wspólnie przeprosili rozgniewanego Lorda, młody wynalazca decyduje się uciec z miasta stateczkiem parowym własnej konstrukcji... który niechcący ląduje znacznie, znacznie dalej. W amerykańskim Los Angeles, tak konkretnie.

No proszę! Oto prequel Redline, którego nikt się nie spodziewał! Serio, Studio P.A. Works nie od dziś i nawet nie od wczoraj regularnie kombinuje z tworzeniem oryginalnych produkcji, tyle że w ich przypadku szanse powodzenia są mniej więcej równie rzutowi monetą. Z jednej strony mamy powszechnie lubiane i chwalone Shirobako, Sakura Quest czy Irozuku, a na przeciwnej szali ciążą nam takie perły jak Glasslip, Charlotte czy Fairy Gone. Czym będzie Appare-Ranman!? Ciężko mi jeszcze powiedzieć. Sądząc po usilnych próbach stworzenia jakiegoś popularnego fantasy lub przynajmniej quasi-steampunkowegp-nie-takiego-fantasy, tej produkcji najbliżej jest chyba Siriusowi - nie zaczyna się źle, widać konkretny zarys fabuły, bohaterowie wyglądają i zachowują się w porządku, ale wiele zależy od tego, czy twórcy nie przesadzą z finałową dramą. Animacja prezentuje się bardzo fajnie i cieszę się, że w tym settingu całą grafikę komputerową zużyto póki co na pojazdy, przez co wygląda to jakkolwiek naturalnie (RIP potworki z Fairy Gone). I podziwiam rozwój kariery Natsukiego Hanae - już od kilku lat był mocno rozchwytywany, ale mam wrażenie, że od czasu zagrania Tanjirou z Kimetsu no Yaiba wszyscy rzucają w niego rolami głównych bohaterów. Już tylko w tym sezonie dzierży aż dwie! Miejmy jednak nadzieję, że jego Appare będzie bardziej wart zapamiętania niż protagonista Gleipnira. I że w ogóle P.A. Works wyjdzie znów na prostą.

Arte

Że da Vinci była tak naprawdę kobietą, to już nam Fate/Grand Order udowodnił.

Renesans, słoneczna Florencja. Sztuka objawiła się tam w ludzkiej postaci i przybrała kształt urokliwego, piętnastoletniego dziewczęcia imieniem Arte. Młoda szlachcianka ma jednak przed sobą niebywale trudne zadanie - choć jest zdolna, a nieżyjący już ojciec zadbał o właściwą edukację Arte pod kątem malarstwa, to marzenie o tym, aby zostać artystką, wydaje się praktycznie niewykonalne. Nie dość, że matka jest całkowicie przeciwna tej opcji, uznając, że jedyną powinnością dziewczyny jest wyjście za mąż i rodzenie dzieci, to jeszcze żaden z mistrzów nie chce nawet spojrzeć na szkice Arte. Kobieta? I na dodatek szlachcianka? Fora ze dwora, takich to tu nie potrzeba! Zdeterminowana Arte nie chce jednak przyjąć tego do wiadomości i już planuje odciąć sobie piersi, żeby zbliżyć się do wymagań "pracodawców", kiedy powstrzymuje ją pewien mężczyzna imieniem Leo. On też jest malarzem i chcąc nie chcąc, decyduje się przetestować wytrwałość dziewczyny w jej dążeniu do zostania uczniem malarza...

Nie pamiętam, czy już się tym dzieliłam (ani czy powinnam to robić), ale poza branżą chemiczną jestem również związana z muzeum, dlatego sięgnięcie po Arte było dla mnie punktem honoru. Ba, prawie że wyzwaniem krytycznym! Jednocześnie zapoznając się z trailerami myślałam, że historia upodobni się do Honzuki no Gekokujou, czyli że będziemy obserwować jakiś alternatywny świat, mocno zbliżony podstawami do naszego. Ale nie, trzymamy się realizmu, na ile to oczywiście możliwe przy głównej bohaterce, która próbuje zostać malarką w tamtych mało sprzyjających czasach. Gdyby coś takiego naprawdę się powiodło... czy raczej byłoby o tym głośno... no, ruchy związane z równouprawnieniem miałby znacznie mniej roboty, ewentualnie odcięcie sobie piersi wcale nie byłoby opcją niemożliwą do spełnienia. Jeśli jednak przymrużymy oczy i zaakceptujemy ten jeden wyjątek od rzeczywistości, aby uatrakcyjnić historię, to Arte dość dobrze oddaje epokę i tamtejsze podejście do tworzenia sztuki. Przynajmniej na tę chwilę. Podoba mi się kreska - całkiem ładnie grająca światłami i operująca detalami, jednak przez to animacja wydaje się bardziej statyczna - i dwójka głównych bohaterów. Mateczki szanownej Arte lepiej nie wspominać, za to należy pochwalić świętej pamięci papę, który nawet przez niecałe pół minuty retrosów zdołał całkowicie zdobyć moje serce. Taki tatko dbający o talent dziecka to prawdziwy skarb! I w ogóle to już drugi tatko w tym sezonie, który ma (lub miał) właściwe podejście do córki. Jestem bardzo pozytywnie nastawiona do serii po tym pierwszym odcinku i trzymam kciuki, żeby anime oczarowało mnie równie mocno co przygody Małego Mola Książkowego.

BNA

Morza szum, ptaków śpiew, dziki busik pośród drzew~

Witajcie w świecie, w którym istnieją humanoidalne zwierzęta! I w sumie to by było na tyle jeśli chodzi o miłe i wesołe przywitanie, bo sytuacja bestioludzi daleka jest od zazdroszczenia czy podziwiania. Między nimi a ludźmi panują na tyle silne napięcia rasowe, że bestioludzie zmuszeni byli wycofać się do Anima City, miasta w pełni zamieszkanego przez zwierzakokształtnych i chronionego przez polityczne porozumienie. Anima City właśnie święci swoją dziesiątą rocznicę powstania, kiedy do miasta trafia Michiru, mocno zagubiona dziewczyna-tanuki. Uciekła ona ze świata ludzi w obawie o swoje życie. Spytacie - to czemu w ogóle się tam znalazła? Ano właśnie. Bo Michiru jeszcze do niedawna była pełnoprawną, stuprocentową, ludzką nastolatką...

