Ciężkie życie w dobrobycie - pierwsze wrażenia z sezonu anime (zima 2020)

Dzień dobry, cześć i siemaneczko! Witajcie w standardowej notce, zbierającej do kupy wszystkie pierwsze wrażenia, które publikowałam przez ostatnie dni na fejsbukowym koncie Podajnika. Tym razem ten sposób systematycznego pisania opinii o pierwszych odcinkach okazał się niemałym zbawieniem, ponieważ serii do oglądania z samej tylko zimy uzbierało się aż pełne dwadzieścia (z pozostałościami z jesieni zrobiło się ich dwadzieścia pięć)! Wydaje mi się, że to mój osobisty rekord, który poza całkowitym szaleństwem autorki tegoż bloga wskazuje na jeszcze jedną rzecz - ten sezon rozpoczął się naprawdę na bogato. Jasne, do części anime mam pewne zastrzeżenia, ale wszystkim postanowiłam dać kredyt zaufania... ewentualnie wiem, że będą to niezłe szmiry, co jednak wcale nie powstrzymuje mnie przed czerpaniem masochistycznej przyjemności ze śledzenia niektórych battle royali czy tanich ecchi. Niech zatem zacznie się festiwal omawiania pierwszych odcinków i zachęcania czytelników, do wspólnego zagłębienia się w te przepastne bagno produkcji!

Nowy sezon, nowe bajki, nowe guilty pleasure do kolekcji!

Darwin's Game

Wybacz, ale miałaś tak nudny design, że nadawałaś się wyłącznie do zrobienia widowiskowego rozbryzgu juchy.

Pewnego słonecznego poranka trójka kumpli ogarnia, że na lekcje nie przyszedł czwarty z ich paczki. Jednocześnie jeden z tych obecnych, niejaki Kaname Sudou, oznajmia pozostałym kolegom, że zaginiony przyjaciel wysłał mu poprzedniego wieczoru dziwne zaproszenie do darmowej gry na telefon. Niewiele myśląc Sudou odpala w klasie aplikację, a już chwilę potem z komórki wyłania się realistycznie wyglądający, lecz niewidzialny dla innych wąż, który gryzie naszego protagonistę w szyję. Tym oto sposobem nowy uczestnik dołącza do tytułowej Gry Darwina, która rządzi się jedną, kluczową zasadą - albo zabijasz i zdobywasz punkty umożliwiające życie w dobrobycie, albo samemu giniesz. A żeby było to bardziej widowiskowe i nieprzewidywalne, każdy z graczy otrzymuje indywidualną moc, która zdecydowanie wykracza poza wszelkie ludzkie pojmowanie.

Ooo, jaka pyszna była ta śmiecióweczka, mmm, no normalnie palce lizać! Już od samych zapowiedzi spodziewałam się, że szykuje nam się kolejny animcowy battle royale niskich lotów z kompletnie randomowymi supermocami i protagonistą przypominającym z gęby bohatera taniej haremówki, dlatego z tym większą radością i pełną świadomością przystąpiłam do aplikacji tego mało wyszukanego guilty pleasure w dawce odcinka o podwojonej długości. Niestety, poziomu głupoty Ousama Game to to jeszcze nie osiągnęło (mam nadzieję, że to kwestia czasu), ale i tak zdolność łączenia wątków przez głównego bohatera plasuje go na całkiem zaszczytnym miejscu gdzieś między Gantą z Deadman Wonderland a Yukiteru z Mirai Nikki. W przypadku tego drugiego tytułu podobieństw jest nawet więcej - uczestnicy gry korzystają z umagicznionych komórek, kiedy ktoś przegrywa, zostaje zdezintegrowany na amen, a główny bohater bardzo szybko natrafia na przeznaczoną sobie yandere, która pragnie go zgw... no, założyć z nim rodzinę. Oczywiście nikt normalny o niczym nie wie, mimo że dzieją się ostro magiczne rzeczy, na mieście pojawiają się dziwne, rozpikselowane dziury, ludzie znikają, a trupy przypadkowych świadków ścielą się często i gęsto. Dodatkowym smaczkiem jest to, że Sudou korzysta z identycznej mocy co Emiya z Fate/stay night - i nie chodzi tylko o sam fakt kopiowania przedmiotów, ale nawet na jego dłoni pojawiają się świecące na niebiesko linie odpalającej się mocy. Serio, plagiatować też trzeba umieć, a nie tylko "pożyczać" te elementy, które walą widza po twarzy oczywistymi odniesieniami. Ale czego ja się spodziewam po serii, której w żaden sposób nie można traktować poważnie...

Dorohedoro

E! Ne ucheszysz! Chycha szosz my-e uchne-o mieszy szęchami!

Bez żadnego zbędnego pierdzielenia się poznajemy w akcji Kaimana oraz Nikaidou - imię tego pierwszego może wskazywać na dość wyraźnie gadzie pochodzenie, a jego głowa, choć mocno przytwierdzenia do ludzkiego korpusu, jest nieco zbyt intensywnie zielona i pokryta łuskami, żeby była całkowicie naturalnym efektem. I faktycznie - wspomniany duet bohaterów żyje sobie w mieście zwanym Dziurą i właśnie prowadzi dochodzenie odnośnie maga, który jest odpowiedzialny na nietypowy wygląd oraz wyraźne luki w pamięci Kaimana. A że posługujących się magią ludzi w tym świecie nie brakuje, dlatego naszemu nietypowemu komando śmierci co jakiś czas udaje się capnąć niczego niespodziewającego się delikwenta i wepchnąć go Kaimanowi do paszczy. Okazuje się wtedy, że gardziel stwora zamieszkuje facet, który przypatruje się ofierze i stwierdza, czy to ten, czy to nie ten. Cokolwiek miałoby to tak konkretnie znaczyć...

Najpierw przedpremierowo został wypuszczony opening, który obejrzałam - po czym natychmiast powtórzyłam seans jeszcze z dziesięć razy pod rząd - i uznałam "wow, z całym szacunkiem dla nowego Haikyuu!!, ale to jest absolutny zwycięzca tego sezonu w kategorii openingów". A potem po trudach zdobycia subów (dzięki, Netflixie) odpaliłam pierwszy odcinek anime i... cóż... nie mogę powiedzieć, że zostałam oszukana i że anime jest brzydkie, bo zrobione w całości w kiepskim 3DCG. Nawet w tej kwestii studia MAPPA nie miało wystarczająco jaj, żeby podążyć śladem Beastars i zrobić coś w kompletnie innym stylu, nawet jeśli nie czują się w nim stuprocentowo pewnie. To jest bardziej Inuyashiki w podkręconej wersji - 5/6 grafiki komputerowej, 1/6 rysowana ręcznie. I to tak bardzo nie ma sensu... Jedne postacie (Kaiman) są robione wyłącznie w 3D, inne (mag od tworzenia ludzi-insektów) są wyłącznie rysowane, a jeszcze inne (Nikaidou) są pokazywane raz tak, raz tak, bez specjalnego związku z tym, co się akurat dzieje na ekranie ani kto jest obok. Normalnie uznałabym, że to raczej nie jest seria skierowana do mnie przez swoją uber-przerysowaną-brutalność i irytujący głos Kaimana, ale spoko, nie pierwszy raz nie trafiam z targetem... jednak w takim wykonaniu to jest zwyczajnie wstyd i hańba. Szczerze współczuję fanom, bo furory to ja tej serii nie wróżę.

Eizouken ni wa Te wo Dasu na!

Nie chcą nam dać żadnej dobrej serii mecha? To same ją sobie zrobimy!

Kilkuletnia Midori przeprowadza się razem z rodziną do nowego miasta, a ponieważ jest z niej niezwykle ciekawska osóbka, dlatego w każdej wolnej chwili chadza sobie po okolicy i szkicuje w zeszytach rysunki z planami budynków czy elementów infrastruktury. Pewnego razu, kiedy nad miasto nadciąga silny tajfun, Midori zostaje zmuszona, aby spędzić wieczór w zamkniętym na cztery spusty mieszkaniu. A że w czasie deszczu dzieci się nudzą, dlatego za radą mamy dziewczynka odpala Netf... znaczy, odpala serwis streamingowy i dla zabicia czasu wybiera bajkę studia Ghib... znaczy, wybiera bajkę, która okazuje się być anime. Pierwszym w jej życiu, warto nadmienić. I jest to na tyle jakościowa produkcja, że Midori w jednej chwili łapie życiowego bakcyla. Trwa to aż do liceum, kiedy dziewczyna postanawia wreszcie wejść na wyższy poziom bycia nerdem i dołączyć do klubu anime - co wcale nie będzie takim prostym zadaniem przy jej braku towarzyskiego obycia.

