I nigdy, przenigdy nie ufajcie białym, puchatym maskotkom... - recenzja mangi Magic Knight Rayearth (tomy 4-6)

Okej, kochani! Mamy to! Nareszcie mamy! Dotrwaliśmy do oficjalnego zakończenia mangi CLAMPa w Polsce! Patrząc na to, jakie przeboje potrafiły i wciąż potrafią dziać się z tytułami od tej sławnej grupy mangaczek - od utykania na wieczystym hiatusie (X/1999, Gate 7, Drug & Drop) po nagłe odgrzewanie kotletów po wielu latach od zakończenia głównej serii (xxxHolic: Rei, Tsubasa World Chronicle: Nirai Kanai-hen) - Magic Knight Rayearth wydaje się na tym tle serią idealnie przemyślaną zarówno pod względem długości, jak i domknięcia wątków. Wydaje mi się też, że jest to tytuł na tyle uniwersalny, że przypadnie do gustu każdemu - dziewczyny będą cieszyć się z tego, że manga opowiada o przygodach trzech głównych bohaterek obdarzonych wybitną siłą oraz urokiem osobistym, natomiast panowie odnajdą w serii to, co tygryski lubią najbardziej, czyli mecha, walki, akcję i urocze waifu. W tym jednym przypadku zgadzam się całkowicie z twierdzeniem "ech, kiedyś to były mangi...". Ano były i na szczęście wciąż są - u nas, w całości, na polskim ryneczku.


Tytuł: Magic Knight Rayearth
Tytuł oryginalny: Magic Knight Rayearth
Autor: CLAMP
Ilość tomów: 6 (zawiera Magic Knight Rayearth i Magic Knight Rayearth 2)
Gatunek: przygoda, dramat, fantasy, mecha, shoujo, supernatural
Wydawnictwo: Waneko
Format: 195 x 135 mm (powiększony)


Hikaru, Umi oraz Fuu wracają bezpiecznie na Ziemię, ale mimo upływu czasu wciąż nie mogą się pogodzić z tym, co stało się w Cephiro. Jest im z tego powodu tak źle i nieswojo, że umawiają się na spotkanie w Tokio Tower, by raz jeszcze porozmawiać o minionych wydarzeniach i decyzji podjętej na życzenie księżniczki Emeraude. Nieoczekiwanie spotkanie przerywa pojawienie się intensywnego światła... które ponownie przenosi ziemskie dziewczęta do Cephiro! Sytuacja wydaje się jednak jeszcze gorsza niż poprzednio - magiczny świat nie jest już bowiem piękną krainą napadaną przez okazjonalne potwory, a stał się wyjałowionym, kompletnie niezdatnym do zamieszkania gruzowiskiem. Wszystko to z powodu nieobecności Filaru, który chroniłby świat siłą swojej woli. Jedynym elementem architektury, jaki istnieje i ma się jako-tako dobrze, jest stworzony przez Guru Cleafa oraz innych magów zamek, w którym zgromadziła się cała ludność Cephiro. Tam Hikaru, Umi oraz Fuu spotykają się ze starymi znajomymi, a przy okazji dowiadują się o sytuacji i o konieczności wybrania nowego Filaru. A trzeba się spieszyć, bowiem na ciepłą posadkę ostrzą już sobie zęby najeźdźcy z trzech sąsiednich krajów...

Bo przy takich pięknych rycerzach to nawet księżniczki wymiękają!

Podsumowanie mangi bez zdradzania kluczowych spoilerów odnoszących się do zakończenia będzie trudnym zadaniem, ale postaram się go podjąć. Warto jednak zaznaczyć, że trzeci tom wywrócił całą sytuację do góry nogami, a urocze fantasy, które do tej pory opowiadało o poszukiwaniach magicznych broni, zmieniło się w coś wyraźnie mroczniejszego i pełnego głębokich przemyśleń na temat istoty poświęcania się dla innych osób. W drugiej części MKR odnalazłam swoistą krytykę typowego dla Japończyków zachowania, aby zachowywać tajemnice wyłącznie dla siebie i podejmować samolubne decyzje pod pretekstem robienia tego "dla czyjegoś dobra". Główne bohaterki, które w pierwszym tomie zostają sprowadzone do Cephiro pod wpływem cudzego działania i mają walczyć, żeby zasłużyć na powrót do Tokio, w czwartym tomie pragną wrócić do magicznej krainy z własnej woli i bronić go, bo to właśnie to uważają za słuszne. Chcą również przeciwstawić się systemowi, który wymaga wobec Filaru, aby całe swoje skupienie i siłę woli poświęcał utrzymaniu porządku w Cephiro. Tylko co się wtedy dzieje z samym Filarem? Czy jedna osoba powinna się poświęcać w imię ogółu? Czy osoba rezygnująca z własnego szczęścia może zapewnić szczęście innym? I czy nie lepiej by było, gdyby każdy dokładał swoją małą cegiełkę do tego, aby uczynić świat piękniejszym miejscem?