Seria idealna dla wszystkich sierot po Beastars, choć znajdująca się na zupełnie przeciwnym biegunie techniki animacji. Bo oto przed państwem studio Trigger, czyli ludzie dostarczający oryginalny kontent niezależnie od posiadanego budżetu. Ostatnią produkcją, którą od nich widziałam, było Promare, które (uwaga, uwaga, mocno dyskusyjna opinia) graficznie prezentowało się całkiem fajnie, ale za to historia była tam boleśnie żadna. Wcześniej dostaliśmy od nich SSSS.Gridman, a jeszcze-jeszcze wcześniej - robione w kooperacji Darling in the FranXX. Nom. Kiepsko to wyglądało. Pod wieloma względami. Ale najwyraźniej postanowiono znów zaczerpnąć u źródeł i skorzystać z kreskówkowej animacji, która stała się wizytówką studia Trigger po sukcesie Kill la Kill oraz Little Witch Academia. Naprawdę cieszę się, że wracamy do tej stylistyki, szczególnie w wydaniu zwierzaczkowym. Designy bestioludzi i ruchy ich pyszczków są tak świetnie zrealizowane, że jestem kupiona od pierwszych sekund seansu. Dodatkowo liczę na dobrze pociągnięty konflikt między ludźmi i nieludźmi, który w takim LWA wyszedł mocno bokiem. Co by tu jeszcze... a! Hosoyan! Yoshimasa Hosoya w głównej roli męskiej zawsze cieszy moje serce i bardzo lubię oglądać (słyszeć) go jako silnych i trochę dzikich facetów, ale zawsze na swój sposób honorowych. Także to by było na tyle. Wiem, że mocno zwlekam z oglądaniem, mimo że pierwsze sześć odcinków wyszło na Netflixie już 21 marca, ale chcę poczekać na jakieś sensowne jakościowo wideo. No i warto było. BNA nawet w statycznych scenach ma swój pazur... czyli prawidłowa rzecz w takim przepełnionym zwierzętami uniwersum.

Fugou Keiji: Balance:Unlimited

Dzień dobry, jestem zimnym draniem i mam licencję na rozkochiwanie.

Haru Karou, niebywale praworządny i doświadczony śledczy, niedawno został zdegradowany z Pierwszej Dywizji Stołecznego Wydziału Policji i w zamian stał się członkiem Sił do Spraw Współczesnych Przestępstw. Myślicie, że ta nazwa sugeruje zajmowanie się poważnymi zbrodniami? Zapomnijcie. Największym odznaczeniem jest tu robienie za chodzący punkt zajmujący się zagubionymi dziećmi podczas parady wypasionych samochodów jakiegoś zagranicznego księcia Zjednoczonych Emiratów Wcale-Nie-Arabskich. Jednocześnie tę właśnie okazję zwęszyli terroryści, którzy zdecydowali się podłożyć bombę. Czasu na znalezienie ładunku pozostało niewiele, członkowie Pierwszej Dywizji błądzą jak dzieci we mgle i dlatego Haru -który przecież miał się zajmować dziećmi - decyduje się wkroczyć do akcji. Jednocześnie na scenie pojawia się jeszcze jeden niecodzienny gracz. Daisuke Kanbe, będący dziwną hybrydą Bonda i Billa Gatesa, ma wyjątkowo nietuzinkowe metody załatwiania problemów kryminalnych, co zwykle kończy się wydawaniem anormalnej ilości gotówki.

Mam wiele sprzecznych myśli odnośnie pierwszego odcinka tej serii. Z jednej strony animacja ustawiła poprzeczkę naprawdę wysoko, ale też nie spodziewałam się niczego innego po dobrej passie studia CloverWorks, które dopiero co uraczyło nas bajkowym Fate/Grand Order: Zettai Majuu Sensen Babylonia. Z drugiej - czo ta fabuła? Czo ci agenci? Czo te terrorysty? Konwencja wydaje się traktować wydarzenia mocno niepoważnie, ale nie sposób nie podzielać emocji Haru, którego działania kasiastego Daisuke na wpół przerażają, a na wpół denerwują. Nas, widzów, jeszcze na wpół śmieszą, bo na szczęście to tylko chińska bajka. Doskonale wiemy też, że Haru i Daisuke skończą jako ta standardowa para niedobranych śledczych na modłę amerykańskich filmów z lat dziewięćdziesiątych, tylko że zamiast naiwnego, młodego gliny jest taki, co wydaje forsę milionami. I w sumie pal sześć tego Batmana, któremu cybernetyczny Alfred szepcze na ucho wszystkie niezbędne do przeprowadzenia operacji wiadomości. Nie umiem czuć sympatii do gościa, dla którego zrealizowanie misji jest dziwną zabawą i nieważne, czy po drodze kogoś pobije albo uśmierci, jeśli tylko dopnie swego. Brrrr. Albo tu się kroi jakiś gigantyczny character-development, albo od razu możemy zapalić wirtualny znicz. Bardzo dziwnym zabiegiem jest również dobór seiyuu. Z jednej strony rolę doświadczonego gliny Haru gra Miyano Mamoru, czyli jeden (o ile nie pierwszy) z najpopularniejszych aktorów głosowych w ogóle. Z drugiej jako Daisuke mamy Oonukiego Yuusuke, który jest totalnym świeżakiem, który nie zhańbił się nawet najmniejszą rólką z tła, tylko od razu jebs - główna postać w mega jakościowej produkcji. I to trochę słychać, że aktor jedzie cały czas na jednym biegu, nawet jeśli Daisuke niespecjalnie hańbi się rozmową z byle śmiertelnikami. Jestem ciekawa, co z tego wyniknie, ale też zaniepokojona, że wyniknie jakiś taki dopieszczony Cop Craft, tylko równie spalony fabularnie.

Fruits Basket 2nd Season

*heavy breathing* Przystojniacy... dejcie no wincyj przystojniaków...

Witamy ponownie w wesołym (o ile ktoś akurat nie cierpi z powodu traum z dzieciństwa...) zwierzyńcu! Kończy się letnia przerwa i czas już wrócić do szkoły, a tam Yuki Soma przygotowuje się do przejęcia stanowiska przewodniczącego Samorządu Uczniowskiego. Zadanie to będzie trudne z dwóch względów. Pierwsze primo - nowi współpracownicy Yukiego to niezwykle niekooperatywne typki. Wiceprzewodniczący Manabu śpi albo olewa spotkania, żeby pójść do pracy, natomiast o skarbniczce Kuragi dowiadujemy tylko tyle, że kompletnie nie umie sprzątać, zanim i ona nie wyparowuje z pokoju. Drugie primo - fanklubowi Yukiego nie w smak jest to, że przy okazji objęcia posady przewodniczącego obok ukochanego księcia może się pojawić jakaś nowa famme fatale. A i tak jest ich za dużo o jedną Toru Hondę...