Moja "relacja" z Masaakim Yuasą jest dość krótka i burzliwa - do tej pory obejrzałam jedynie Devilman Crybaby i chciałabym raczej wyprzeć z pamięci to traumatyczne doświadczenie. Jednocześnie mam do reżysera o tak bogatym dorobku wielki szacunek - w końcu musi znać się na rzeczy, skoro raz za razem przekazują mu projekty do ogarniania - więc postanowiłam dać szansę jego najnowszej produkcji i... i póki co jestem w niej bez reszty zakochana. Jeszcze nie mam pewności, czy starczy sił i pomysłu na zrobienie z tego angażującej, pełnowymiarowej fabuły na kilkanaście odcinków, ale póki co dynamika działająca między trójką zaprezentowanych dziewcząt oraz ich pomysły na anime tworzone gdzieś wewnątrz współdzielonej wyobraźni kupiły mnie nawet nie wiem jak i kiedy. Dodatkowo występuje tu ten rodzaj niechlujnej, pełnej uproszczeń animacji, która przywodzi na myśl Mob Psycho 100 albo dawne FLCL - niby projekty postaci są aż prostacko proste, ale jednocześnie reżyseria przykuwa oko, a architektura czy maszyneria są dopracowane co do najdrobniejszego detalu. Serii o robieniu mangi czy anime było już kilka, ale Eizouken ni wa Te wo Dasu na! podchodzi do tematu od kompletnie innej, bardziej abstrakcyjnej strony. Jest to póki co najlepszy pierwszy odcinek, jaki widziałam w tym sezonie i z niecierpliwością czekam na więcej. Dużo, dużo więcej.

Haikyuu!!: To the Top

Fanką wędkarstwa nigdy nie byłam, ale na takie szczupaki to mogę patrzeć godzinami.

Po wygranej nad Shiratorizawą i uzyskaniu przepustki na Wiosenny Turniej, drużyna z Karasuno przygotowuje formę na kolejny etap siatkarskich zmagań. W międzyczasie trener Takeda przynosi im dwie ważne wiadomości - Kageyama został zaproszony na obóz All-Japan (który zbiera młode gwiazdy, przygotowując je z dwuletnim wyprzedzeniem do reprezentowania Japonii na mistrzostwach świata do lat 19), natomiast Tsukishima pojedzie na obóz treningowy dla pierwszorocznych graczy z prefektury Miyagi. Z tą decyzją nie może pogodzić się Hinata, który czuje się tak, jakby zostawał daleko w tyle za swoimi kolegami z teamu.

Sorki za to opóźnienie! Musiałam wcześniej nadrobić jeszcze dziejącą się między trzecim i czwartym sezonem OVA, która pojawiła się jednocześnie wraz z pierwszym odcinkiem nowej serii, ale co tu dużo opowiadać... Mam po prostu ciary na plecach, a pod powiekami od dwudziestu minut zbierają mi się łzy. Chłopaki, co wam tak długo to zajęło? Przecież wszyscy tak bardzo tęskniliśmy! Jestem przeszczęśliwa, że Haikyuu!! wróciło i że zrobiło to w perfekcyjnej formie. Oczywiście patrząc na opening (w wykonaniu doskonałego jak zawsze zespołu BURNOUT SYNDROMES) szykuje nam się znacznie spokojniejszy arc pod względem akcji, ale za to emocji zdecydowanie nie zabraknie. Nie dziwię się frustracji Hinaty, ale jednocześnie jego nierozsądne działania są czasami prawdziwym utrapieniem dla reszty ekipy. Mam nadzieję, że wraz z treningiem umiejętności przyjdzie też odpowiednia chwila refleksji. Jeśli martwicie się, czy po tak długiej nieobecności studio Production I.G. nie wyszło już przypadkiem z wprawy, to spokojna głowa - to wizualna i muzyczna uczta dla każdego. Jeśli natomiast doniesienia o długości tego sezonu są prawdziwe, to czeka na nas całe 25 tygodni przebywania w towarzystwie maniaków siatkówki. A potem wiadomo - od lipca przerzucimy się na oglądanie trójwymiarowych Japończyków grających na Igrzyskach w Tokio. What a time to be alive!

Heya Camp△

O! Szyszonia! Niebo w gębie!

Kółko pod Chmurką wraca z kolejną porcją ciekawostek o życiu kempingowym i codzienności w Yamanashi. Nadeshiko powoli klimatyzuje się w nowym mieście, za to Aoi i Chiaki cieszą się z tego, że znalazły bezcenną ofia... znaczy, kolejną członkinię klubu, którą mogą wprowadzać w barwne tajniki prawidłowego obozowania. W międzyczasie okazuje się bowiem, że konserwy z tuńczyka mają całkiem niekonwencjonalne zastosowanie (i nie, nie chodzi wcale o zapraszanie dzików na kulturalny posiłek), a nic tak nie cieszy prawilnego kempingowicza jak... darmowe jadło do wygrania w loterii!

Co prawda nie tęskniłam za dziewczynami z Yuru Camp tak mocno, jak mogłabym po całej dwuletniej przerwie - wszystko to dzięki kochanemu Wydawnictwo Dango i wydanej przez nich mandze, która już przeskoczyła fabułę znaną z pierwszej serii - ale jednak strasznie miło zobaczyć to wszystko w ruchu. Odcinki mają tylko po trzy i pół minuty, więc miejsca znajdzie się tu na dwa, może w porywach do trzech gagów. Jednocześnie humor w głównej serii działał jakoś tak trochę lepiej niż tutaj, choć przy Heya Camp też pośmiałam się chwilkę na scenie z dzikiem. Warto zaznaczyć, że ta sekwencja jest akurat adaptacją fragmentu historyjki z końca 4 tomu mangi, za to druga część odcinka wydaje się całkowicie autorska - dziewczęta mówią o jakiejś pieczątko-loterii, której nie kojarzę z oryginału, więc może na tym polegać będzie cały short, że od teraz dziewczyny z kółka udadzą się w podróż po okolicy. Niegłupi koncept, nie powiem. Mam tylko nadzieję, że skoro twórcy nie stawiają zbyt mocno na komedię, to może chociaż short sprawdzi się jako mini-przewodnik krajoznawczy. A zamiast tworzącego się gdzieś w kuluarach kolejnego sezonu Yama no Susume będzie jak znalazł.

Housekishou Richard-shi no Nazo Kantei

Dobrego jubilera poznasz po nosie - tak spiczastym, że mógłby nawet diament zarysować.

Pewnego niepozornego wieczoru student ekonomii drugiego roku imieniem Seigi - dokładnie tak samo jak pisze się słowo "bohater" - ratuje zaczepianego przez pijaczków mężczyznę. Niedoszłą ofiarą okazuje się być przystojny, młody cudzoziemiec przedstawiający się jako Richard Ranashinha De Vulpian. Richard jest jubilerem, który przyjechał do Japonii w interesach. Ta informacja skłania Seigiego do skorzystania z usług szykownego specjalisty celem dowiedzenia się czegoś więcej o pierścionku należącym do jego zmarłej babci. Pierścionku, który z jakiegoś powodu był przez nią skrzętnie ukrywany i na który patrzyła jak na coś niesamowicie złego...

