Tam isekaj twój, gdzie serce twoje - podsumowanie sezonu anime (jesień 2019)

Cześć i czołem! Witajcie w tradycyjnym, cokwartalnym i oczywiście nieziemsko subiektywnym podsumowaniu sezonu anime - tym razem w odsłonie jesiennej! Jest to zarazem ostatni kwartał przed hucznym powitaniem zupełnie nowych, nieśmiganych dwunastu miesięcy, dlatego już za tydzień możecie się spodziewać opublikowania podsumowania całego 2019 roku. Przy tej okazji pragnę przypomnieć o specjalnej ankiecie, w której możecie wytypować najlepsze (albo po prostu ulubione) serie, z których wyłonione zostanie zaszczytne podium - link do głosowania znajdziecie w panelu bocznym bloga. Jedynymi ograniczeniami jest to, że przy układaniu listy pod uwagę wzięłam jedynie anime, które zakończyły się 2019 roku (wybaczcie, fani BnHA i Fate/Grand Order), odcinki powinny mieć co najmniej po 15 minut (shorty odpadają), a w samej ankiecie macie zaledwie 5 głosów do rozdania. Czas na wybór macie do 6 stycznia do godziny 20:00!

Wracając jednak do zakończonych właśnie serii... no cóż, nie wszystkim rozpoczętym w październiku anime udało się dotrzeć do samej mety. Jeśli więc ktoś wypatruje opinii o Boku no Hero Academia 4, Fate/Grand Order, Kabukichou Sherlock czy Nanatsu no Taizai 3, będzie musiał poczekać z tym aż do marca. Problematyczny okazał się również finał serii Babylon - 30 grudnia wyemitowano dopiero odcinek 8, dlatego nie jestem w stanie ocenić jakości anime, jeśli poznałam dopiero 2/3 zaplanowanej historii  (szczególnie, że gra tu ona niebagatelną rolę). Zależnie od tego, co ostatecznie postanowią zrobić z tym twórcy, postaram się włączyć omówienie w odpowiednim podsumowaniu kwartału. Pomijając jednak wymienione tytuły, udało mi się dokończyć oglądanie 14 innych serii (i żadnej nie porzuciłam! banzai!), dlatego materiału i polecajek nie powinno zabraknąć.

A zatem - zapraszam do dalszej lektury!

Porazi was szeroki wybór animcowego dobra!

Beastars

Pies to jednak najlepszy przyjaciel w każdym uniwersum i na każdym poziomie taksometrycznym.

Co wy na to, żeby zainkorporować do anime świat rodem z disneyowskiej Zootopii i przerobić je na pełnoprawny serial? Jasne, proszę bardzo - tylko nie zdziwcie się, bo skoro w japońskich bajkach królują serie szkolne (iisekajeekhuekhu...), dlatego wszystkie śliczne tygryski, nosorożce, hieny i pawiany zostały przebrane w mundurki i wysłane prosto do liceum. Niestety, poza konceptem antropomorficznych zwierzaków pojawia się również i motyw zbrodni. Zamordowany zostaje pewien alpaka imieniem Tem, a w sprawę zamieszany jest któryś z jego drapieżnych kolegów z klasy... Pech chce, że w szkołach wieści szybko się rozchodzą, dlatego już niebawem wśród uczniów zaczyna narastać dziwne napięcie, skutkujące tym, że mięsożercy i roślinożercy zaczynają żywić do siebie coraz więcej niechęci. Dodatkowo śmierć Tema jest kłopotliwa jeszcze z jednego względu - działał on aktywnie w przygotowującej się do przedstawienia grupie teatralnej, dlatego teraz, po stracie ważnego aktora drugoplanowego, pozostała obsada musi czym prędzej załatać po nim lukę. Wszystkiemu z pewnego dystansu przygląda się Legosi, wilk i członek wspomnianego klubu, który według niektórych ma więcej za uszami, niż mogłoby się wydawać.

Z jednej strony anime niesamowicie mnie wciągnęło i co tydzień nie mogłam doczekać się kolejnego odcinka. Z drugiej - ciągłość fabularna jest tu zdecydowanie najsłabszą częścią układanki. Pod koniec serii twórcom wreszcie udało się nadać historii jakiś konkretny ton i zaczęto liniowo rozwijać wątki bohaterów, ale do połowy to był jakiś dziki misz-masz porzuconych w pół drogi konceptów i nieuporządkowany strumień luźnych myśli. Weźmy dla przykładu spotkanie z Panem Pandą i to, że dał Legosiemu porno pisemko z króliczkami, żeby główny bohater skonfrontował się ze swoimi instynktami i sprawdził, czy to, co czuje do Haru, to tylko głód, czy jednak miłość. I... i w ogóle nie poznajemy jakiegokolwiek rozwinięcia tej sytuacji, żadnego głupiego stwierdzenia "e, nie, jednak boję się sprawdzić". Po prostu Legosi dalej spotyka się z Haru i uznaje, że jednak mu na niej zależy, bo tak. W takim razie po co to było? Albo czemu nikt nie rozwinął sceny, kiedy Louis zostaje drapnięty przez Billa (w mandze to była istotna scena wprowadzająca wątek przeszłości naszego Jelonka)? Czemu nagle wrzuca albo wyrzuca się pewne wątki bez ich odpowiedniej podbudowy lub właściwego zamknięcia? Frustruje mnie też totalne zignorowanie sprawy śmierci Tema. W pewnym momencie pada informacja, że minęły już trzy miesiące od zabójstwa i że nikt z tym nic nie zrobił. Skoro ma to znaczyć, że nikt nie chce wzbudzać paniki i zamiata sprawę pod dywan dla dobra "porządku", to czemu drapieżniki nie pozwalają sobie na coraz więcej, świadomi, że ujdzie im to płazem? Niestety, pod tym względem Beastars jako spójna, duża, złożona opowieść uzupełniana przez działania różnych postaci ssie strasznie. Wiem jednak, że tam pod tą stertą filozoficznego bełkotu zostają zaprezentowane niesamowicie interesujące elementy: przeszłość Louisa, lwia mafia, to, co rozgrywa się na Czarnym Rynku, burmistrz-drapieżnik wydający fortunę na operacje plastyczne, by wyglądać przyjaźniej w oczach obywateli... wow. Dysproporcja klasowa między mięso- i roślinożercami wydaje się skrywać pod niewinną powierzchnią szkolnego romansu naprawdę dużo strasznego syfu i to właśnie dlatego tak świetnie się to ogląda. Dodatkowo oprawa graficzna studia Orange robi naprawdę genialną robotę - nie dość, że jest to absolutnie najlepsza grafika 3D wykorzystywana do celów anime jaką widziałam, to jeszcze mają tam niesamowitych rzemieślników, którzy postanowili stworzyć opening w rzadko spotykanej już technice poklatkowej. Po seansie dochodzę do wniosku, że żadna tradycyjna animacja nie byłaby w stanie tak dobrze oddać tej atmosfery i dziwności projektów postaci, dlatego kłaniam się w pas i życzę więcej takich nieszablonowych projektów oraz powodzenia przy robieniu drugiego sezonu.