Może to ze względu na to, że dopiero co czytałam mangę, a może już przyzwyczaiłam się do klimatu tej serii, ale pierwszy odcinek oglądało mi się tak po prostu miło. Humor, mimo lekkiego uwspółcześnienia i graficznego dopieszczenia wciąż średnio mi leży, bo opiera się głównie na krzykach lub biciu, ale doceniam warstwę dramatyczno-obyczajową. Znalazło się tu miejsce i na odrobinę rozwoju trzecioplanowej, niezbyt lubianej do tej pory bohaterki (takiej typowej biczy-rywalki), i na pokazaniu, jak zmienia się również Yuki. Wybacz, Kyo, ale znów przegrywasz. Ty potrafisz się jedynie uzewnętrznić przy Toru, a Yuki jest w stanie rozmawiać ze wszystkimi dookoła i okazywać im swoje prawdziwe uczucia, nieważne, czy to krótkotrwały gniew, czy zwykła troska. W sumie na tym tle ten Yuki wygrywa nawet z Toru, bo jak główna bohaterka była pociechą, tak taką ciepłą kluchą pozostała bez najmniejszych zmian. Po lekturze mangi jeszcze mocniej doceniam cały graficzny upgrade serii, bo zdecydowanie na to zasługuje. Jest w tej serii coś więcej niż proste, szkolne romansidło. Jest mnóstwo melancholii, dramatu, wątpliwości, ale również ciepło i wsparcie. Ta masa dostępnych tu postaci buduje siatkę złożonych relacji, wzajemnie się motywuje, zmienia, rozwija i sprawia, że świat - mimo obecności duchów Znaków Zodiaku - wydaje się jak najbardziej prawdziwy. Więc nawet jeśli jesteście zatwardziałymi fanami i wciąż płaczecie za wersją z 2001 roku, to według mnie zostaliście obdarowali czymś niesamowitym: możliwością otrzymania pięknej, zadbanej, pełnej adaptacji.

Gleipnir

O tak, w takiej pidżamce nikt nie zakłócałby mi snu na konwencie...

Shuuichi Kagaya wydaje się być zwykłym, przeciętnym licealistą, który ma całkiem niezłe oceny i jest lubiany przez resztę klasy. Skoro jednak dzierży on tytuł głównego bohatera, to oczywiście skrywa też pewien sekret. Z niewiadomych przyczyn chłopak potrafi się zamieniać w wielkiego, psiego ni-to-pluszaka-ni-to-pidżamę, który posiada na dodatek całkiem niezłą krzepę. Oczywiście Shuuichi z nikim nie podzielił się wiedzą o tej umiejętności i w normalnych warunkach nie korzysta z tego wątpliwego daru... ale właśnie. W normalnych warunkach. Tak się bowiem składa, że pewnego wieczoru udaje mu się zauważyć w oddali pożar, a kiedy dociera na miejsce, wyczuwa, że w palącej się szopie ktoś jest. Wtedy decyduje się na transformację i ratunek młodej, dziwnie roznegliżowanej dziewczyny. Nie wie jeszcze, że ten dobry uczynek wplącze go w znacznie większą kabałę, niż mógłby się spodziewać.

Zaprawdę powiadam wam, że Gleipnir to jest high quality trash z najwyższej półki. Niby typowy, mało odkrywczy, mocno morderczy battle royale z supermocami znikąd, ale za to zanimowany o wiele lepiej niż średnia tego typu produkcji. Choćby z tego względu warto to sobie odpalać, bo można się i pośmiać fabularnie, i pozachwycać technicznie. Wydaje mi się też, że studio Pine Jam całkiem dobrze się bawi przy produkcji. Warto zauważyć, że w głównej roli obsadzono Natsukiego Hanae, znanego z roli Tanjirou z Kimetsu no Yaiba, który identycznie jak Shuuichi z Gleipnira ma niesamowicie wykształcony węch. Niby taka mało popularna zdolność jak na głównego bohatera, a tu proszę, ten sam aktor głosowy będzie mógł skorzystać z nabytego wcześniej "niuchającego" doświadczenia. W ogóle zgromadziła się tu całkiem zacna ekipa. Duet reżysera i scenarzysty pracował już razem nad Akatsuki no Yona, a za designy postaci odpowiada prawdziwy człowiek renesansu, który ma na koncie choćby projekty do Baccano!, Durarary!!, Madoki, Haikyuu!!, Balroom e Youkouso, 5 części JoJo i wiele, wieeeele innych. Jedynie o twórcy soundtracku nie jestem w stanie się wypowiedzieć, bo na koncie ma jedynie muzykę do Release the Spyce, a ta była mocno oryginalna jak na anime (czyt. dziki dubstep aż miło). W sumie może to pasować do takiej serii jak Gleipnir. A postacie...? Naaaah, na razie średnio mnie obchodzą. Ważne, że Shuuichi ładnie niucha, a uratowana przez niego dziewczyna ma dobry gust do bielizny (w ogóle gdyby anime mogło mieć product placement, to tu aż by się prosiło o jakieś dobitne logo Intimissimi czy czegoś w tym rodzaju). Niczego mi więcej do odmóżdżenia nie trzeba.

Honzuki no Gekokujou: Shisho ni Naru Tame ni wa Shudan wo Erandeiraremasen 2nd Season

Wiara wymaga niekiedy ciężkich poświęceń i... cóż... często utraty godności...

Wracamy do przygód małego, acz pieruńsko zdolnego Mola Książkowego imieniem Myne (damn you, niespójny zapisie). Aby uchronić się przed Pożeraczem, gorączką wywołaną nadmiarem magii, Myne dołącza do Kościoła. Tam czekają na nią nie tylko potężne artefakty zdolne powstrzymać rozwój choroby, ale przede wszystkim biblioteka pełna książek, który stanowi dla dziewczynki argument naczelny. Niestety, mimo zapewnienia sobie niezłych warunków bytowych oraz możliwości codziennego powrotu do własnego domu, Myne nie będzie miała zbyt różowo w nowej pracy. Zostaje jej bowiem przydzielona trójka pomocników - mocno niekooperatywnych pomocników, warto zaznaczyć. W końcu jeden jest od Myne wyraźnie starszy, drugi totalnie wredny, a trzeci to dziewczynka, a zarazem szpieg na usługach Najwyższego Biskupa...