A niech mnie kule biją, jeśli to nie jest - że pozwolę sobie na oklepany żarcik - nieoczekiwana perła tego sezonu. Niby można uprościć i powiedzieć, że to kryminał... ale nie do końca. Nawet jeśli w tym odcinku w tle pojawiła się ewidentna zbrodnia, to jednak zagadka nie dotyczyła tego "kto i jak to zrobił", ale "czemu i czym tak naprawdę skutkowało to dla obu stron". Aspekt psychologiczny wydaje się o wiele bardziej pasować do medium anime i spokojnej atmosfery, jaka jest budowana wokół dwóch głównych bohaterów (spokojnie! wyłączcie swoje yaoi-allerty! tu nie będzie żadnego boys love!). Sam gimmick, żeby historie dotyczyły klejnotów, uważam za mega trafiony pomysł. W kamieniach szlachetnych jest coś takiego, co przyciąga jednocześnie piękno i zło, dlatego można się spodziewać wielu barwnych historii stojących za ich istnieniem. Jeśli zaś chodzi o realizację, to wypadło to naprawdę dobrze - czasami było mi tylko lekko nieswojo, kiedy dało się dostrzec z profilu dziwnie spiczasty nos Richarda, no i postacie w oddali trochę się rozmywały, ale to raczej typowe duperele dla bardziej wnikliwych. Nieco większym problemem jest to, że nie potrafię się wczuć w charaktery bohaterów, którzy na ten moment wydają się być jeszcze mocno nijacy, ale pewnie po pierwszym odcinku nie można oczekiwać wszystkiego. Liczę na porządny, ciekawy seans i mnóstwo materiału do późniejszych analiz w zaciszu koca i filiżanki z Earl Greyem.

ID:Invaded

Naprawdę... To, że trochę łamie cię w kościach to jeszcze nie powód, żebyś dostawał L4...

Sakaido, genialny detektyw, trafia do dziwnego, jakby żywcem wyrwanego ze snu fana science-fiction świata, w którym musi (musi...?) rozwikłać zagadkę zabójstwa pewnej dziewczynki, Kaeru. Problem polega jednak na tym, że jednocześnie Sakaido nie ma zielonego pojęcia o tym, co się dookoła niego dzieje ani nawet kim dokładnie jest (pomijając imię i profesję). Czemu świat wygląda jak trójwymiarowe, rozsypane na wszystkie strony puzzle i dlaczego jego ciało funkcjonuje mimo oczywistych braków w budowie? Kto za to odpowiada? Czemu pokój Kaeru był zamknięty? No i najważniejsze pytanie - kim jest morderca? No bo skoro mamy trupa, musi się znaleźć również i winowajca... choć jego neutralizacja będzie już zadaniem ekipy inspektorów, którzy przygląda się poczynaniom Sakaido przez wymyślny wynalazek nazywany studnią ID niczym Dumbledor stojący nad myślodsiewnią.

Czułam się tak, jakbym oglądała Incepcję w wersji animowanej - niby nadążam za absurdalnymi założeniami świata, niby wiem, o co ogólnie chodzi w całej akcji, ale wystarczy sekunda dezorientacji i po prostu płynę z prądem wciągającej, lecz kompletnie niezrozumiałej opowieści. Bardzo podoba mi się konstrukcja świata przedstawionego - odtwarzanie zbrodni w jakimś absurdalnym, metafizycznym świecie, w którym nic nie ma sensu, o ile nie jest się akurat genialnym detektywem - ale nie da się ukryć, że dla równowagi same projekty postaci są aż boleśnie brzydkie. Jak na człowieka, który robił też designy do wszystkich części Fejtów od Ufotable'a to aż niebywałe, jak bardzo dało się pójść po kosztach, ale może to również być wina niespecjalnie chwalonego (łagodnie ujmując) studia NAZ, które odpowiada za bezkonkurencyjne arcydzieło animacji Ore ga Suki nano wa Imouto dakedo Imouto ja Nai. Jednocześnie warto wspomnieć, że reżyserem jest Ei Aoki, czyli człowiek tak utytułowany w biznesie, że nie kojarzyć jego anime jak chociażby Last Exile, Fate/Zero czy Hourou Musuko to jak żyć w szafie przez ostatnich piętnaście lat. Co z tego wyjdzie? Nie mam najmniejszego pojęcia, bo to jak dać profesorowi matematyki pudełko zapałek i kazać mu liczyć na nich całki - w sumie może się udać, ale czy dla wszystkich nie byłoby łatwiej po prostu załatwić mu komputer...?

Isekai Quartet 2nd Season

Row, row... angsta pałaaa!

Do szkoły dla specjalnie uzdolnionych bohaterów isekajów dołączają nowi uczniowie z wymiany - tuż po zapowiedzi Roswaala w drzwiach pojawia się Naofumi z "Tate no Yuusha no Nariagari"... który zaraz szybko się wycofuje i idzie dalej szukać zagubionej gdzieś Raphtalii oraz Filo. Okazuje się, że kiedy natrafili w swoim świecie na potwora, z którym zamierzali walczyć, tarcza Naofumiego nagle sama z siebie zmieniła się w wielki przycisk, który przeniósł całą drużynę do kompletnie nowej rzeczywistości. Czy nowi bohaterowie sobie poradzą i czy znajdą wspólny język z pozostałą ekipą? Przekonamy się w kolejnych odcinkach cross-overowej serii na miarę chibi-Avengers!

Ech! Teraz nie dość, że trzeba znać te wszystkie isekaje, to bez pierwszego sezonu zupełnie nie ma co się na to porywać! Jaki się z tego zrobił temat dla koneserów... Ja jestem w o tyle komfortowej sytuacji, że wszystkie te serie widziałam (jeno z Overlordem nie wyszłam jeszcze poza początek drugiego sezonu) i naprawdę pasuje mi ten typ humoru. Nie jest jakiś wysublimowany i opiera się na częstych mrugnięciach oczkiem do widza (można się od tego suchych spojówek nabawić), ale nie oczekuję niczego więcej. Animacja jest maksymalnie uproszczona, bo i trzeba było znaleźć jakiś wspólny mianownik między tak różnymi seriami i projektami postaci, ale w ramach parodii to naprawdę wystarcza. Zresztą, najważniejsze i tak są dialogi między postaciami, więc akcja jest tak naprawdę bardzo umowną sprawą. W tym odcinku podobała mi się postawa Tanyi względem Aquy, bo jednak trzeba pamiętać, że ta pierwsza ma dość wątpliwe podejście do wszystkich bytów bogopodobnych, więc i w stronę naszego niebieskiego nieszczęścia często bywa rzucana odpowiednio sroga pogarda. Czekam też na więcej interakcji między Tanyą a Ainzem, bo w zeszłym sezonie było z tego takie świetne combo rozumiejących się korpo-szczurów, że ojacię. A w następnym sezonie (patrzcie, jaka się rozrzutna zrobiłam!) można rozważyć jeszcze dodanie Seiyi i Listy... he... hehehe...

Itai no wa Iya nano de Bougyoryoku ni Kyokufuri Shitai to Omoimasu.

Co zapewni lepsze bezpieczeństwo niż jeden isekai z tarczownikiem? Oczywiście dwa isekaje z tarczownikami!

Nastoletnia Kaede dostaje od swojej przyjaciółki Risy gorące polecenie pewnej gry VRMMO - New World Online. Po długich namowach główna bohaterka ugina się i z błogosławieństwem Risy, która przez kilka najbliższych dni musi się przygotowywać do egzaminów, Kaede loguje się do gry, żeby sprawdzić, czym to się je. W panelu wyboru klasy postaci decyduje się wziąć Wielkiego Tarczownika, argumentując wybór tym, że nie lubi bólu, więc będzie pakować wszystkie punkty w to, żeby nie odnosić obrażeń. Wreszcie jako Maple ląduje w mieście startowym, po czym zachwycona barwnym światem idzie polować na pierwsze potwory, żeby coraz bardziej i bardziej wzmacniać swoją absurdalnie idealną obronę oraz odporność na wszelkie zagrożenia.