7/10 - po sprawdzeniu mangi utwierdziłam się w przekonaniu, że pierwsze odcinki za bardzo poszły w monologi wewnętrzne, a za mało w ciągłość fabularną, bo oryginał... och, na tę chwilę wystawiłabym mu silną ósemkę z predyspozycją na dziewiątkę. I niech to już o czymś świadczy.

Dr. Stone

Te, patrz, Zbigniew. Ale z tej gołej małpy jest niezły osioł.

Kwiatki kwitły, pszczółki bzyczały, ludzkość żyła sobie swoim spokojnym, wygodnym, komercyjnym życiem, a japońscy licealiści wciąż mieli problem z wydukaniem miłosnego wyznania - przynajmniej tak było do momentu, aż nad światem nie rozbłysło tajemnicze, zielone światło, które spowodowało, że wszyscy ludzie (oraz jaskółki, z jakiegoś powodu) przeobrazili się w kamienne posągi. Koniec anime, można się rozejść... gdyby nie to, że po 3700 lat ze snu wreszcie budzą się pierwsi ludzie. Senkuu jest domorosłym naukowcem, a Taiju jego kumplem-mięśniakiem, dlatego razem stanowią duet nie do zdarcia, który nie tylko planuje przebudzić pozostałych ludzi oraz rozwiązać zagadkę ich nagłego spetryfikowania, ale też przywrócić cywilizację do dawnej świetności.

Myślałam, że to będzie tylko seria dla naukowych geeków, którzy odnajdują dziwną radość w obserwowaniu, jak bohaterowie wytwarzają swoje pierwsze kamienne narzędzia albo jak robią taniego winiacza, korzystając z dość sporych luk w nieistniejącym, post-apokaliptycznym prawie... ale muszę zwrócić Dr. Stone'owi honor i powiedzieć, że już dawno się tak dobrze nie bawiłam przy shounenie. Jasne, trafiały się już tytuły świetnie i angażujące jak Neverland czy BnHA, ale jeśli chodzi o taką esencję rozrywki, satysfakcję z pokonywania kolejnych przeszkód i prostą przyjemność czerpaną z interakcji postaci bez szczególnej obawy, że komuś stanie się krzywda, to nikt nie dostarczył mi nawet połowy tego, co zrobili Senku i spółka. Oczywiście trzeba przyznać, że początek jest taki lekko niemrawy - no i mocno parówkowo było z tymi trzema chłopami na krzyż - ale kiedy wreszcie antagonista w pełni obnażył swoje kły, zaczęła się zdecydowanie najlepsza część zabawy, która trwa aż do samego końca (i jeszcze trochę dłużej, no bo już zapowiedziano drugi sezon). Mimo kuriozalnych projektów postaci i fryzur tak łamiących grawitację, że aż dziwne, że Senku nie zrobił z tego użytku, animacja wypada naprawdę fajnie i bardzo urozmaica gagi. Największym plusem technicznym serii jest jednak... muzyka! I nie mówię tu tylko o genialnym pierwszym openingu, który z pewnością dołączył do loży honorowej memów całego fandomu, ale soundtrack jest również nieziemsko dobry. Te celtyckie motywy, bębny i chórki połączone z orkiestrową muzyką. No poezja. Posłuchajcie go samodzielnie, a zrozumiecie, ile niesamowitej pracy włożono w stworzenie serii o "zwykłej" nauce. Dla mnie to wartościowy, pełen humoru majstersztyk w swojej klasie. Pewnie nie trafi do każdego, ale jeśli ktoś lubi po prostu przygodówki, a w dzieciństwie oglądał do porzygu Był sobie człowiek, to jest to idealnie jego klimat.

8/10 - wahałam się mocno między 8 a 9, ale jednak nie będę szaleć, skoro jesteśmy dopiero w trakcie opowiadania większej historii. Jednocześnie mocno ostrzę sobie zęby na kontynuację i będę jej cierpliwie wypatrywać, choćby to miało być nawet pełne 3700 lat...

Enen no Shouboutai

Nanananana kung-fu fajta~ Ha!

Nawet dzieci dobrze to wiedzą, że świat pełen jest zagrożeń - złodziejaszków, seryjnych morderców, nieuczciwych przedstawicieli sieci komórkowych... że codziennie gdzieś zdarza się jakaś przykra śmierć spowodowana wypadkiem samochodowym, zawałem serca albo... samozapłonem. W przypadku ofiar tego ostatniego typu, którzy określani są mianem Płomiennych i wcale nie przypominają mało ruchliwych trupów, muszą sobie radzić specjalnie wyszkoleni stróże należący do 8. Brygady Specjalnych Sił Przeciwpożarowych. To zdecydowanie nie jest miejsce dla leszczy, a co ważniejsze - znajdują się tam głównie osoby będące tak zwanymi kolejnymi generacjami Płomiennych, którzy posiadają moce kontrolowania ognia, ale jednocześnie zachowali ludzką postać oraz duszę. Takim nowym narybkiem jest Shinra Kusakabe, chłopak o stopach aż palących się do roboty, który nie tylko pragnie zrobić coś użytecznego ze swoją demoniczną mocą, ale w ogóle chce zostać bohaterem.