No i cóż ja mogę wam tutaj rzec? Takich isekajów nam właśnie potrzeba. Gdyby więcej było isekajów takich jak Honzuki no Gekokujou, które odwalają porządną robotę przy konstruowaniu świata przestawionego i budowaniu siatki relacji między przesympatycznymi, ale charakternymi postaciami, to nikt nie miałby za złe, że ten gatunek zagarnia znaczną część rynku aktualnych anime. Jasne, to żadna mistrzowska produkcja. Animacja jest bardzo uproszona i mało ruchawa, a projekty postaci - jakby się nad tym głębiej zastanowić - są dość tanie w wykonaniu. Ale jest w tę produkcję włożone tak mnóstwo serca i dbałości, że nie można zarzucić twórcom, że odwalają fuszerkę. Swoją drogą - przy okazji tego odcinka udało mi się mocniej skupić na muzyce i z zaskoczeniem zauważyłam, że soundtrack przy scenie "zaprzysiężeniu" Myne przypominał trochę swoim klimatem Wiedźmina i tamtejsze chórki zawodzące na modłę pradawnych śpiewów. Ciekawe, że jakoś wcześniej mi to umknęło... a może akurat się trafił nowy utwór? Muszę to potem sprawdzić. Mimo wszystko dobrze się stało, że postanowiono podzielić produkcję na dwa sezony, bo nie dość, że dało to ekipie nieco czasu na przygotowanie (czas jest zawsze bezcennym surowcem dla animatorów), to jeszcze wyraźnie oddzieliło arc "przedkościołowy" z tym "kościołowym"... a! Tylko nie zapomnijcie jeszcze sięgnąć po dwie wcześniej wydane OVA. Fajnie łączą oba sezony i dodają kilka zakulisowych informacji.

Houkago Teibou Nisshi

Nie stawaj okoniem wobec radości łowienia rybek!

Stwierdzenie "emocje jak na wędkowaniu" nagle zaczęło nabierać nowego znaczenia. Bo faktycznie, raczej nie ma co oczekiwać pościgów ani wybuchów od mężczyzn zasłużonego wieku oraz nie mniej zasłużonej kolekcji trofeów... ale już po uroczych licealistkach zgłębiających tajniki poławiania? Czemu nie! Hina Tsurugi wraz z rodziną przenosi się do nadmorskiego miasteczka. Podczas leniwego spaceru, podczas którego główna bohaterka podziwia okolicę i przypomina sobie o dawnych wyprawach z dziadkiem, napotyka na dziwnie drepczącą w miejscu dziewczynę. Hina już myśli, że to jakaś niedoszła topielica albo może niewiasta, której zaczęło się robić słabo, już do niej biegnie, coby dopomóc i uchronić przed nieszczęściej... ale okazuje się, że to tylko inna, całkowicie zdrowa licealistka, niejaka Yuuki Kuroiwa, która właśnie zajmuje się poławianiem rybek. W wyniku splotu wydarzeń wkręca ona Hinę w dołączenie do klubu wędkarskiego, ale jest to tyle niefortunny angaż, ponieważ nasz nowy narybek (hehe) ma wstręt do robaków i wszystkiego, co obślizłe.

Doga Kobo znowu wyciągnęło jakąś mangę znikąd i zrobiło z niej swój przepis na odprężające anime sezonu. No a skoro w ostatnim czasie triumfy święcą serie o nietypowych aktywnościach klubowych (i nie tylko, bo ludzie miewają też HOBBY), to łowienie ryb idealnie się w ten trend wpisuje. Osobiście - chyba nigdy bym ze sobą nie powiązała grupy "urocze licealistki" z grupą "ryby i stawonogi w wydaniu innym niż kuchennym", ale skoro były już podróże na Antarktydę, wchodzenie na górę Fudżi i pakowanie razem ze Schwarzeneggerem, to czemu by tu nie złowić jakiegoś smacznego dorsza czy innego śledzika? Anime znosiło już większe absurdy i pomyłki. Jeśli chodzi o zawiązanie akcji w pierwszym odcinku, to wypadło ono dość miernie i raczej bez polotu. Ot, kilka dziewczynek się spotkało i łowienia im się zachciało, hej-ho i butelka rumu. Oczywiście wszystko jest prezentowane z perspektywy Hiny, czyli "ryby wyjętej z wody" (ach, sucharki udają się tutaj pyszne), która powoli wdraża się w cały temat. No a my razem z nią. Co prawda nie sądzę, żeby prezentowane w anime informacje przydały się na naszej szerokości geograficznej, bo nasze łowiska są zaopatrzone w inne produkty, ale co sobie popatrzymy na wodę, wędki i chrabąszcze, to nasze. Animacja to oczywiście stała, wysoka jakość studia Doga Kobo i nawet jeśli projekty postaci nie są zbyt wyszukane, to moe i tak wylewa się drzwiami i oknami (przeglądarek). No i ten wywołujący próchnicę ending - jeśli ktoś chce umrzeć z zasłodzenia mimo znacznej ilości ryb, to nie mógł trafić lepiej.

Kaguya-sama wa Kokurasetai?: Tensai-tachi no Renai Zunousen

Rolki zostały rzucone.

Wracamy do niekończącej się bitwy o to, kto komu jako pierwsze wyzna miłość i czy istnieje jakakolwiek szansa, żeby nastąpiło to jeszcze w liceum! Wakacje dobiegły już końca, więc samorząd uczniowski musi przygotować się do powrotu do stałych obowiązków. Na szczęście Shinomiya nie zamierza odpuścić w swojej walce o miłość i wciąż próbuje sprowokować Shirogane, aby to on jako pierwszy odkrył swoje inne, znacznie czulsze oblicze (bo zakłada, że takowe na stanie ma). Raz Kaguya zatrudnia Hayasakę, aby ta po cichu spacyfikowała bezkofeinową kawą niczego niespodziewającego się przewodniczącego; innym razem będzie prowadzić luźną, towarzyską rozmowę, której prawdziwym celem jest to, aby Shirogane oznajmił na głos datę swoich urodzin, dzięki czemu Kaguya będzie mogła bez żadnych podtekstów wręczyć mu później prezent; jeszcze kiedy indziej Kaguya będzie powoli umierać nad planszą wymyślonej przez Chikę "gry w szczęśliwe życie", która potoczy się zupełnie nie po jej myśli. A to wciąż nawet nie początek wojny, w której nie bierze się jeńców... w końcu serce to nie sługa!