Ta niekonsekwencja w budowaniu świata to ja nawet nie. Po pierwsze czemu bohaterka ma takiego fioła na wzmacnianiu obrony, skoro to tylko gra i nie powinna czuć żadnego bólu? Ba, nawet jak dostała trucizną od ćmo-podobnego stworka to widziała obrażenia po pasku punktów życia, a nie dlatego, bo coś jej faktycznie dolegało. Po drugie - ilość skilli dostawanych przy byle okazji wygląda jak tani chwyt marketingowy albo jak nieudolna próba szybkiego dokokszenia głównej bohaterki (co ma też przełożenie na to, jak szybko dostaje super zbroję, żeby zabawki mogły się szybciej sprzedawać). Po trzecie - czemu ona sobie nie dała nawet tych kilku punktów do szybkości, skoro kilka sekund wcześniej narzekała, że nie potrafi nawet szybko chodzić przez to, że ma zera w pozostałych statystykach? Ten żart z chorobliwym wzmacnianiem obrony zrobił się nieśmieszny już po drugim razie, a tu się pojawił co najmniej z pięć. A po czwarte - no tak, bo żeby pokonać uber-trudnego potwora, wystarczy wytrzymać parę ataków (tu mam pytanie - czy bohaterkę nie bolało, jak jej pasek HP skakał co chwila do zera? hmmm?) i go zeżreć? Tak na żywka? A smok nie umiał jej nawet pacnąć łapą? Co to, popłuczyny po Arifurecie? Pewnie nie powinnam się tak pieklić, ale Dziab raz uruchomiony będzie pluł jadem jeszcze jakiś czas. Ogólnie designy i animacja są naprawdę spoko, wyższa półka bycia średniakiem, ale ta fabuła... grrrr... po raz pierwszy żałuję, że to nie isekai z prawdziwego zdarzenia, bo pewnie łatwiej dałoby się załatać te dziury w logice.

Jibaku Shounen Hanako-kun

Miało być serduszko, wyszedł - pomidorek. Ale za to bez GMO!

Praktycznie każda szkoła może pochwalić się posiadaniem strasznych historii zebranych pod nazwą Siedmiu Tajemnic - w Akademii Kamome najpopularniejszą wydaje się być siódma z nich, czyli opowieść o duchu Hanako. Ma ona zajmować trzecią kabinę w łazience dla dziewcząt na trzecim piętrze starego, zapomnianego budynku szkoły, a jeśli ktoś zapuka do drzwi i wezwie Hanako, spełni ona jedno życzenie śmiałka - oczywiście za odpowiednio wysoką cenę. Nieszczęśliwie zakochana Nene Yashiro postanawia skorzystać z usług legendarnej zjawy, ale gdy tylko zagląda do właściwej toalety, okazuje się, że zajmuje ją Hanako... tyle że w postaci ubranego w czarny mundurek chłopca. Na dodatek duch nie sprawia wrażenia szczególnie strasznego, a jego zdolności natury magicznej są, lekko mówiąc, mocno ograniczone.

Seria z pewnością przykuwa oko - intensywne, kontrastowe barwy grające głównie wokół czerwieni i żółcieni, grube kontury czy okrągłe mordeczki postaci tworzą wspólnie niesamowity, piękny, unikalny styl z groźno-słodkim klimatem. Dla równowagi przesadzono niestety z ilością ramek i leniwych slajdów udających ruszającą się mangę, przez co nie ma tu tak naprawdę prawie żadnej animacji, która łączyłaby kolejne sceny w jakąkolwiek spójną całość. Jasne, taki zabieg może fajnie urozmaicać narrację, ale jak wiadomo - co za dużo, to niezdrowo. Przypomina mi to też mocno stylistykę Kuzu no Honkai czy Kanata no Astra... które tak samo jak Jibaku Shounen Hanako-kun były zrobione przez tego samego reżysera, Masaomiego Andou, w tym samym studiu Lerche. Aha. No to znamy już cały modus operandi grupy animatorów. Oczywiście da się to utrzymać w ryzach i akurat Kanata no Astra była tym całkiem pozytywnym przykładem na sprawne łączenie statycznych, komediowych ujęć i bardziej emocjonujących scen akcji, ale nawet walka z syreną wypadła w Hanako-kun dość nijako (jedno ciachnięcie i tyle?). No ale warto chociaż pochwalić rolę Megumi Ogaty jako Hanako (Shinji z Evangeliona, Naegi z Danganronpy), bo nikt tak jak ona nie umie grać creepy chłopców. Wydaje mi się, że w najgorszym razie anime będzie dobrą reklamówką dla mangi i trampoliną dla twórców fanartów. A to już zawsze coś.

Koisuru Asteroid

My little kouhai can't be this cute~

Pewnego razu na kempingu... nie, nie, chwila, spokojnie! To jeszcze nie czas nie omówienie "Heya Camp"! Ale ciężko nie pomylić bajek, bo tutaj również panuje lekki, uroczy klimat. W każdym razie pewnego razu na kempingu kilkuletnia Mira ogląda razem z Ao nocne niebo. Przy okazji dziewczynka dowiaduje się, że istnieje gwiazda, która nazywa się tak samo jak ona. Wtedy też dzieci obiecują sobie, że w przyszłości odnajdą zupełnie nową kometę, aby można ją było dla równowagi nazwać na cześć Ao. Latka mijają, drogi przyjaciół się rozdzielają, nadchodzi liceum, a pełna optymizmu Mira postanawia dołączyć do klubu astronomicznego, by spełnić dawne przyrzeczenie. Czekają na nią jednak dwie wiadomości - zła to ta, że klub astronomiczny został dopiero co rozwiązany, a jego członkowie wchłonięci wraz z klubem geologicznym do jednego, nie do końca spójnego, naukowego konglomeratu, natomiast dobra nowina jest taka, że do klubu uczęszcza również Ao... która okazuje się być dziewczyną!

Studio Doga Kobo robi anime o uroczych licealistkach robiących urocze, a zarazem mądre rzeczy - czy to ma się prawo nie udać? Naaaah. Zapomnijcie. To jak powiedzieć, że Miura wreszcie rzuci w cholerę te gry z idolkami i przestanie mieć opóźnienia z Berserkiem. Ludzie z Doga Kobo doskonale wiedzą, co należy zrobić, żeby stworzyć esencję moe i jeszcze opakować to tak, że wszyscy będą błagać o dokładkę. Oczywiście rozumiem, że można mieć spore zastrzeżenia do ich produkcji, w których kilkuletnie dziewczynki są molestowane... pardon, są hołubione przez dorosłe, śliniące się na ich widok kobiety. Na szczęście tu mamy szkolny klub, co na starcie gwarantuje, że wszystkie sugestie pozostaną na poziomie zdrowego, cieszącego oko yuri. Tematycznie też spodziewam się czegoś naprawdę dobrego, bo jednak ostatnie produkcje w tym typie od tego studia - czyli Dumbbelle, Senko-san i Anima Yell! - to serie starające się mocno rozwinąć jakiś obyczajowy motyw, często dotyczący nietuzinkowej działalności jak np. siłownia czy cheerleading. Tutaj mamy do czynienia z astronomią uzupełnianą przez badanie minerałów (oho! to już praktycznie dwa kroki do chemii!) i widać, że członkinie klubu nie znajdują się tam dla pozorowania i wyciągania funduszy od samorządu na ciasteczka, ale faktycznie pasjonują się tym, co robią. Teraz walczą jedynie o to, by nadać temu konkretny rys i móc zarażać swoim hobby innych uczniów. Trzymam za nie mocno kciuki i wiem, że przy takim dopieszczeniu animacji to będzie cotygodniowa dawka dożylnego moe, na którą będę czekać z prawdziwym wytęsknieniem.

Kyokou Suiri

Jeśli trzymają cię w niewoli i wykorzystują do robienia uroczego merchu, to mrugnij do nas dwa razy!

Podczas wizyty w szpitalu drobna Kotoko ratuje przed upadkiem przystojnego chłopaka imieniem Kurou. Żartobliwie czy też nie, Kotoko określa to zajście mianem ocalenia życia, na co Kurou oznajmia, że w sumie gdyby rozbił głowę, to na serio mógłby umrzeć, dlatego postanawia nie zapomnieć imienia swojej wybawicielki. I tak się jakoś składa, że po dwóch latach Kotoko ponownie spotyka się z Kurou, przypominając tym samym o swoim istnieniu, a jednocześnie wyznaje mu miłość, którą wcześniej ukrywała, bo wiedziała, że chłopak ma już narzeczoną. Doszło jednak do nieoczekiwanego zerwania, którego przyczynę Kotoko chce poznać równie mocno co odpowiedź na swoje wyznanie - pewnie dlatego, ponieważ w zakończenie związku Kurou zamieszane są byty niekoniecznie z tego świata.