Po kilku świetnych odcinkach coś się z tą serią mocno popsuło i nawet da się ten element nazwać po konkretnym imieniu - czyli Tamaki "Fanserwis dla Zdesperowanych" Kotatsu. Wiem, że każdy szanujący się shounen dla dorastających chłopców, u których hormony buzują niczym zapijane colą mentosy, musi zawierać w sobie nieco damskich wdzięków i pantyshotów. No ale szanujmy się jakoś i nie ograniczajmy ecchi do jakiegoś chamskiego spadania ubrań przy każdej nadarzającej się okazji, albowiem ponieważ tak. Nie jest to nawet uzasadnione używaniem przez Tamaki mocy, co mogłoby mieć chociaż szczątkowy sens (skoro korzysta z płomiennych ogonów, to przy jakichś trudnych manewrach mogłyby one podpalać jakieś drobne elementy strażackiego stroju, niechronione od ognia). Ale nie, gdzie tam. Shinra musi od razu wpieprzyć się nosem pomiędzy gołe cycki koleżanki z ekipy, bo przecież nic subtelniejszego nie dotrze do rozumków odbiorców. Uch... ogromnie potępiam decyzję autora, żeby prezentować to w ten sposób, bo zwyczajnie obraża to widownię, niezależnie od płci czy wieku. Na szczęście anime jako takie broni się spektakularną animacją, która nawet w późniejszych odcinkach błyszczą jak złoto (nie zawsze, bo atak na Brygadę 5 był głupi aż boli, ale już staż w Brygadzie 1 i sprawa w Asakusie u Siódemek wyglądały przekozacko). W ogóle jako anime seria daje mnóstwo radości z podziwiania czystej rozpierduchy czy śledzenia poczynań niektórych bohaterów - uwielbiam kapitana Oubiego czy Benimaru - a David Production udowodniło, że umie korzystać z mocy przerobowych animatorów przygarniętych z opustoszałego studia SHAFT. Fabularnie jednak... cóż... powiedzmy po prostu, że nie każdy może być teraz The Promised Neverland czy Boku no Hero Academia. I nie każdy najwidoczniej o to aspiruje.

6/10 - obiecywano mi trochę co innego niż ostatecznie dostałam, ale jako ładne cuś do pooglądania w trakcie zmywania naczyń nawet się sprawdziło. Choć boli serduszko nad tym zmarnowanym potencjałem, oj, boli... przecież tam się tyle dobrej, ludzkiej dramy kroiło, w tych pierwszych odcinkach...

Hataage! Kemono Michi

Miast kupować kota w worku - lepiej kraść w niego psa!

Shibatę Genzo (pseudonim "Kemona Mask") można opisać za pomocą zaledwie dwóch określeń - profesjonalny wrestler oraz pasjonat wszelkich zwierząt. Na scenie zawodowej osiągnął już praktycznie wszystko i jedyne, co musi zrobić przed odejściem na zasłużoną emeryturę (na której zamierza założyć sklep ze zwierzętami), to wygrać ostatnią walkę o tytuł mistrza. Niestety, w trakcie popisowego skoku, który ma powalić na deski przeciwnika, Shibata zostaje wezwany do magicznego świata, gdzie zjawia się przed oblicze tamtejszej księżniczki. Księżniczka oznajmia cnemu Bohaterowi, że pragnie, aby ten zajął się eksterminacją potworów, a następnie zgładził samego Lorda Demonów i... chwila, chwila, chwila. Że on, Kemona Mask, miałby skrzywdzić jakieś uszate stworzonko? Mało tego - ma je zabić? Na takie insynuacje jest tylko jedna rada - księżniczka zostaje znokautowana przez German Suplex, a główny bohater ucieka, by szukać swojego futrzastego szczęścia gdzieś indziej.

Przy tym natłoku jesiennych isekajów musiał również trafić się i taki, którego formuła wyczerpała się gdzieś w okolicach trzeciego-czwartego odcinka i dalej jechał już wyłącznie na powtarzalnych gagach oraz postaciach, które mają tylko jedną, w porywach do dwóch cech charakteru (o jejku! toż to zupełnie tak jak inny tytuł od autora tej light novelki! no bo kojarzycie KonoSubę, co nieeee...?). Genzo kocha zwierzaki; Carmilla nienawidzi Genzo, a przy okazji nieustannie stara się przykuć uwagę swojej smoczej pani, której służy; Hanako je wszystko, co nawinie jej się pod ręce; Shigure jest tą jedyną rozsądną, która martwi się o pieniądze na utrzymanie całej hałastry... Naprawdę, więcej podbudowy już nie potrzeba. Wiem też, że na początku byłam zachwycona pomysłem isekaja z zapaśnikiemw roli głównej i wcale się tego nie wypieram, ale nie jestem też wcale zdziwiona, że ostatecznie nic z tego nie wypaliło. No ale hej - mimo wszystko aż tak źle jak z Moją Sexy Mamuśką z zeszłego sezonu nie było! Właściwie to znajdą się i całkiem rozsądne plusy. Gagi, choć z czasem ogromnie powtarzalne, przy pierwszym razie wydawały się naprawdę zabawne (a wszystko, co robiła Pani Mrówka w tle, było idealnie w punkt), a zabawa rolami Bohatera i Władcy Demonów też wypadła bardzo zgrabnie. Do tego warstwa graficzna stała na porządnym poziomie (ten pojedynek z szefem wioski ogrów!) i udało się ograniczyć do minimum wykorzystanie grafiki komputerowej, co jest tym bardziej zaskakujące, gdy zaznaczy się, że anime zrobiło kompletnie nowe studio ENGI. Więc da się? No oczywiście, że wszystko się da. Więc hej! Należy docenić to, że nie był to kolejny wtórny isekai z nastoletnim angstowiczem o czarnych włosach i niesamowitych zdolnościach władania bronią/magią, bo jak się okazuje - wrestling też potrafi być potężną bronią w rękach wykwalifikowanego gościa. Natomiast rozpływać się nad światem przedstawionym ani tym bardziej polecać pełnego seansu zupełnie nie zamierzam, bo fabuły wystarczyłoby zaledwie na rozwiniętą OVA, a nie całe 12 odcinków.