Ufff! Przy tej ilości odwoływanych w tym sezonie kontynuacji (fanie, świeć nad dalszą produkcją Re: Zero, Oregairu i SAO) zaczęłam się poważnie obawiać, że ten sam los spotka także Kaguyę. Na szczęście studio A-1 Picture rozplanowało prace tak, że ostatecznie dostarczyło nam produkt zabawny, memowy i świetnie zanimowany. Pozwolę sobie jednak wsadzić dwie szpilki na zmotywowanie. Po pierwsze - opening. Należy się pochwała, że znów skorzystano z talentu i wypracowanej viralowej marki Masayukiego Suzuki, jednak tytuł/główna fraza nowej piosenki zalatuje kinkiem, którego nie spodziewałam się po szkolnej komedii tego formatu. Chociaż ja wiem? Pewnie Kaguya wolałaby Shirogane w zastępstwie swojego tatusia... Po drugie - wymyślona przez Chikę gra, jak również jej przebieg niebezpiecznie mocno zgadzały się z niezwykle podobnym wątkiem z serii Gamers!. *Dziab robi szybki research, który w realu trwa godzinę plus przerwa na serniczek* No proszę, czyli pierwsze było Gamers!... ale nic to. Oczywiście nie można tu mówić o żadnym plagiacie, bo gra The Game of Life, na której opierają się obie serie, istnieje naprawdę i powstała w 1860 roku (więc prawa autorskie już jej nie obowiązują), ale prawda jest taka, że dla mnie ten gag w Kaguyi wydawał się już trochę za mocno przewidywalny. Poza tym nie wnoszę żadnych poważnych skarg. Było śmiesznie? Było. Było rozczulająco? Też było. Był papier toaletowy? Był! Więc to idealna bajka na kwarantannie, tej przymusowej i tej dobrowolnej.

Kakushigoto

Prawdziwego artystę poznasz po tym, jak artystycznie podchodzi do każdej dziedziny życia.

Kto umie w japońskie znaczki, ten pewnie już wie, że fabuła serii jest w całości zakodowana w samym tytule. Główny bohater, Kakushi Goto, jest mangaką - całkiem nawet kojarzonym, choć dumą niespecjalnie napawa fakt, że jest twórcą licznych sprośnych komedyjek. I może dałoby się z tym jakoś żyć, gdyby na świat nie przyszła ukochana córeczka tatusia, Hime Goto. Wtedy Kakushi podejmuje męską decyzję. Zamierza ukrywać tajemnicę (kakushi goto), że żyje z rysowania (kaku shigoto), jednocześnie zajmując się samotnym wychowywaniem córki najlepiej, jak tylko potrafi. Gorzej, że to postanowienie wiąże się z całą masą absurdów i zabawnych, codziennych pomyłek.

Gdyby Usagi Drop i Sayonara Zetsubou Sensei mieli dziecko, które trafiłoby do adopcji pod skrzydła Bakumana, to tym właśnie byłoby Kakushigoto. Zresztą, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to był tak naprawdę spin-off Bakumana rozwijający losy wujka Mashiro (niestety, być może łącznie z zakończeniem). Dodatkowo przywołanie tu Zetsubou-senseia nie jest przypadkowe, ponieważ nie dość, że głos pod obu głównych bohaterów podkłada Hiroshi Kamiya (znany również jako Arararararararagi-san z Bakemonogatari (sorki, przejęzyczyłam się)), to jeszcze autorem obu dzieł jest ta sama osoba, pan Kouji Kumeta. I czuć w serii ten sam charakterystyczny feel absurdalnej komedii czerpiącej garściami z nawiązań popkulturowych, chociaż jednocześnie gdzieś tam, podskórnie, kryje się wiele melancholii i życiowych problemów. W Kakushigoto jest nim kwestia samotnego wychowywania córki, co jest zadaniem wyjątkowo wymagającym... ale Hime jest tak uroczym i inteligentnym dzieckiem, że sprawia to tak naprawdę mnóstwo radości (poza fiksacją, żeby za wszelką cenę ukryć przed latoroślą niezbyt chlubną profesję). Pierwszy odcinek był fantastyczny - zabawny, inteligentny, ładnie narysowany, z chwytliwym openingiem i endingiem... ach! Super. Bardzo się cieszę, że taka seria istnieje i że Japończycy tak ostatnio eksploatują wątki rodzinne. Oby tak dalej.

Kami no Tou

Hej, może popracujemy razem nad popularnością serii poprzez produkcję gorących doujinów?

Rachel i Yoru/Bam zdają się być nierozłączną parą przyjaciół, którzy poznali się w dość nietypowych warunkach - on próbował wygrzebać się z dołka (dosłownie), a ona wyciągnęła do niego pomocną dłoń (literalnie). Pewnego dnia Rachel, zmęczona życiem w stagnacji i mroku, decyduje się opuścić Yoru i udać się do Wieży, na której szczycie można ponoć zyskać boskie moce. Zrozpaczony Yoru najpierw próbuje dogonić przyjaciółkę, ale kiedy ta rozsypuje mu się w rękach na podobieństwo płatków kwiatów, teleportując się do Wieży, chłopak zupełnie traci nadzieję... ale wtem! Również i dla niego otwiera się świetlista brama, za którą czeka dziwny, królikopodobny stwór nazywający sam siebie Strażnikiem. Aby móc udać się w podróż na szczyt Wieży, Yoru musi najpierw przejść morderczo niebezpieczny test i udowodnić, że jest tego godny. No a dalej będzie już przecież tylko gorzej...

Początek nie brzmi specjalnie zachęcająco. Ba, brzmi jak zwykły pretekst, aby zrobić serię - w tym konkretnym przypadku koreański webcomic - w której będą czary i potwory, i dużo walk, i nietuzinkowe postacie, i nastoletni protagonista, i łojejejej. No i Wieża z pięterkami, po których trzeba się wspinać i pokonywać przeszkody. Ten Sword Art Online to jednak wszedł trochę za mocno... Zamierzam jednak przymknąć oko na ten niemrawy wstęp i mocno oszczędne tła (od razu widać, że oryginałem był webcomic i robienie tła było najmniej ważną rzeczą przy produkcji), bo Tower of God jest od lat uznawany za jedną z najlepszych manhw w ogóle. Czemu? Cusz... Nigdy nie zgłębiałam tego tematu, choć przez pewien czas miałam nawet sporą ochotę zabrać się za komiks. Sytuacja postanowiła mnie jednak wyręczyć od tego długoterminowego obowiązku i dlatego będę cierpliwie patrzeć, co to też takiego ciekawego kryje się w tym tytule, tyle że pod postacią anime robionego w animolandii i z błogosławieństwem japońskiej branży. Twórcy też są chyba dość mocno przekonani, że marka odniesie sukces, skoro do roli kompozytora soundtracku zatrudniono nie byle kogo, ale Kevina Penkina, człowieka odpowiedzialnego za muzykę w Made in Abyss czy Tate no Yuusha no Nariagari. Gorzej ma się sprawa z reżyserem, bo ten może się pochwalić tylko dwoma pełnoprawnymi projektami na koncie i oba są, łagodnie mówiąc, niespecjalnie zachwycające. Rachunek plusów i minusów zdaje się równoważyć, podobnie jak sama kreska - brzydka nie jest, natomiast ten brak cieniowania wygląda momentami aż karykaturalnie. Jako otwarcie sezonu może nie wyszło spektakularnie, ale w końcu ma to być klasyczne "od zera do bohatera".