Kyokou Suiri jest idealnym przykładem tego, co by się stało, gdyby Natsume Yuujinchou spotkało się w pół drogi z Noragami... i że połączenie to okazałoby się czymś naprawdę zacnym. Pierwszy odcinek stanowił bardzo gładkie wprowadzenie do świata przedstawionego, w którym Kotoko gra rolę mediatora między wymiarem ludzi a ayakashi/youkai/magicznych stworzeń/jak zwał tak zwał te wszystkie tanuki, kappy, duchy ustrzelonych samurajów zakochanych w kobiecej prozie i krwiożercze monstra. Kurou to znów ogromnie niejednoznaczny bohater, z którego twarzy ciężko wyczytać, czy jest miłym chłopakiem, czy może raczej beznamiętną istotą, która już nie do końca jest człowiekiem. Miyano Mamoru wcielający się w tę rolę pokazuje kompletnie inną barwę swojego głosu niż dotychczas i bardzo mi się ona podoba - nie jest przeszarżowana ani zmanierowana jak w ostatnich produkcjach i mogłabym spokojnie dać wiarę, że za mikrofonem stoi tam jakiś młody, sympatyczny chłopak. Jakość animacji z pierwszego odcinka oscyluje poziomem dokładnie gdzieś między Natsume i Noragami - pojawia się sporo dynamicznych scen, zastosowano ładną paletę kolorów, projekty postaci są przyjemnie obłe i takie przywodzące na myśl bardziej classy tytuły jak Card Captor Sakura. To może być wielki powrót studia Brain's Base do robienia ciekawych serii fantasy, tym bardziej że za sterami stoją naprawdę uzdolnieni ludzie. Oby nie przepuścili tej okazji, bo kolejna może się pojawić za kolejne siedem lat...

Magia Record: Mahou Shoujo Madoka☆Magica Gaiden (TV)

Niektórzy tańczą jak im zagrają... a niektórzy jak im pociski pozwalają.

Witajcie ponownie w tym starym, dobrym, emocjonalnym burdelu dla nastoletnich dziewczynek pragnących zbawiać świat poprzez zostanie czarodziejkami! W mieście Takarazaki urzęduje Iroha, która poza byciem przykładną córką i dobrą koleżanką zajmuje się również nieco mniej codziennym zajęciem - a mianowicie poluje na wiedźmy jako magiczna dziewczynka. Oczywiście za ten stan odpowiada Kyubey, który w zamian za spełnienie jednego życzenia nakłada na nastolatkę obowiązek dożywotniej walki ze złem. Problem w tym, że Iroha kompletnie nie pamięta swojego życzenia, co znów zasiewa w jej sercu wątpliwości, czy aby na pewno było warto za to coś walczyć. Sprawy komplikuje również fakt, że jej koleżanka po fachu, Kuroe, miewa ostatnio dziwny sen, który wzywa ją do Kamihamy, gdzie wszystkie czarodziejki mają zostać ocalone. Co tu jest grane i czy te sprawy nie są przypadkiem ze sobą jakoś powiązane...?

Wiem, że nie należy się spodziewać cudów po adaptacji gry mobilnej, która jest zaledwie jakimś spin-offem bez większego znaczenia, ale kurka wodna - to jednak jest świat Madoki, a chyba nic tak dobrze nie robi mi na serduszko jak kilka wpadających w rozpacz dziewczynek tuż po podwieczorku. No i cieszę się, że studio Shaft ma wreszcie coś konkretnego do roboty, bo odwleka to w czasie upadek tak szacownej firmy. Wracając jednak do serii i pozostawionego przez nią pierwszego wrażenia... Sceny walki nie były jakoś oszałamiająco dobre jeśli chodzi o choreografię czy animację, ale dramatu również nie ma. Całość wygląda jednak naprawdę dobrze i zadziwiło mnie, jak dużo bogatych w detale scenografii wykorzystano: szkoła, dom Irohy, pociąg, kilku rzutów na Takarazaki czy Kamihamę... wszystko jest pięknie zaprojektowane i robi chyba nawet lepsze wrażenie niż w oryginalnej serii. Historia rozwija się dość niespiesznie, ale już czuć w powietrzu czające się tuż za rogiem plottwisty. Chociażby to, że pokój Irohy wydaje się podejrzanie duży i idealnie w połowie pusty, żeby był to tylko przypadek. No a jak wypadają bohaterki? Cóż, ciężko jeszcze stanowczo wyrokować, bo na razie poznajemy zaledwie trzy z nich (w openingu pojawia się dużo więcej) i póki co są głównie przekaźnikami ekspozycji. Nie wiadomo też, kiedy konkretnie dzieje się akcja tutejszej historii. Skoro istnieją tu wiedźmy, to Madoka chyba jeszcze nie zdążyła zostać Jezusem, ale z drugiej strony... no, nie spojlując, to może być trochę bardziej zagmatwane niż się wydaje. Oczywiście wchodzę w to i liczę, że dzięki Magii Record obiecana w zeszłym roku kontynuacja wreszcie stanie się faktem.

Pet

Jak wiadomo, szybki zgon jest najlepszym lekarstwem na chorobę zwaną życiem.

Podczas wizyty w szpitalu pewien mężczyzna imieniem Hayashi natrafia na bezwolnie wpatrujące się w telewizor dziecko. Przypomina ono jego samego sprzed wielu lat, dlatego Hayashi postanawia wejść do pokoju i dotknąć ręki chłopca, by... przenieść się do jego wyobraźni. Tam okazuje się, że chłopiec - Satoru - nie może się ruszyć, bo przytłacza go wizja poćwiartowanej matki, która co chwila grozi na głos, że odbierze sobie życie (ta prawdziwa ma się dobrze, tylko nie może znieść opieki nad otępiałym dzieckiem i stąd wywołała u niego traumę). Hayashi pomaga chłopcu, ucząc go kontroli nad niepokojącymi wyobrażeniami, a przy okazji tłumaczy mu, że ma wielki dar, który musi chronić przed wpływem innych. Okazuje się bowiem, że niektórzy ludzie w tymże świecie rodzą się z ponadprzeciętnymi zdolnościami, dzięki którym potrafią kontrolować psychikę bądź mieszać we wspomnieniach. A to znów jest bardzo chętnie wykorzystywane do sprzątania szczególnie upierdliwych problemów i uciszania niewygodnych świadków...

Sądziłam, że już ID:Invaded będzie ciężkim kawałkiem pizzy do zgryzienia, a tu się okazało, że jedno anime o babraniu się w ludzkiej psychice w sezonie to stanowczo za mało. Patrząc na to, że jest to adaptacja pięciotomowej mangi sprzed siedemnastu lat można mieć nadzieję, że ktoś wybrał taki materiał z uwagi na naprawdę interesującą historię. I tej nadziei będę się jeszcze trzymać, bo niestety, ale jeśli pierwszy odcinek zdołał cokolwiek wprowadzić, to głównie zamęt. Graficznie... no, wygląda to średnio na jeża w najłagodniejszym określeniu - pewnie widziałam i gorsze rzeczy, ale wiem, że Studio Geno stać na znacznie więcej (o czym świadczy chociażby Golden Kamuy). O polubieniu bohaterów też ciężko mówić, bo praktycznie każdy z nich jest tu tylko szpiegiem w przebraniu lub ześwirowanym świadkiem, którego należało się pozbyć, żeby zademonstrować możliwości tajemniczej grupy psycho-najemniko-w-sumie-nie-wiem-kogo. Uch, no naprawdę. Im dłużej o tym myślę, tym mniej argumentów przemawia za tym, by kontynuować tę chaotyczną przygodę. Trudno. Postaram się jednak dać serii jeszcze szansę, choć pewnie dopiero wtedy, kiedy zbierze się więcej odcinków i zdoła zawiązać się jakaś konkretna akcja.

Plunderer

A za cztery lata żeńska drużyna w piłce nożnej będzie mistrzem świata.