Seria z silnymi, niezależnymi dziewczętami dla silnych, niezależnych... mangowców

Nie gloryfikowałabym geniuszu autorek, tak jak to robią goście zaproszeni do tworzenia rozległych komentarzy na końcu tomików (ostrzegam przed posłowiem w tomie 5, w którym postanowiono rzucić bezczelnym spoilerem odnośnie ostatniego kadru w tomie 6), bo mają swoje wady. Humor jest już mocno przestarzały, czasami wypowiedzi bohaterów trącą prawdami rodem z książek Paolo Coelho, ekspozycja nie jest najsilniejszą bronią w arsenale mangaczek... ale jednocześnie panie z CLAMPa posiadają niesamowitą wyobraźnię i swego rodzaju dystans, aby robić z wytartymi motywami coś nowego, niekonwencjonalnego i zaskakującego. Drużyna złożona z samych bohaterek? Proszę bardzo. Mechy do kompletu z magicznymi zaklęciami? Czemu nie. Złodupcy działający z osobistych pobudek, które potrafimy w pełni zrozumieć, a nawet troszkę-troszeczkę stoimy po ich stronie? Prawidłowo. Znajdzie się tu nawet miejsce na małą, nieco zakamuflowaną sugestię LGBT - pewnie żeby wydawca nie zaczął toczyć piany z pyska - ale jak na tamte czasy był to niezwykły krok do przodu umożliwiający znacznie odważniejsze ruchy w przyszłości (w takiej Card Captor Sakurze chociażby). Magic Knight Rayearth to nie takie urocze, bezbolesne fantasy, jak się może na pierwszy rzut okładek wydawać. To seria, która zdecydowanie wie, co chce opowiedzieć i jakie problemy zasygnalizować czytelnikowi.

No cóż... wolna elekcja, wolna amerykanka!

Żałuję jedynie, że pewne znajome postacie, które w pierwszej połowie serii odgrywały naprawdę znaczące role, a które ponownie zaprezentowano w tomie 4, zniknęły zupełnie na cały tom 5 i dostały dopiero odrobinę czasu antenowego w 6. Jasne, możecie uznać to za typowe malkontenctwo czytelnika, któremu zawsze jest mało... no ale faktycznie było mało! Chcę więcej! Chcę interakcji między postaciami! Chcę wyraźnego zacieśniania się więzi i wzajemnego zrozumienia! I z jednej strony udało się zarysować wiele interesujących wątków, ale potem autorki chyba stwierdziły "druga część MKR też musi się zmieścić w trzech tomach, żeby było ładnie i symetrycznie, no i mamy tylko trzy bohaterki do umieszczenia na okładkach, więc trzeba się sprężać z fabułą". Boli mnie to szczególnie w przypadku Ascota i Ferio, którzy zasługiwali na o wiele lepszy rozwój i pokazanie, jak poradzili sobie z sytuacją po zwolnieniu się stanowiska Filaru. Z drugiej strony fajnie przedstawiono ich relacje z Umi oraz Fuu - ta pierwsza wciąż nie wie, że Ascot to już nie uroczy malec z grzywką zasłaniającą oczy, ale dojrzały, elokwentny młodzieniec, natomiast Fuu i Ferio zdają się już doskonale wiedzieć, że darzą się szczególnymi uczuciami. Bałam się, że to Hikaru okaże się ostatecznie tą najważniejszą bohaterką, przez co Umi i Fuu zostaną oddelegowane do bycia grupowym tłem, ale na szczęście tak się nie stało. No i super, że autorki postanowiły poprowadzić wszystkie "miłosne duety" (ironiczny cudzysłów bardzo celowy) w zupełnie inny sposób, bo to podkreśla, że każda postać ma swój odrębny charakter i inaczej buduje relacje z innymi.