5/10 - oczekiwanie ciekawej fabuły po isekaju jest zadaniem prawdziwie karkołomnym i nie zawsze kończy się happy endem. No cóż. Ale co sobie furasy poużywały, to ich!

Honzuki no Gekokujou: Shisho ni Naru Tame ni wa Shudan wo Erandeiraremasen

Wiem, że mówiłam, że przeczytałabym cokolwiek, ale nie miałam na myśli hardcorowych doujinów z loli!

Piekło nie musi wcale wyglądać jak płonące ogniem zaplecze w KFC. Wystarczy, jeśli w pobliżu nie będzie tego, co człowiek darzy największą miłością, a już cała reszta żywota jawić się będzie jako istne katusze. Właśnie w takiej sytuacji nagle znajduje się Motosu Urano, niedoszła bibliotekarka i wielka miłośniczka książek, która ginie przygnieciona złogami powieści i... zgadliście! Przenosi się do innego świata! Tam budzi się w ciele kilkuletniej dziewczynki - Main - i zaczyna powoli odkrywać, w jakiej to niekomfortowej sytuacji się znalazła. Świat, do którego trafiła, jest mocno zbliżony do naszego średniowiecznego, więc książek jest tam jak na lekarstwo. Nasz mały mól książkowy nie chce się jednak tak łatwo poddać. Skoro świat odmawia jej wolnego dostępu do prasy, to ona sama ją sobie stworzy!

Dawno się już tak nie zdarzyło, żeby środkowy odcinek serii wycisnął ze mnie tyle łez co przygody małego, pozbawionego dostępu do papieru Mola Książkowego. Jasne, nieustannie wzruszam się na filmach, a przy solidnym finale serii jak przy YoI czy Steins;Gate potrafiłam zużyć całą paczkę chusteczek, ale to niepozorne Honzuki ze swoją oszczędną (choć wciąż bardzo zadbaną) animacją i powolną fabułą sprawiło, ze ryczałam jak bóbr przy prostej scenie rozmowy między członkami rodziny. To właśnie niesamowita siła tej serii - zdołano stworzyć tak silną więź z postaciami, że ciężko nie traktować ich problemów na jakimś bardziej personalnym poziomie. Zwykle ciężko jest się utożsamiać z kokszącym na prawo i lewo licealistą, na cnotę którego nieustannie dybie tabun cycatych piękności z haremu, ale już wczuwanie się w sytuację prostej dziewczyny, która nie dość, że w nowym świecie ma słabe zdrowie, to jeszcze traci możliwość obcowania z ukochanym hobby - chyba każdy pomyślał w tym momencie o tym, jak sam przeżyłby w takim świecie bez mang, komputera, czekolady czy co to tam akurat uwielbia. Dodatkowo fajnie działa wątek tworzenia różnych wynalazków, które poprawiają sytuację materialną Main i przybliżają ją do stworzenia książki. Nieraz łapałam się na tym, że próbowałam sama z siebie wymyśleć jakieś proste duperele, które można by było opchnąć arystokratom za grube hajsy, a które potrafiłabym zrobić własnymi rękoma, żeby nie było to uznane za podejrzane. Podobnie jak Dr. Stone, Honzuki no Gekokujou jest serią, która opiera się na podobnym schemacie usprawniania życia poprzez angażowanie postaci w tworzenie nowych przedmiotów. Różnica polega na tym, że w tej pierwszej serii ograniczeniem Senku są zasoby, które trzeba wyciąć, wykopać bądź wytopić od totalnych podstaw, a dla Main przeszkodą jest konieczność oszczędnego korzystania z posiadanej wiedzy i wpasowania się w ramy społeczeństwa, by nie zostać uznaną za czarownicę czy coś równie uroczego. I nie szkodzi, że grafika oraz muzyka są zaledwie poprawne, bo świetna fabuła i tak zdobędzie serca właściwych odbiorców.

8/10 - jestem ogromnie wdzięczna, że żyjemy w tak pięknych czasach, że kontynuacje wyskakują jak grzyby po deszczu. I chociaż wiem, że seria ma swoje niedoróbki techniczne, to jednak jest w niej coś tak uroczego, ciepłego i angażującego, że jest to dla mnie jedno z większych odkryć tego roku.

Hoshiai no Sora

Teraz już wiecie, czemu większość chłopaków podpiera ściany na szkolnych dyskotekach.

Ciemne chmury zbierają się nad głowami męskiej sekcji klubu soft tenisa - a wszystko to dlatego, ponieważ jego członkowie mają kompletnie w nosie wszelkie treningi czy starania, aby brać udział w turniejach. Samorząd Uczniowski stawia więc ultimatum. Te kluby, które nie będą się wykazywać odpowiednio wysokimi osiągnięciami, zostaną zamknięte, a ich budżet przydzieli się uczniom, którzy faktycznie się starają. Toma Shinjou, kapitan klubu soft tenisa, jako jedyny czuje odpowiedzialność za zaistniałą sytuację i stara się zagrzać kolegów do jakiegokolwiek działania... oczywiście bezskutecznie. W tym samym czasie do gimnazjum dołącza nowy uczeń, którym okazuje się być dawny znajomy z podstawówki Tomy - Maki. Przy okazji wychodzi również na jaw, że Maki mieszka tylko z zapracowaną mamą, co sprawia, że chłopak jest bardzo zaradny oraz ma świetny refleks dzięki codziennym ćwiczeniom przy domowych czynnościach. Dla Tomy jest to niczym objawienie, dlatego proponuje Makiemu, by ten dołączył do klubu i odbudował ich potęgę, grając razem z nim w turnieju debla. Z czasem okazuje się, że rewolucja będzie sięgać znacznie, znacznie głębiej, przy okazji obnażając problemy rodzinne każdego członka ekipy...