Listeners

To egzekwowanie ecchi robi się coraz bezczelniejsze!

Miasto Liverchester słynie z niekończących się hałd śmieci i części maszyn, które codziennie są przekopywane przez tabuny robotników, żeby... no, ten... ponieważ powody. Jednym z takich roboli jest nastoletni Echo Rec, który pewnego dnia dostrzega wśród gór rupieci jakąś ciekawą, błyszczącą żarówkę. Gdy ją podnosi, okazuje się, że na drugim jej końcu znajduje się łańcuszek, u którego dynda sobie nieprzytomne dziewczę. I to nie byle jakie dziewczę. To konkretne ma bowiem na biodrze otwór w kształcie portu na micro-jacka (tylko takiego maksi), który wskazuje, że białogłowa jest Playerem - osobą zdolną do sterowania specjalnymi mechami, Equipmentem, dzięki którym może walczyć z czarnymi stworami, Bezuchymi. No, czy coś w tym rodzaju. Echo zajmuje się natomiast hobbistycznym składaniem Equipmentu. Dodajcie dwa do dwóch, a z pewnością zgadniecie, co się stanie dalej i jaki duet ruszy na spotkanie przygodzie.

Podczas oglądania pierwszego odcinka miałam gdzieś w tyle głowy przebitki z takiej niszowej, zapomnianej przez Boga i twórców serii Classicaloid. Jeśli jej nie kojarzycie - szczęściarze z was. Jeśli natomiast oglądaliście, to wam szczerze współczuję. Więc mam sobie takie niepokojące wrażenie i tak mi coś po cichu podpowiada, że obie te serie miały pomysł na zrobienie fuzji muzyki i bitewniaka, ale oczywiście kompletnie to nie wyszło. I tak oto z Listeners zrodził się kolejny z tysiąca mu podobnych animu z rodzaju "boy meets girl", tylko w pseudomuzycznym, pseudosteampunkowym świecie. To albo ktoś zwęszył spory pieniądz w koncepcie rodem z Senki Zesshou Symphogear, tylko dorzucił dla niepoznaki projekty postaci będące odrzutami po produkcji Carole&Tuesday. Widzę tu tyle powtarzalnych elementów i tyle nudnych rozwiązań, że przestaję się dziwić, że pierwsze ogłoszenia odnośnie tego anime pojawiły się zaledwie dwa miesiące wcześniej. Wygląda to jak szybki składak zrobiony na potrzeby zapchania ramówki, szczególnie że jedyną rzeczą, jaką reklamowano tę serię, miał być "unikalne designy dla ponad dwudziestki postaci!". Serio? Nie fabuła, nie nazwiska ekipy? Tylko projekty postaci? Czego się można było spodziewać. Tropów do odhaczenia znalazło się tyle, że należałoby zrobić z tego samodzielne bingo: jest nijaki główny bohater, który ma Marzenie, ale nie umie chwycić byka za rogi, jest tajemnicza dziewoja z amnezją, która włada tak naprawdę niesamowitymi mocami, są cholernie brzydkie mechy robione w pokracznym CGI, no ale w sumie czego się można było spodziewać po studiu MAPPA (tym bardziej że Dorohedoro do reszty wyzuło ich z mocy przerobowych), są seksualne podteksty poziomu nastoletniego, no i jest wyruszenie w wielką podróż ku nieznanemu, ponieważ kolejne niezrozumiałe powody. Już w tym momencie mogę wam powiedzieć, że białogłowa dowie się o swojej mhrocznej przeszłości, parka zostanie rozdzielona jakąś dramą, potem zejdzie się, ponieważ nastąpi apokalipsa, ale na szczęście na sam koniec wszystkich uratują potęgą marzeń. Dawno już niczego nie rzucałam po pierwszym odcinku. Czas to zmienić.

Nami yo Kiitekure

O takie jakościowe niedźwiadki w Golden Kamuy nic nie robiłam.

Minare Koda przeżyła właśnie głębokie rozczarowanie miłosne - zerwała z chłopakiem, który nie dość, że ją zdradzał, to jeszcze naciągnął ją na znaczną sumę pieniędzy pod pretekstem pomocy swojemu choremu ojcu. Minare postanawia zapić smutki znacznymi ilościami alkoholu, jednocześnie wylewając żale (ale wlewając gorzałkę do swojego gardła) przez wąsatym nieznajomym, niejakim panem Matou. Następnego dnia Minare w dość niespodziewany sposób dowiaduje się o profesji pana Matou - jest on bowiem właścicielem stacji radiowej, a pijany monolog porzuconej kobiety zostaje nagrany, a następnie upubliczniony na antenie radia w biały dzień. Wściekła Minare leci na złamanie karku do studia, nie wiedząc jeszcze, że miejsce, do którego zmierza, stanie się punktem zwrotnym w jej własnej radiowej karierze.

Nominacje do rozmaitych nagród dla mangowego pierwowzoru przemykały mi gdzieś od czasu do czasu na portalach z niusami, więc całkiem się podjarałam faktem, że seria dostała anime. W końcu czy opowieść o pracy w radiu nie sprawdzi się lepiej razem z dźwiękiem? No i tu dochodzimy do istotnej kwestii, czyli głosów. Pewnie mało jest wariatów, którzy w anime zwracają uwagę na aktorów głosowych i ich grę - tu jednak jest to kluczowy punkt fabuły, ponieważ Minare zostaje zatrudniona w radiu właśnie przez swoją charyzmę, zawziętość i głos. Tymczasem Riho Sugiyama, która wciela się w rolę głównej bohaterki, jest praktycznie świeżakiem na rynku seiyuu i... no, to słychać. Nie mówię, że kompletnie nie pasuje do tej postaci, bo na taki kategoryczny osąd bym się nie zdecydowała, natomiast w mojej ocenie jest za mało drapieżna, a kiedy wystrzeliwuje z siebie długie, szybkie zdania, to brzmi to jakoś tam mocno płasko i na jednym biegu. Spodziewałabym się większej wirtuozerii i zmian tonacji przy tak różnorodnych tekstach, które Minare z siebie wypluwa (raz czytając nudne listy od słuchaczy, a raz produkując własne, cięte osądy). No ale to, co w każdym innym anime byłoby tylko mało znaczącą uwagą dla mocno zaawansowanych, w przypadku Nami yo Kitekure jest już pewną wadą, na którą zamierzam baczniej patrzeć. Dodatkowo pomieszana chronologia i skupienie się w pierwszym odcinku praktycznie wyłącznie na głównej bohaterce sprawia, że jeszcze nie umiem zdecydować, czy chcę śledzić fabułę, czy nie... bo jej na razie nie zauważyłam. Co takiego może dziać się w radiu poza koniecznością uatrakcyjnienia ramówki, żeby zapobiec bankructwu? Czy przyjdzie nam obserwować radiowe stand-upy? Czy wątek sercowy jeszcze w jakiś sposób się rozwinie? No i czy eks Minare dostanie to, na co zasłużył, a zasłużył na wieżę radiową wbitą prosto w de? Zapraszamy na kolejną audycję!