Tegosezonowy konkurs na bohatera/bohaterkę o najbardziej skrzywionym dzieciństwie uznaję za oficjalnie rozpoczęty! Beztroskie życie małej Hiny skończyło się w momencie, gdy jej rodzicielka została wciągnięta do Otchłani przez zastęp czarnych rąk. W ostatnich chwilach mama zdążyła jednak wcisnąć córce w dłoń tajemniczą kulę z pokaźnym numerem 10000 i poprosić, aby ta odnalazła Czerwonego Barona - legendarnego bohatera przyzdobionego białą gwiazdą. Samotna Hina nie ma więc innego wyboru jak tylko ruszyć w długą, niepewną drogę. Po pięciu latach trafia wreszcie na trop i przybywa do miasta, o którym krążą plotki, że widziano w nim nie byle kogo, a właśnie legendarnego Czerwonego Barona. Przy okazji Hina dowiaduje się dwóch istotnych rzeczy. Po pierwsze każdy człowiek nosi na swoim ciele licznik związany ze stanem życia - należy dbać o jego wzrost, bo jeśli numer spadnie do zera, osoba zostanie wtrącona do Otchłani. Po drugie natomiast Hina zostaje uświadomiona, że choć Czerwony Baron nie jest żadną bajką, to problem polega na tym, że żył trzysta lat wcześniej...

Gdyby nie to, że słyszałam o mandze dość dobre opinie oraz o tym, że później w fabule mają się pojawić dość duże plottwisty, to rzuciłabym serię w diabły już po pierwszej scenie nieautoryzowanego tarmoszenia cycków określanego zwyczajowo mianem "ecchi" (która pojawia się już gdzieś po pięciu minutach trwania odcinka, więc wow, nawet nie próbowali się z tym kryć). No normalnie jakbym cofnęła się w czasie o dwadzieścia lat, a w IQ to nawet nie będę wyliczać ile... Niestety, totalnie pozbawiona inteligencji główna bohaterka (nie wie, że ludzie mają na ciałach numery, ale wie, że jej własny zlicza pokonaną odległość? que?) oraz zboczony protagonista o mocach wziętych prosto z katalogu najbardziej oklepanych pomysłów świata to nie jedyny problem tego anime. Cierpi też ono na okrutnie biedną animację, co z jednej strony może być spowodowane tym, że pierwsze trzy odcinki miały swoją premierę 8 grudnia na specjalnym pokazie w Tokio, ale z drugiej niezbyt to świadczy o pomyślunku twórców, skoro woleli wypuścić byle co jako reklamówkę swojego produktu zamiast udawać, że wiedzą, co robią. Na niekorzyść działa w tym względzie fakt, że studio GEEKTOYS wydało wcześniej takie arcydzieło jak RErideD (to o zakochanym w loli gościu, który się potknął i wpadł do dziko stojącej komory kriogenicznej, która uśpiła go na jakąś dekadę). Więcej wyjaśniać chyba nie trzeba. Zacisnę zęby w oczekiwaniu na te szumne zwroty akcji zrywające kapcie ze stóp, ale jeśli one nie pomogą, to już możecie zacząć robić zakłady, co w podsumowaniu sezonu zostanie okrzyknięte mianem guilty pleasure.

Rikei ga Koi ni Ochita no de Shoumei shitemita.

Takie tam typowe x2+2(y–0,5√|x|)2 = 1

O dziwo patrząc na długość tytułu nie chodzi tu wcale o żaden isekai, ale o legitną komedię romantyczną (cóż, to i tak był jeden z dwóch ograniczonych strzałów do wyboru). Para młodych, pełnych zapału naukowców pracujących na uniwersytecie Saitama - Himuro i Yukimura - dochodzi pewnego dnia do wniosku, że chyba czują do siebie coś więcej i że może to być miłość. No ale właśnie. "Chyba" i "może". W świecie nauki to zaledwie wstępna hipoteza, którą należy potwierdzić lub odrzucić poprzez przeprowadzenie szeregu szczegółowych eksperymentów. I tak zaczyna się długa i żmudna praca dwójki życiowych nieogarów, aby zaakceptować nowy stan rzeczy, bazujący na kompletnie niemożliwych do zmierzenia uczuciach.

Mam ogromną słabość do białych fartuchów (zarówno w życiu, jak i w anime), dlatego gdy tylko zobaczyłam plakat tej serii, wiedziałam, że muszę ją sprawdzić. I okazało się, że znalazłam coś idealnego na otarcie łez w oczekiwaniu na drugi sezon Kaguyi. Tak samo jak Shinomiya i Shirogane, tak Himuro i Yukimura starają się za wszelką cenę odwrócić kota ogonem i nie powiedzieć wprost, że to, co czują, to na pewno miłość. No, bardziej nie chce się do tego przyznać Yukimura, bo Himuro całkiem jasno daje poznać po swoim majtającym się na prawo i lewo kucyku, że w tym przypadku naukowe teorie nie robią na niej specjalnego wrażenia (choć zboczenie zawodowe ostatecznie zwycięża i cały czas daje się wciągnąć w analizę słupków). Pomysł na opakowanie komedii romantycznej w ten sposób jest bardzo fajny i unikalny. Pomaga w tym również to, że bohaterowie chodzą na studia i mają bardziej dojrzałą prezencję, nawet jeśli uczuciowo są z nich tak samo słodkie dzieciaki jak te wręczające sobie kwiatki w przedszkolu. Od razu wprowadzono również trzecią postać, ich koleżankę z labu, Kanade. Ta nie ma aż takiej fiksacji na punkcie cyferek i doskonale widzi elementarne błędy w zrozumieniu swoich znajomych, dlatego jest świetnym uzupełnieniem do komentowania tych naukowych naleciałości. Graficznie prezentuje się to naprawdę przyjemnie i liczę, że zaprezentowana w openingu i endingu pozostała część ekipy przyniesie jeszcze więcej radości w tym dynamicznym starciu między sercem a rozumem.

Runway de Waratte

Szpilki duże i chęć szczera zrobią z ciebie fest modela!

Chiyuki jako córka prezesa firmy modelingowej już od małego dzierży jedno, konkretne, mierzące wysoko marzenie - chce być modelką, która wystąpi na paryskim Fashion Weeku. Wszystko wydaje się iść jak po maśle, bo dziewczynce urody nie brakuje, a i cały czas rośnie jak na drożdżach, by osiągnąć wymagane 175 cm... do momentu, gdy jej wzrost nie zatrzymuje się nagle na wartości 158 centymetrów. I tak aż do końca liceum. Dziewczyna nie chce się jednak poddać i mimo coraz ostrzejszej dezaprobaty ojca oraz czołowej modelki ich agencji, Shizuki, Chiyuki raz za razem odwiedza kolejne castingi. Boska interwencja przychodzi wraz z poznaniem niepozornego kolegi z klasy, Ikuto, który skrycie chciałby zostać projektantem ubrań.

Choć seria jest otagowana jako shounen, to mi to wygląda na jousei pełną gębą (no bo, eee, nie wiem, jak wiele młodych chłopców jest zafascynowana modelkami i fatałaszkami, ale podejrzewam, że jednak nie tak wielu jak zwykłymi bijatykami). I to bardzo dobry jousei pełną gębą. Do tej pory modeling wydawał mi się jednak bardzo kaprawym zajęciem, bo pełnym wyrzeczeń, drakońskich diet, przedmiotowego traktowania i bycia martwym w środku, kiedy wychodzisz na wybieg. Tymczasem tutejsza historia ma opowiadać o łamaniu stereotypów i wypracowywaniu sobie marzeń na własnych zasadach. Tak trzymać! Podoba mi się strona wizualna i to, jak momentami świetnie operuje kadrami, światłem i kolorami - moment, kiedy Chiyuki wkracza do pokoju przesłuchań w ciuchach produkcji Ikuto naprawdę zrobił na mnie wrażenie. Muzyka, bo warto o tym wspomnieć, też stoi na bakier z konwenansami. Pierwsze minuty brzmiały bardziej jak koncert podczas rozdania nagród Eski czy coś w tym stylu. Z jednej strony bardzo pasuje to do tematu serii, z drugiej - nie do końca pasuje do medium anime. Jestem zaintrygowana i z chęcią będę śledzić dalsze losy bohaterów, szczególnie że zachęca do tego początek zdradzający sukces duetu świeżaków. Mając świadomość, że dramy z zazdrosnymi konkurentami z pewnością nas nie ominą, będzie to jakoś łatwiej to wszystko znieść.

Show By Rock!! Mashumairesh!!

Każda urocza potwora znajdzie swojego amatora.