Gdyby ograniczono się do dwóch, może trzech postaci z rodzinnymi dramami, które odnajdują w klubie soft tenisa miejsce, gdzie wreszcie są akceptowani, to nie miałabym z tą serią absolutnie żadnych problemów. Ba, to byłoby świetne połączenie obyczajówki, dramatu i sportówki w ciekawej oprawie. Niestety, po którejś z kolei dzikiej matce oblewającej noworotka wrzątkiem/mającej młodszego syna za niedoróbkę tego starszego/będącej nadopiekuńczą, kontrulującą każdy aspekt życia biczą/uznającej pasierba za jakiegoś potencjalnego pedofila wobec przyrodniej siostrzyczki/a nawet jeśli matka jest okej, to ojciec chleje i stosuje przemoc domową.... no po prostu nie mam słów. Jest to taki festiwal żałości i braku jakiegokolwiek zdrowego rozsądku, że z seansu nie da się wyciągnąć żadnej mądrej lekcji. Anime stara się opowiadać o realistycznych problemach, tyle że robi to tak nierealistyczne i bez żadnego umiaru, że wprowadza kompletnie niezamierzony komizm. Spokojnie można tu sobie urządzić drinking game, zgadując, które z dziesiątki bohaterów będzie miało w danym momencie przerypane przez swoją seryjnie patologiczną sytuację (mistrzostwem jest odcinek 9, kiedy to przechlapane ma aż trzech chłopaków). Czytałam, że to miala być taka metafora, że chłopcy, którzy czują się nieakceptowani przez najbliższych, odnajdują schronienie w mało popularnym, niespecjalnie ambitnym klubie - no tylko szkoda, że zostało to podciągnięte pod absurd, a żaden z poruszonych problemów nie zostaje finalnie rozwiązany. Tak, matki nadal znęcają się psychicznie nad pociechami, a ojcowie spychają dzieci ze schodów. Super, nie? Nieprzekonujący jest również wątek samego tenisa. Rozumiem, że ciężką pracą można osiągnąć wiele, ale a) nie w takim czasie, b) nie przy tym rozstrzale predyspozycji oraz chęci. Tymczasem według twórców każdy chłopak zdaje się mieć wrodzoną smykałkę do sportu, przez co wyniki meczów za każdym razem okazują się być śmiesznie identyczne (poza dwójką Maki/Toma, no bo jednak czyjaś drama musi grać pierwsze skrzypce). Jedynym solidnym plusem jest ending, w który włożono naprawdę dużo animacyjnej pracy przy portretowaniu tak wielu postaci o tak unikalnych ruchach tanecznych, jednak nie zmienia to wrażenia, że to powinien być ładny klip do portfolio, a nie regularna seria anime.

4/10 - cierpiałam, jak oglądałam. Niech ktoś zabroni temu scenarzyście tworzyć, bo zamiast uwrażliwić japońską społeczność na pewne problemy, zrobił z tej serii nieczytelny, zawalony pobieżnie potraktowanymi wątkami kicz. I nie, nagła zmiana ilości odcinków z 24 na 12 nie zmienia tego, że od początku zrobiono z postaci jedynie kukły do wprowadzania szokujących zagrywek.

Houkago Saikoro Club

Typowa ja na Pyrkonie w strefie wolnego grania.

Sielskie, wiosenne Kioto. Aya niedawno przeprowadziła się do nowej szkoły, ale że nie jest raczej typem ekstrawertyka, dlatego przerwy czy czas po szkole spędza samotnie, zakładając słuchawki i starając się odciąć od otaczającej jej rzeczywistości. Aby jednak ochronić najpiękniejsze lata młodości dziewczyny, z pomocą przychodzi niejaka Miki oraz jej zepsuty rower, przez który dziewczyna wpada do rzeki. Aya pomaga doprowadzić się Miki do porządku, a potem wspólnie wybierają się na przechadzkę, dzięki której zapoznają się z kolejnymi urokliwymi zakątkami swojej okolicy. Gdy znów nastaje wieczór, dziewczęta wracają do miasta i zupełnym przypadkiem natrafiają na przewodniczącą klasy, która mimo wyjątkowo późnej godziny kręci się po dzielnicy handlowej. Kiedy Midori - przewodnicząca - wreszcie wchodzi do jednej z kawiarenek (chociaż mają surowy zakaz uczęszczać tam wieczorami!), Aya i Miki idą jej śladem, po czym odkrywają, że to wcale nie jest żaden tajemniczy przybytek rozpusty, a sklep z grami planszowymi.

Cieszę się z panującego w ostatnich latach trendu, aby zamiast szkolnych anime o pozorowanych klubach, które okazują się tylko wymówką dla jakichś mało oryginalnych komedii romantycznych, normą stają się działalności, w przypadku których autorzy czynią srogi research i zawierają masę cennej wiedzy. Nie inaczej jest z dziewczynkami grającymi w gry planszowe - nie wiem, jak im się to udało i pod jakie prawa autorskie powinno to podpadać, ale propsuję to, jak wiele prawdziwych tytułów udało się tu wstawić (pojawiło się nawet Dobble, w które grałam raz na Pyrkonie i było po prostu suuuper). Nie powiem też, ile razy w trakcie oglądania naszła mnie realna ochota, żeby machnąć z kimś jakąś luźną partyjkę tej czy innej planszówki, ale niestety, samemu to można sobie co najwyżej pasjansa postawić. Uch... Dodatkowo twórcom udało się tu wprowadzić swego rodzaju wątek główny, na który składało się marzenie Midori o zostaniu twórczynią gier. Nie była to rzecz jakoś szczególnie zajmująca czy taka, której poświęcono wybitnie dużo czasu antenowego, ale ładnie spinało to klamrą wszystkie te drobne przygody i traktować je jako coś, co pozwoliło bohaterce zyskać doświadczenie. Do tej pory nie wiedziałam nawet, że planszówki również potrafią być dziełem konkretnych artystów, a tu proszę, taki zwrot akcji. I chociaż nie jest to seria, która mogłaby trwać zbyt długo w przedstawionej formule, to akurat w tych dwunastu odcinkach udało się zawrzeć bardzo przyjemny koncept. Animacja wypadła mocno w porządku - niby nic genialnego, bo i ciężko szarżować z reżyserią, gdy dziewczynki siedzą i po prostu przesuwają pionki po planszy, ale wciąż wygląda to schludnie i przyjemnie. Opening i ending... no, jakieś istniały, choć nie potrafiły mnie zająć tak, jak prezentacje kolejnych gier.