Otome Game no Hametsu Flag shika Nai Akuyaku Reijou ni Tensei shiteshimatta...

Tak się bawi, tak się bawi SZLA-CHE-CTWO!

Podczas niefortunnej (a może jednak błogosławionej?) w skutkach przechadzki pewna kilkuletnia, rozwydrzona szlachcianka imieniem Catarina potyka się i ląduje czołem prosto w chodnik. Nie sposób nie pomyśleć, że sobie na to, zołza, zwyczajnie zasłużyła, ale jednocześnie w głowie Catariny dzieje się coś niepokojącego. Przed oczami pojawiają jej się nieznane obrazy z zupełnie innego świata, gdzie ona sama była zwykłą, przeciętną dziewczyną. Dziewczyną, która lubiła wspinać się po drzewach i siedzieć po nocach przy grach otome, a która... tragicznie zginęła w wieku siedemnastu lat! Lecz oto proszę, można by było pomyśleć, że ma niesamowitego farta, skoro odrodziła się w ciele wspomnianej szlachcianki z rodu Claes, ale w tym jest kolejny pies pogrzebany. Catarina rozpoznaje, że obecny świat to miejscówka prosto z gry otome Fortune Lover, a ona gra w niej główną antagonistkę, na którą czekają same złe zakończenia!

Ojejku! Ale się wciągnęłam! Nie sądziłam, że hybryda isekaja, reverse-haremówki i komedii tak mnie zauroczy! Pomysły Catariny odnośnie tego, żeby za wszelką cenę zmienić bieg wydarzeń, są naprawdę niegłupie, nawet jeśli proces przetwarzania każdego patentu aż prosił się o natychmiastową eksplozję mózgu. Dziewczyna wzmacnia się w walce, trenuje czary poprzez uprawianie grządek, a przede wszystkim - pozostaje w dobrych relacjach ze wszystkimi dookoła, co łamie u podstaw wszelkie zasady postępowania prawdziwych villainów. Jeszcze w relacji z boskim chibi-księciem tak tego nie widać, ale przesłodkie było, jak bardzo Catarina zaangażowała się w bycie fajną siostrą (damn you, nadchodzące incesty między postaciami niepołączonymi więzami krwi...). Mam wrażenie, że to, co nie do końca zadziałało z przekokszonymi bohaterkami w Pannie (Nie)przeciętnej i Żeńskim Tarczowniku, w Hamefurze wreszcie wybrzmi dobrze. Dodatkowo jest to wszystko bardzo ładnie zanimowane, opening w wykonaniu angeli wpada w ucho, postacie mają zdrowe relacje, ale jednocześnie nie przeszkadza to w przedstawianiu sympatycznych, lekkich gagów... no gęba nie może mi się przestać uśmiechać. Przyda nam się w temacie taka świadoma parodia gierek otome, bo akurat niecelowych parodii gierek otome to było akurat zbyt dużo. Co to za dobra sobota z damskimi isekajami!

Shokugeki no Souma: Gou no Sara

ORA ORA ORA ORA...!

Po pokonaniu Jedzeniowych Komunistów i zrzuceniu ze stołka dyrektora Akademii Totsuki Azamiego Nakiri, magicznie nawróconego na właściwą ścieżkę gotowania, wszystko wraca do nowej, lepszej normy - Erina obejmuje urząd jako nowa dyrektorka, Souma zaczyna dowodzić Elitarnej Dziesiątce jako Pierwsze Krzesło i wszyscy zaczynają żyć długo i szczęśliwie... oczywiście do czasu. Kiedy dotychczasowi pierwszoroczni przechodzą na drugi rok, pojawia się informacja, że po długiej przerwie planowana jest organizacja ogólnoświatowego konkursu dla wybitnie uzdolnionych kucharzy poniżej 25 roku życia - BLUE. Oczywiście Souma nie może odpuścić takiej okazji, szczególnie że to właśnie w tym konkursie chciał kiedyś wystartować jego padre. Jak się niebawem okaże, nie tylko on jeden ostrzy sobie zęby (i zestaw kuchennych noży) na to wyzwanie...

Pamiętam doskonale, jak pierwszy sezon Shokugeki był powszechnie zachwalany i jak nie można było zasiąść do oglądania odcinka bez postawienia talerza z porządnym obiadem. Dziś jedynie, co się powszechnie uważa, to że BLUE arc jest jedną z najgorszych rzeczy, jaka przydarzyła się shounenom w ogóle. I nie powiem, już po pierwszym odcinku widać, jak bardzo powołanie do życia tego sezonu jest bez sensu. Stawianie przed bohaterami kolejnych śmiertelnie poważnych wyzwań tuż po tym, jak seria zakończyła się solidnym epilogiem i zdobyciem wszystkich możliwych achivementów (nawróceniem złodupca, pokonaniem wszystkich koksów, zgarnięciem najważniejszych tytułów i pozycji w hierarchii szkoły) wygląda jak najzwyklejsze odcinanie kuponów. No normalnie Kubo Tite pozdrawia znad skryptów do ostatnich rozdziałów przeciągniętego Bleacha. Co gorsza jedzenia w Shokugeki jest obecnie jak na lekarstwo, a praktycznie cały czas antenowy zajmują jakieś dramy wyciągane z tyłka. I jeszcze ten ending, który pokazuje kulinarny odłam KKK i mówi wszystko o motywacjach głównego złodupca podkładanego przez Juna Fukuyamę, zmartwychwstałego imperatora Leloucha vi Britannia... O matko kochana, dość już tego bullshitu, dość! To miała być seria o gotowaniu, nie o walce filozoficznych ideologii ukrytych pod płaszczykiem steków z ziemniaczkami! Jeśli będę to oglądać, to tylko dla beki i ewentualnie dla sprawdzenia, jak łatwo można zajechać do gołej ziemi niezwykle uznaną markę. Ale jeść przy tym nie będę. Nie chcę sobie psuć apetytu.