Serduszko puka w rytmie doki-doki~

Odpowiednio dużo (a czasami nawet za dużo jak w przypadku niektórych księżniczek) czasu antenowego dostają za to nowi bohaterowie, do których należą dowodzący statków z krajów ościennych, czyli Autozamu, Chizety i Fahren. Poznajemy ich motywację a propos tego, dlaczego tak bardzo chcą przejąć rolę Filaru w Cephiro i trzeba przyznać, że każdą można zrozumieć na swój sposób. Ludzie z Autozamu borykają się z pogarszającymi się warunkami klimatycznymi, obywatele Chizety żyją na tak małej przestrzeni, że zwyczajnie muszą skolonizować nowe tereny, a w przypadku Fahren księżniczka pragnie wykorzystać moc, aby uszczęśliwić wszystkich dookoła (i przy okazji zasypać ziemię cukierkami). Każdy z tych punktów widzenia można zrozumieć i poprzeć w ten czy inny sposób, ale jak to później wytyka pewien bohater - walczący o miano Filaru niekoniecznie chcą dobra samego Cephiro, tylko dobra dla siebie i swoich ludzi. A to już się niekoniecznie chwali.

Przykro mi, dziewczęta, ale Will Smith to to raczej nie jest...

Śledzenie "kosmicznych" potyczek znacznie ułatwiło to, że statki innych krajów miały wyjątkowo unikalne designy (a taką lampę dżina bez problemu dało się odróżnić od chińskiego smoka), jednak walki wielkich robotów ponownie zaliczam do najsłabszej części mangi. Nie jestem pewna, co tam się zadziało pod koniec 6 tomu, ale chyba przydałoby się rozszerzyć format mangi na dwukrotnie większy. O wiele przyjemniej śledzi się potyczki, w trakcie których postacie wymachują mieczami albo rzucają wypaśnymi czarami. Jednocześnie czuć znaczny postęp w kresce między pierwszymi trzema tomami a tymi ostatnimi. Daje się to zauważyć chociażby po okładkach - sylwetki postaci nie są już tylko przeraźliwie długie i kanciaste, ale są otoczone oszałamiającą ilością strojnych falbanek, piórek, cekinów i biorących się znikąd sparkli, z których CLAMP słynie po dziś dzień. I bardzo, ale to bardzo lubię tę ich dbałość do detali i odwagę przy robieniu tak szczegółowych projektów postaci.

Dekady się zmieniają, autorzy rozwijają, ale brytyjski typ urody w mangach zawsze jest tak samo egzotyczny i ponętny.

Finał historii trochę zaskakuje, a trochę nawet nie. Raczej wiadomo było, na jaką nutę autorki będą chciały podsumować całą historię - która przecież miała już swój mocno dramatyczny koniec przy pierwszej mini-części - ale w wielu elementach udało im się mnie zbić z tropu. Palma pierwszeństwa w kwestii zaskoczeń trafia do Hikaru i tego, w jaki związek się ostatecznie uwikłała, bo myślę, że tego nie grali ani kiedyś, ani nawet teraz. Na drugim miejscu ląduje Mokona, która okazała się takim kluskowatym Kyubeyem (te białe maskotki to chyba mają we krwi nękanie małych dziewczynek, co?). Brąz za to zgarnia ostatnia strona, która jest dość nieoczekiwanym mrugnięciem oczka w stronę czytelnika. I kurde, niby czytałam MKR nie aż tak dawno temu, a jednak ilość plottwistów małych i dużych znów sprawiła mi mnóstwo frajdy. Chociaż może to nie mandze trzeba dziękować, ale mojej galopującej demencji...? No nic. Te sześć tomów okazało się niezwykle zwartą, konkretną, wciąż aktualną współcześnie historią. Cieszę się, że autorki położyły tak duży nacisk na przyjaźń, otwartość na innych ludzi oraz kobiecą siłę, a także że nie wahały się opakować to w taki nietuzinkowy sposób: postacie potrafiły tu ginąć, ich dylematy wydawały się łatwe do utożsamiania się, a żadna sytuacja nie była czarno-biała. Można mangę chwalić i chwalić, ale znacznie łatwiej będzie po nią zwyczajnie sięgnąć i zatopić się w lekturze.

To co? Przejdziecie na Mokonową stronę mocy?

Do takiego tanga zdecydowanie potrzeba trojga!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko

Prześlij komentarz

0 Komentarze