7/10 - bardzo odprężająca seria, wprost idealna na takie chłodne dni, które trzeba spędzać w zamknięciu i pod kocem. A że od wielu lat lubię oglądać let's play'e na YT, to HSC okazało się idealnym zastępstwem dla starych przyzwyczajeń.

No Guns Life

Może i nie dali mi zamiast głowy wielkiego rewolwera, ale w zamian mam w zestawie dwie dorodne bomby.

Rozmaite serie sci-fi przyzwyczaiły nas do tego, że automatyzacja ciała dąży do zachowania ludzkiego wyglądu albo przynajmniej do zrobienia z człowieka napakowanego, nabitego mięśniami Terminatora. Ale co się stanie, jeśli usprawnienia będą wyglądać nieco bardziej, hmm... nowatorsko? Na przykład jeśli ktoś zamiast głowy będzie posiadać wielki rewolwer? Taką to nietypową facjatą może się poszczycić Juuzou Inui, przydomek Resolver - były żołnierz, który w czasach pokoju (no, względnego pokoju) podejmuje się zleceń jako swego rodzaju najemnik. Akceptuje praktycznie każdy typ roboty, od niańczenia dzieci po robienie za ochroniarza, choć nie spodziewajcie się, że już na wstępie będziemy śledzić jego poczytania z zafajdanymi pieluchami czy coś w tym rodzaju. Juuzou dostaje bowiem grubą sprawę, gdy do jego biura przez okno wbija Rozszerzony, czyli podobny do niego koleś również będący byłym żołnierzem-cyborgiem. Nie jest on jednak sam, bo na ramieniu niesie nieprzytomnego, sponiewieranego, uprowadzonego z sierocińca chłopaka, który nie jest tylko nieprzytomnym, sponiewieranym, uprowadzonym z sierocińca chłopakiem, na jakiego może początkowo wyglądać...

Sama już nie wiem, co mam w tym momencie sądzić. To nie była zupełnie zła seria, ale chyba spodziewałam się czegoś... czegoś bardziej? Bardziej zwartego? Bardziej skupionego na postaciach i relacjach między nimi? Bardziej radosnego, nawet jeśli gdzieś tam w głębi wciąż czai się mnóstwo mroku i brudu? Jak taka Gangsta albo może Jormungand? Niestety nie umiem jasno określić, gdzie mi to wszystko nie kliknęło, ale nie, nie kliknęło. Juuzou, jakkolwiek czadowym facetem (rewolwerem?) by nie był, nie powinien dźwigać całej serii wyłącznie na swoich barkach. Pozostali bohaterowie też muszą się aktywnie rozwijać, a nie stanowić tylko przeszkadzajki, które trzeba przerzucać z punktu A do punktu B i na tym ich rola zwykle się kończyła. Za dużo wprowadzono też fabularnych pierdół, które tylko mieszają widzom w głowach zamiast stopniowo prowadzić ich za rączkę przez opowieść. Na przykład kwestia papierosów - najpierw wydawało się, że to tylko taki cool nawyk głównego bohatera, potem, że te konkretne papierosy mają jakiś konkretny lek, który pozwala Juuzou normalnie funkcjonować; później, gdy zostają skradzione, sprytna Winry... znaczy, sprytna Mary skręca mu swoje własne, zastępcze szlugi, które trochę działają, a trochę niespecjalnie; a jak znów się kończą, to Juuzou wpada w szał i... i wraca do przytomności już po jednym hauście dymu. Kompletnie nie wiadomo, gdzie kończą się możliwości kogo, kto kogo ściga, a kogo nie, kiedy ścigają, za co ścigają... uch. Rozłazi się to. Wyraźnie rozłazi. Animacja też nieszczególnie zachwyca - pełna jest przeciąganego slow-motion, nadużyć chamsko wstawianej grafiki komputerowej, kolorów mhrocznych niczym Batman vs Superman. I jeszcze ta sztampowa do bólu Zła Korporacja, która eksperymentuje na dzieciach i zabija wszystkich, którzy są zaznajomieni z jej sekretami. Takie to... cheesy. Czy drugi sezon zdoła się poprawić? Nie sądzę, ale jeśli studiu Madhouse się chce, to niech robią swoje i czekając na lepszy materiał do adaptacji. Od biedy spojrzę na planowaną na wiosnę kontynuację, ale nie zamierzam już w to angażować żadnych szarych komórek.

6/10 - ot, takie tam angsty dla dużych dzieci. Trochę filozoficznego pierdzielolo, trochę cyberpunku, trochę używek i mordobicia. Next.

Ore wo Suki nano wa Omae dake ka yo

Więc słuchaj no mnie chyżo, mój mości padawanie! Haremu przywileje od dzisiaj skupiaj na mnie!

Licealista Amatsuyu Kisaragi - w skrócie... eee... Joro - przeżywa głęboki, wewnętrzny, młodzieńczy konflikt. Utrzymuje bliskie kontakty z dwiema ślicznymi dziewczętami: przyjaciółką z dzieciństwa (Himawari) oraz przewodniczącą szkoły (Kosmos). Obie wyraźnie go lubią i obie pewnego weekendu postanawiają zaprosić go na miasto, aby coś mu wyznać. To co, myszki wy moje nieuczesane? Myślicie, że to wstęp do długiego i żmudnego trójkąta miłosnego? A i owszem, nie mylicie się... tyle że w tej geometrii kompletnie nie ma miejsca na Joro! Obie ślicznotki podkochują się bowiem w jego najlepszym przyjacielu, kapitanie drużyny baseballowej, Sun-chanie. Żeby jednak dodatkowo posypać sól na rany naszego przeciętnego drugoplanowego bohatera, Himawari i Kosmos proszą Joro, aby ten pomógł im w planie zdobycia serca wybranka. I owszem, zrobi to - ale tylko żeby móc skorzystać później z okazji i wkraść się w łaski kandydatki, która zostanie odrzucona! Muahahahahaha!