Do białej lisiczki Howan przychodzi list z dalekiego Midi City - okazuje się, że nastolatka przeszła z powodzeniem pierwszy etap przesłuchania i jest zaproszona do studia na kolejną audycję, tym razem na żywo. Z błogosławieństwem rodziców, dziadków oraz całej wiejskiej społeczności, Howan wyrusza do wielkiego świata robić karierę. Niestety, podczas wędrówki przez miasto niechcący gubi list z zaproszeniem, bez którego nie będzie w stanie wejść na przesłuchanie. Kartkę podnosi jednak Himeko - pasiasta kotka, która za sprawą wujka-producenta dołączyła niedawno do żeńskiego zespołu, żeby móc grać na gitarze. W ten oto sposób ścieżki przeznaczenia nastolatek przecinają się, a opowieść o młodzieńczej pasji do muzyki może rozpocząć się na dobre!

Nie oczekiwałam zbyt wiele po nagle zapowiedzianym spin-offie pozbawionym wszystkich ukochanych bohaterów (moje ShinganCrimsonZ...), który przekazano w ręce innego studia (moje Bones...). Z tym większym zaskoczeniem przyjęłam fakt, że pierwszy odcinek wypadł naprawdę spoko - spotkanie bohaterek może nie należało do najbardziej oryginalnych czy porywających, ale już ich charaktery naprawdę mnie ujęły. Po pierwsze nie są one wcale kopią dziewczyn z Plasmagici, a to bardzo się chwali. Po drugie każda jest na swój sposób charakterystyczna i przyjemna w oglądaniu: Delmin (niebieski diabeł) to uroczy introwertyk ze stoickim podejściem do życia, Ruhuyu (fioletowa wilczyca) jest grupowym żartownisiem i luzakiem, za to Himeko (wspomniany paskowany kot) jest rozsądna, ale jednocześnie boryka się z wątpliwościami, czy nie wolałaby jednak pójść ścieżką kariery solowej. No a Howan to optymistka pełną gębą o dobrym sercu, która zawsze przydaje się w ekipie, szczególnie jeśli ktoś inny ma dla równowagi egzystencjalne problemy. Nie ukrywam też wcale, że nie sięgnęłam po tę serię dla nietuzinkowej fabuły czy głębokiego rozwoju charakterologicznego bohaterek, ale po prostu dla skocznych, słodkich piosenek umilających drogę do pracy. I tego tu nie brakuje. Cieszę się też, że pod względem stylu nasza nienazwana jeszcze grupka bliższa jest energicznej Plasmagici niż przecukrzonej Criticristy, a grafika mimo zmiany ekipy wciąż wypada stabilnie i słodko. Nie zachęcam nikogo, kto nie ma choć odrobiny cieplejszych uczuć do japońskiego popu, ale do mnie, średniej fanki serii idolkowych, to uniwersum trafia niezmiennie jak żadne inne.

Somali to Mori no Kamisama

Przez twe oczko zielone, zielone - oszalałem!

Patrolujący od wielu setek lat las golem natrafia pewnego razu na ludzkie szczenię, które nie dość, że wygląda na porzucone i mocno zaniedbane, to w pierwszym odruchu nazywa mechanicznego strażnika swoim tatą. I widać tyle wystarczy, żeby pociągnąć maszynę do płacenia alimentów... albo przynajmniej do przebudzenia silnego instynktu ojcowskiego, bo golem bierze dziewczynkę - Somali - pod pachę, porzuca las i rusza z nią w podróż, aby odnaleźć innych ludzi, którzy mogliby się fachowo zaopiekować małą. Jest to jednak o tyle trudne, ponieważ świat zamieszkiwany jest przez rozmaite stwory i mityczne bestie, a jakakolwiek wzmianka o ludziach powoduje, że napotkanie istoty oblizują się ze smakiem...

Arrrgh! Co to irytujące prześwietlenia to ja nawet nie! Widać po CV studia Satelight, że ostatnio nie są raczej kojarzeni z jakościową animacją (i przy całej mojej dziwnej sympatii do Hakata Tonkotsu Ramen - to nie była wybitna seria), ale za ten brak cieniowania i napieprzanie refleksami słonecznymi w KAŻDYM CHOLERNYM KADRZE to powinni do Mordoru wtrącać na dwieście lat ciężkich robót. Wrrrr. Wedle założeń miało to być wykapane dziecko Mahoutsukai no Yome spłodzone ze Spice and Wolf, tyle że po drodze ktoś miał przygodny romans z Fukigen na Mononokean (tym animowanym), przez co ostatecznie wyszedł z tego ten niedorobiony potworek. Dosłownie i w przenośni. Oczywiście lubię mangowy oryginał Somali i nawet jeśli mam do niego pewne zarzuty - autor kompletnie nie umie w perspektywę, więc rysuje postacie wyłącznie en face lub z minimalnego profilu - to jednak liczyłam, że anime podreperuje te braki i zaoferuje miłą, ładną, spokojną opowieść. Póki co jest nudno przez słabe tempo adaptacji, no i animacja mimo tęczowych kolorków kuleje, o czym już wam jęczałam zaledwie chwilę temu. A że mamy u nas na polskim rynku mangowym alternatywę... chyba sami wiecie, co robić. Dzyń dzyń.

Toaru Kagaku no Railgun T

A to jest poprawny sposób na schodzenie z wieżowców kiedy masz już kultowy design postaci.

Miasto Akademickie przygotowuje się wielkimi krokami do Festiwalu Daihasei - sportowej imprezy, w której rywalizować mają ze sobą uczniowie ze wszystkich szkół. Aby jednak w jakiś szczególny sposób uświetnić festiwal i zademonstrować w transmitowanej na cały świat relacji świetność tutejszych esprów, komitet organizacyjny chce doprowadzić do starcia najlepszych z najlepszych, czyli uczniów o poziomie 5. Nie wszyscy są jednak skorzy do jakichkolwiek negocjacji, a niektórzy kończą je nawet z wyraźnym hukiem, dlatego wydaje się, że pacyfistyczna (kiedy akurat nie musi) Misaka jest w tym względzie praktycznie pewniakiem. Przynajmniej do czasu, aż na scenie nie zjawia się chłopak zajmujący zaszczytne siódme miejsce na krótkiej liście topowych Piątopoziomowców - Gunha Sogiita.

Zapomnijcie o kompletnie nieudanych Indexach czy o przeciętnych Acceleratorach bez pomysłu na konkretne widowisko - nic nie jest bowiem w stanie zastąpić starego, dobrego Railguna i tę samą, jakby skopiowaną od linijki fripSide grającą w openingu. W ogóle ach, ten opening, te sceny, ta animacja... rozpływam się. Niby za całe uniwersum odpowiada jedno i to samo studio - J.C.Staff - ale różnica w podejściu do opowiadanej historii jest absurdalnie inna przy każdej odnodze. Nawet nie wiedziałam, że tak tęskniłam za tą pozytywną atmosferą, barwną ekipą i działami elektromagnetycznymi wystrzeliwanymi z palca w epickiej jakości, dopóki tego nie zobaczyłam. A zobaczyłam i to już się chwali, bo Acc-kun nie zapewnił nawet tego rozsądnego minimum. Oczywiście biję się w pierś i przyznaję, że jeszcze nie wiem, o co w całej historii będzie chodzić (wyczytałam jedynie tyle, że dzieje się to mniej więcej w środku drugiego sezonu nieoglądanego Indexa), a i kompletnie wyleciało mi z pamięci, co się stało poprzednio, że Kuroko skończyła w szpitalu, a blondyna z kwiatkami w oczach patrzy się krzywo na Misakę. W końcu minęło już prawie siedem lat od poprzedniego sezonu! Mam prawo mieć galopującą sklerozę! No ale nic to. Jest animacja, jest klawa rozpierducha, jest impreza. I byle tak przez kolejne dwadzieścia pięć odcinków.

Prześlij komentarz

3 Komentarze

  1. U mnie tą bezśnieżną zimą 5 bieżących serii (6 z nieszczęsnym Babylonem). Jak na razie – lepiej niż jesienią.

    Dorehedoro – rzuciłam okiem na opening, jak tak zachwalałaś. Ja… nawet nie wiem co tam się D: znaczy tak, tak, jak najbardziej, ale z tej siekaniny mięcha jakoś nijak mi nie wynika o czym ta seria ma być…?