Yesterday wo Utatte

*głosem Krystyny Czubówny* Kruki, poza siatkówką, uwielbiają towarzystwo uroczych przedstawicielek szkół średnich.

Rikuo Uozumi ma o sobie niezbyt wysokie mniemanie. Minęło sześć miesięcy, odkąd ukończył studia, a jego kariera zawodowa już woła o pomstę do nieba. Rikuo był zniechęcony wizją wbijania się w sztywny garnitur i ubiegania się o ciepłą posadkę korpo-szczura, dlatego odpuścił sobie wszelkie starania i tak sobie o, egzystuje, pracując na pół etatu w spożywczaku i okazjonalnie dokarmiając na zapleczu kruki. Pewnego razu natrafia na tajemniczą dziewczynę, Haru, która najpierw wyprasza u niego darmowe bento, a później zaczyna go regularnie odwiedzać w pracy (do kompletu z siedzącym jej na ramieniu krukiem Kansuke). W międzyczasie organizowany jest zlot absolwentów uczelni, na którą uczęszczał Rikuo. Mężczyzna jednak nie zamierza się na nim pojawiać z dwóch względów: pierwszym jest status pracowo-majątkowy, a drugim - obecność koleżanki, w której główny bohater beznadziejnie się podkochiwał...

Ten opis jest tak samo składny jak fabuła pierwszego odcinka - w sumie dzieje się dużo, w sumie nie szczędzi nam się informacji, ale jednak zupełnie nic z tego nie wynika. Na razie zapoznaliśmy się z warunkami bytowymi głównego bohatera, a przy okazji spotkaliśmy cztery kumplujące się z nim postacie. I to by było w sumie na tyle. Dokąd ma zmierzać historia albo czego ma dotyczyć? No zabijcie mnie, ale nie wiem i nie mówią tego nawet opisy na MALu czy Anicharcie. No po prostu zero konkretów. Jest sobie bohater i są ludzie dookoła niego. Tyle. Boję się, że skończy się na prostej, leniwej obyczajówce bez żadnego motywu przewodniego (no chyba że ma nią być ubóstwo i supermarkety), bo tego bym chyba nie zniosła. Choćby produkcja stawała na rzęsach - a z pewnością można się tego spodziewać po Doga Kobo - to sensowność animowania najzwyklejszego Żyćka niespecjalnie mnie rajcuje. Jak mi będzie brakować ludzi i ich problemów, to wyjdę na zew... a. Ten. No w sumie teraz nie wyjdę, ale pozostaje mi jeszcze spojrzeć w lustro, żeby dostąpić zaszczytu poznawania egzystencji szarych ludzi. Mangowy oryginał ma 11 tomów, a anime zaplanowano na 12 odcinków plus 6 specjalnych, dostępnych na streamingu, więc teoretycznie rachunek powinien wskazywać na to, że twórcy muszą ściskać materiał do adaptowania. Tymczasem strasznie mnie to znudziło. Parę razy zerkałam w stronę suwaka odtwarzacza, sprawdzając, ile czasu jeszcze zostało do końca. Zawsze zostawało za dużo. Na razie położę sobie ten tytuł na półeczkę "do binge-watchowania na potem", może wtedy coś z tego wyjdzie, jak wyjdzie - więcej fabuły. Albo w ogóle jakaś.

Prześlij komentarz

1 Komentarze

  1. Sieroty po Tsuritamie, w dwuszeregu zbiórka.

    Fruits Basket 2 – zdecydowanie o ile ktoś nie cierpi akurat z powodu traumy… w moim odczuciu na razie nic się nie zmieniło w stosunku do sezonu pierwszego – dalej nie jest to seria, do której bym kijem od miotły goniła, ale też (tymże kijem) nie będę odganiać. Ot. Jest. I jest spoko. Takie przyjemne oglądanie. A że wciąż jestem „na ślepo” i nie wiem, co będzie dalej – liczę, że w spokojnym tempie się wszystko elegancko rozwinie i rozwiąże.

    Dziany Detektyw - *wzdych*
    Ja: nie lubi kryminałów
    Też ja: drugi sezon z rzędu (trzeci? Sherlock?) zaczyna coś o detektywach
    Dobra. To jest to, co Tumblr ponoć zwariował? Kurczak, mi nic nie urwało, i szczerze mówiąc, pewnie bym odpuściła, gdyby nie jeden fakt: szacowny pan Daisuke wygląda niczym podrośnięty Artemis Fowl. Zwłaszcza w tym ujęciu nocnej jazdy samochodem z openingu, w okularach przeciwsłonecznych do kompletu. Biorąc pod uwagę to, co zrobił Disney, odczuwam potrzebę jakiegoś „dobrego” (choćby i wizualnie!) Artemisa, niech mi pan kasiasty zrobi przysługę pod względem graficznym. Zwłaszcza, że i stan konta w sumie też się zgadza…
    Podoba mi się pomysł podawania na końcu odcinka zestawienia wydatków. Bo to będzie co tydzień, prawda…?

    Kami no Tou – jak na razie mam bardzo silne skojarzenia z egzaminem na Łowcę z HxH. Tłumek ludzi na starcie? Kolejne etapy eliminacyjne, testerzy? Trzeba się wykazać, niekoniecznie mordooklepem ale i inaczej? (Choć mordooklep też czasem przechodzi.) Jakiś konkretny cel w tej bieganinie (licencja/Rachel)?
    Tak, tak, wiem, to nie jedyna seria która ma podobny motyw, i pewnie nawet HxH nie jest najbardziej podobny w tym wypadku. Niemniej: serio, moja pierwsza myśl to właśnie „o, egzamin na Łowcę”.
    Miałam też ubaw z testera od wody, strzygłam uchem cały odcinek bo hmm, może, brzmi podobnie, ale czy na pewno… po czym padło jedno krótkie „hmph”. O, Sakaido! :D ale zgrzyta mi słuchowo, że wołają za naszym głównym Yoru, a w napisach jest per Bam. Przejrzałam nawet jakiś artykuł od CR czemu tak, no i niby rozumiem, niemniej... no, wiedza nie zmienia faktu że mi zgrzyta.

    U mnie na wiosnę tyle. Patrzyłam na te rybki z przyczyn sentymentalnych, ale chyba jednak nie.

    OdpowiedzUsuń