Zacznijmy może od końca - nie jest to w dobrym guście, żeby kończyć serię tego typu cliffhangerem, który można by było rozwikłać w zaledwie pięć minut. Plotki głoszą, że ma się pojawić OVA, która domknie wątek nowego absztyfikanta, ale nie jest jasne, kiedy i w jakiej formie to nastąpi, więc równie dobrze możemy czekać pół roku albo rok. Tylko że to nie wzmaga wcale hype'u, ale frustrację, że daje nam się niepełny produkt w stylu gry, w której wycięto sporą część lokacji, żeby można je było potem sprzedać w formie dodatku. Tym bardziej szkoda, bo to była naprawdę ciekawa, zabawna haremówka z nieprzewidywalnymi plottwistami (nawet Hiszpańska Inkwizycja nie spodziewałby się tego po szkolnym romansie!) i ładną animacją. Wielkie oklaski należą się Daikiemu Yamashicie, seiyuu Joro, którego większość powinna znać z roli Deku z Boku no Hero Academia. Do tej pory jego głos kojarzył mi się z przeciętnymi, dobrotliwymi chucherkami, które zawsze myślą o pomaganiu innym ludziom. Tymczasem z Joro jest kawał szczfanej, dwulicowej, ciętej bestii ukrywającej się za powłoką właśnie takiego miłego, drugoplanowego kumpla protagonisty komedii romantycznej. Nie, nie jest wredny ani zły do szpiku kości, co to to nie, ale nie ukrywa przed widzami (przy okazji regularnie łamiąc czwartą ścianę), że ma nieczyste myśli i chrapkę na stworzenie swojego własnego haremu. Przynajmniej to się chwali, że chłopak wie, na czym stoi i czego dokładnie oczekuje od życia, a nie jest tylko spłoszonym nieogarem jak większość protagonistów tego gatunku. Większe problemy sprawiła mi kreacja Pansy, której nie potrafiłam do końca polubić. Mogłam jej wybaczyć zachowanie w pierwszym arcu, które było podyktowane fabułą, ale potem to już robiła tajemnice dla samego robienia tajemnic i bycia inteligentniejszą niż cała reszta. Niemniej... seria była czymś świeżym i naprawdę zabawnym, a oglądając zmagania głównego bohatera nie czułam, jakbym chciała mu przywalić butem w jaja. Oby haremówki - oraz light novelki, na podstawie których są robione animcowe adaptacje - kroczyły dalej tą jasną ścieżką mocy.

7/10 - zgodnie z tym, co głosiło drzewniej Gekkan Shoujo Nozaki-kun, moją ulubioną dziewczynką z haremu okazał sie Sun-chan (a zaraz po nim Tsubaki, która dołączyła dość późno, ale niespodziewanie od razu okazała się czekoladką numero uno). Dealujcie z tym.

Shinchou Yuusha: Kono Yuusha ga Ore Tueee Kuse ni Shinchou Sugiru

Run Forest, run!

W królestwie bogów raz na jakiś czas odbywa się pewien teletur... ekhu, ekhu... odbywa się pewna specjalna gra, według której wylosowane bóstwo ma ocalić świat z pomocą jednego przyzwanego przez siebie Bohatera. Pech chciał, że pomniejsza bogini Listarte dostała za zadanie ocalić świat o trudności zbawienia rangi S (jak "Siostro, weź ty lepiej pakuj manatki i spitalaj stamtąd do najbliższego uniwersum, bo nawet kąpiel w lawie w towarzystwie trójgłowego smoka będzie dużo sensowniejszą opcją niż to"). No ale że Lista wyjścia specjalnego nie ma, a w ramach nagrody ma szansę dodatkowo stać się pełnoprawną boginią, dlatego siada nad stertą CV i kmini, kogo przydatnego mogłaby sobie przywołać. Wtem! Natrafia na bardzo zachęcającą kartkę z kandydaturą pewnego Japończyka, którego statystyki niebotycznie przewyższają pozostałych. To co, panie kierowniku? Wzywamy? Wzywamy! I szkoda tylko, że Lista nie przeczytała małego kruczka prawnego, informującego, że Seiya Ryuuguuin to... maksymalnie ostrożny cynik!

Parodie isekajów to temat śliski prawie tak bardzo jak same isekaje - kiedy robisz sobie regularne jaja ze sztampy, musisz jednocześnie uważać na to, żeby nie wpaść w identyczne sidła. Jakimś jednak cudem Shinchou Yuusha udało się dowieźć historię do końca i dostarczyć widzom dokładnie takiej rozrywki, na jaką się pisali, odpalając pierwszy odcinek. Sugestie, jakoby Seiya miał już do czynienia z ratowaniem jakiegoś świata i że bogini Aria zdaje się pana Ostrożnickiego dobrze znać, składają się w finale na dość zaskakującą puentę i rany koguta - nie spodziewałam się, że znajdzie się tu miejsce na szczyptę dramatu, który faktycznie klei się z mocami bohaterów, z ich pobudkami czy nawet charakterami. No i ten isekai jak rzadko który dociera do samego finału i walki z głównym bossem (zostawienie furtki do kontynuacji wcale nie zaburza świadomości, że ten sezon należy traktować jak pełną całość). Największą zaletą tego anime jest zdecydowanie Lista w wykonaniu Aki Toyosaki - miny, docinki i jęki bogini leczenia stanowiły główną broń komediowej części serii. Praktycznie po każdym odcinku zastanawiałam się, czy to nie nadszedł ten właściwy moment, aby zmienić sobie awatar na fejsbukowym koncie Podajnika, bo tak wielką czułam więź z jej desperackimi reakcjami (normalnie wypisz wymaluj moja gęba podczas oglądania niektórych pereł japońskiej animacji). Ktokolwiek dorzucał się do puli tworzenia scen z jej udziałem - dajcie mu solidną podwyżkę! Z drugiej strony mamy bezwzględnie ostrożnego Seiyę będącego Aizenem podniesionym do sześcianu jeśli chodzi o przewidywanie zagrań przeciwników i nauki skilli zdolnych zbić niespodziewane (jak dla kogo) ataki. Nawet dwójka pomagierów w postaci Masha i Elulu działała pod pewnymi względami całkiem fajnie i choć ciężko by ich było uznać za porządne wsparcie dla naszego licealnego koksa, to sama ich obecność sporo dodawała - a to urozmaicili rozmowę, a to jakiś bagaż ponieśli, a to ewentualnie rzucili jakimś drobnym, usprawniającym czarem. Tym sposobem studio White Fox podwyższa wynik do 2:1 jeśli chodzi o wybór adaptacji dobrych i złych isekajów (Shinchou Yuusha + Re:Zero przeciwko Arifurecie). A skoro te pozostałe serie mają się doczekać kontynuacji, to liczę, że temat drugiego sezonu przygód Listy i spółki nie jest jeszcze tak zupełnie zamknięty.