    Richard i kryształki – tu od razu powiem, że nie miałam tej serii w ogóle w planach. Ale po Twoim opisie (bez bicia: chwyciło mnie konkretnie "student ekonomii" >_>) włączyłam pierwszy odcinek. I, kurczę niedopieczone, z tego co w tym sezonie napoczęłam to mi się na razie wydaje obiektywnie najlepszą serią. Soł. Gracias.

    ID:Invaded – ej, a mi akurat z designów podoba się, że nasz główny ma dwie palety kolorów – cieplejszą, kiedy biega za detektywa, oraz ponurą, zgaszoną, w realu. Nie jest to jakieś odkrywcze posunięcie, nie ukrywajmy, ale no. I zdziwiło mnie, w jaki sposób wypuścili odcinki – najpierw były dwa, więc założyłam że znów (jak Babylon czy Vinland Saga) wypuszczają, a potem robią przerwę… tymczasem tydzień później ID dało trzeci odcinek. Huh. Nie narzekam.
    Widzą z tą serią sporo problemów, ale jednocześnie – jak na razie – z tego sezonu najbardziej mnie zainteresowało. Ot, moje bezguście. Co by się nie działo, będę na pewno kontynuować chociażby żeby sprawdzić jakie jeszcze studnie producenci wymyślą. I czy będą kolejne sceny w stylu "już leży? Okej, załóżmy, że jestem po prostu przekokszony, idziemy dalej".

    Duch klozetowy Hanako – z pół odcinka przebiegłam wzrokiem, dla odsłuchu, jak zalecałaś. Raczej nie dla mnie.

    Magia Record – szczerze mówiąc, nie wiem co myśleć o tym, że Iroha jest zrobiona aż tak bardzo na podobieństwo Madoki pod względem wyglądu. Ale no mniejsza. W oryginale i tak największe wow miałam na projekty wiedźm, i widzę, że Magia Record utrzymuje stylistykę – dla mnie bomba, a z resztą niech się dzieje co chce.

    Pet – z tym tytułem mam ten problem, że jak uważam, że ciekawe są założenia, zdolności, jest potencjał, i w ogóle dużą okejkę dostała ta scena z halucynacjami "niewygodnego świadka"… tak po dwóch odcinkach mam poczucie, że w sumie nie wiem, gdzie ta seria chce iść. ._.

    Białe kitle notuję z tyłu głowy, jak na koniec sezonu powiesz, że nie zepsuli, to obejrzę.

    A przy Railgunie po jednym odcinku ubolewam na razie jeno że nie było jakiegoś odcinka 0 podsumowującego co się ostatnio w serii działo, bo zwyczajnie nie pamiętam na czym się skończyło. (Chyba że był i nie wiem, wtedy sypię głowę popiołem.)

    Chciałam jeszcze wybadać Zenonzarda, z oczekiwaniami zerowymi za to z powodu identycznego jak rok temu Kemurikusę: bo kolorki na plakacie były fajne. Ale jak w teorii Zenek doczekał się odcinka w zeszłym tygodniu, tak zwyczajnie nie wiem, gdzie go można obejrzeć. ._. (Tak, wiem, jest jedno ONA, może od tego w ogóle zacznę czy warto kopać za pełnoprawną serią...)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widząc, że Babylon powoli doczłapuje do zakńczenia, też zaczęłam go na poważnie nadrabiać i kurde, strzał w stopę sobie zrobili tym sposobem i platformą emisji... a to mógł być taki cichy hit...

      Dorehedoro – ale ja też nie twierdziłam, że opening oddaje serię fabularnie (ponoć tam są grube spoilery z dalszej akcji, ale nie wiem, nie czytałam mangi w ogole). Po prostu jest spójną sekwencją samą w sobie i perfekcyjnie przedstawia ogólny creepy-szalony klimat serii XD

      Riczaaardo – słaba w tym moja zasługa, że wyłuskałam z pierwszego odcinka kierunek studiów, na który chodzi główny bohater (i kompletnie nie ma to znaczenia dla reszty serii) ^^" Ale cieszę się, że się podoba, czego mogłam się zresztą spodziewać po słabości do Pet czy Babylona. Drugi odcinek też mam za sobą i to takie fajne, obyczajowe mystery, które nie boi się sięgać po naprawdę odmienne życiowo wątki. Chociaż tak mało się tam dzieje, że równie dobrze mogłaby to być manga .3.

      ID:Invaded – Design głównego bohatera to chyba jedyna nieco bardziej dopracowana rzecz i tak, się broni to, tak różne dwie persony posiada. Ale cała reszta - ee-ee, nie, brzydkie to, kolce zamiast włosów naprawdę wyszły już z mody wraz z zakończeniem Shippuudena. Ale przyznaję ci rację odnośnie zainteresowania. Cztery odcinki już za mną, nie mogę doczekać się kolejnych. Sporo z dedukcji nie rozumiem, ale potem trochę rozumiem, ale ostatecznie nie rozumiem i w sumie to nie jest aż takie ważne. Trochę jak takie animcowe CSI - nie ogarniasz stosowanych przez śledczych metod, ale i tak trzymasz kciuki, żeby udało im się przechytrzyć morderców. No i główny bohater jest niesamowicie rozwijany.
      (a z tymi odcinkami to się coś dzikiego porobiło w tym sezonie i aporo serii obrało taki model wypuszczania naraz 2-3 odcinków - ID:Invaded, romansidło z naukowcami, Darwin's Game miało podwójnie długi odcinek, Plunderer i Somali miały nieco wcześniejsze emisje)

      Duch klozetowy Hanako – do mangi mnie ciągnie znacznie bardziej niż do anime, bo chociaż pacing mnie nie ogranicza. Kiedyś pęknę i zamienię kolejność obczajania.

      Magia Record – ja to z automatu założyłam, że podobieństwo Irohy do Madoki może mieć potencjał na grubszy plottwist (nie takie rzeczy widzieliśmy w Madoce), ale to tylko takie bezpodstawne gdybanie. Tak samo trzymanie kciuków, że Magia Record w którymś momencie może odskoczyć od bycia adaptacją gry i zacząć teasować kontynuację z Homuciferem. Ale na razie to takie spoko oglądadełko. Staram się powstrzymywać i nie robić sobie nadziei, bo się zderzę z kolejnym Steins;Gate 0.

      Pet – chciałabym mieć takie emocje do tej serii jak miałam po przeczytaniu opisu w październiku, ale jednak muszę wymagać po serii animowanej tego minimum zaangażowania animatorów i reżysera.

      Białe kitle - po drugim odcinku jest słabiej, ale jak ci się podobają ekonomiści, to podpowiem, że bohaterowie działają w laboratorium przewarzania danych, więc pracują głównie na cyferkach i tylko okazjonalnie robią pomiary, żeby mieć z czego wykresy i diagramy robić :3

      No fakt, po tylu latach nikt by nie miał za złe, gdyby ktoś akurat chciał wyskoczyć z odcinkiem recapowym (no chyba że był jakiś dopięty do poprzedniego sezonu, to wtedy można sobie sięgnąć samodzielnie). Są też nawiązania do drugiego Indexa (Misaka i Touma mieli jakąś rozmowę, której nie było widać), ale wyglądają spoko, da się je zrozumieć nawet bez znania tamtej strony, co dla mnie jest zbawieniem.

      ONA uznaję za pełnoprawne serie, o ile tylko ich model wydawania pozwala na jakiekolwiek śledzenie. A istnienie Zenona zarejestrowałam (i się mocno uśmiałam), ale przez bycie kalką Yu-Gi-Oh! z brzydkimi potworami sobie odpuściłam. To już bym wolała sobie Wixossa nadrobić z innych karcianek.

      Usuń
    2. Cichaj, Dziab, cichaj, zasługa choćby i w tym, że na Anicharcie o kierunku nie wspomnieli i przescrollowałam. A jako że ja sama po uniwerku ekonomicznym i należę do grona ludzi których interesowały ich studia, to Seigi pod tym względem jest bliższy memu sercu niż przeciętny protag na starcie…
      (Więc tak, to że kitle robią analizę danych też jest dla mnie argumentem.)

      Zenka obejrzałam to ONA, zgodzę się że potwory urodą nie grzeszą, podtrzymam że kolory dalej mi się podobają, ale w sumie chyba na tym jednak skończę.

      Usuń