7/10 - wiedziałam, że zatrudnianie MYTH & ROID do openingu nie może być pomyłką! I nawet jeśli nikt nie silił się na stworzenie unikalnego, nowatorskiego świata czy fabuły jednej na milion, to świetnie się ubawiłam przy tak ogranych, świadomie wyśmianych szablonach.

Shokugeki no Souma: Shin no Sara

The one. The only. The HAWAJSKA.

Wracamy do przerwanego po pierwszej rundzie Grupowego Shokugeki... odbywającego się przeciwko Elitarnej Dziesiątce... w którym bohaterowie stawiają na szali los swój oraz swoich niesprawiedliwie wyrzuconych z Tootsuki kolegów i... i chwila, chwila, chwila! Przecież tu trzeba przypomnieć co najmniej parę istotnych detali, żeby ogarnąć ten burdel zwany trzecim sezonem! A zatem - papa Eriny, Azami Nakiri, przejął władzę nad Akademią Tootsuki i wprowadził nowy porządek zakładający gotowanie wedle ściśle zaakceptowanych przez Centralę przepisów. Część uczniów z Soumą i Eriną na czele nie zgadza się jednak na taki stan rzeczy, dlatego wyzywają szanownego ojca dyrektora na pojedynek. I tak niewydalona ze szkoły grupa Rebeliantów ma się zmierzyć z nieco uszczuplonym zespołem Elitarnej Dziesiątki, a kto wygra cały zaaranżowany "turniej", ten zdobędzie władzę nad szkołą, a w efekcie będzie mógł zapanować nad działaniami Azamiego. W pierwszej rundzie grupa Rebeliantów wygrała dzięki brawurowemu gotowaniu Isshikiego, Megishimy i Soumy, pokonując dwoje randomów i miejsce szóste w Elitarnej Dziesiątce, czyli Nene. Teraz jednak czas na kolejny potrójny pojedynek, w którym Megishima zmierzy się z Rindo, Kuga z Tsukasą, a Mimasaka z Saito.

I tym oto sposobem walczący za słuszną sprawę Rebelianci zatriumfowali nad złym Imperium, raz jeszcze zaprowadzając w kosmosie właściwy porządek... ale to leciwe nawiązanie do Gwiezdnych Wojen sięga nieco głębiej niż tylko nazewnictwa, bo w obu przypadkach wspomnianych franczyz czuć solidne wypalenie materiału i sklejanie wątków na szybko, byle to się jakkolwiek trzymało kupy. Dla mnie prawdziwą kwintesencją Shokugeki były zawsze te proste, szkolne zajęcia lub egzaminowe wyzwania, w których trzeba było udowodnić swoją pomysłowość bądź wygrać poprzez spryt i ciężką pracę (ostatnią tego typu rzeczą był chyba arc festiwalowy ze stoiskami z jedzeniem). Odkąd jednak zaczął się ten kociokwik z Centralą, a Jedzeniowi Komuniści wprowadzili swoje rządy, cała siła serii została sprowadzona do zwykłego, sztampowego shounena opartego na pustym arcu turniejowym, w którym zamiast na pięści walczy się na szynki i bezy. I serio, akurat pojedynki powinny być tą ostateczną wisienką na torcie, a nie chlebem powszednim (kto widział ostatni odcinek obecnej serii, ten chyba wie, co mam na myśli), inaczej na nikim nie będzie robić wrażenia to, że komuś udało się wygrać o włos, skoro w ciągu kolejnych dwóch odcinków znów pokona następnych czterech wrogów. Wady można wymieniać i wymieniać - oszczędna animacja, pospieszne tempo fabuły, nudny, przewidywalny rozwój wydarzeń, brak interakcji między bohaterami, a w to miejsce korzystanie z ekspozycji bądź retrospekcji, zastąpienie scen ecchi dziejących się w wyobraźni na rzecz "prawdziwego" zrywania ubrań z kucharzy, nijaki opening i ending... Niestety, zamiast zaradzić coś na błędy popełnione przez autorów mangi, studio J.C.Staff tylko dołożyło swoich uchybień. Oczywiście nie jest to najgorsza seria świata ani nawet zupełnie zły sezon, bo przynajmniej do czegoś dążył i zdołał coś podsumować, ale jednak nie o takie Kulinarne Pojedynki ja nic nie robiłam. A nie, przepraszam. Kupuję mangę, więc dokładam do tego swoją pieniężną cegiełkę.

6/10 - właściwie to uznałabym to nawet za sensowne zakończenie, szczególnie gdyby uznać, że twórcy oryginału kapnęli się, że popełnili błąd z tym ostatnim arcem... ale po ogłoszeniu piątego sezonu nie mogę tego nie potraktować jak tylko zwykłego odcinania kuponów.

Sword Art Online: Alicization - War of Underworld

Hmm... a gdyby tak napuścić kiślu i zamiast zbroi dać im kostiumy kąpielowe...?

Po pół roku wracamy do zamętu dziejącego się w Podziemiu tuż po pokonaniu Administratorki. Kirito udaje się skontaktować z rzeczywistym światem i dowiaduje się o ataku na placówkę RATH. Chwilę potem dochodzi do jakiegoś spięcia, Kirito trafia w czółko promień z nieba i chłopak pada na ziemię bez życia. Jednocześnie w Kościele Aksjomatu dochodzi do wrzenia. Święci Rycerze są załamani bieżącą sytuacją i tym, że dwóch pochodzących z zewnątrz chłopaków dokonało pogwałcenia wszelkich zasad świata, przy okazji podnosząc rękę na władzę, ale jednocześnie wojownicy z Kościoła muszą stawić czoła wrogim siłom z Dark Teritory, które szykują się na inwazję na niespotykaną dotąd skalę. Pośrodku tego chaosu tkwi rozdarta Alice, świadoma nadchodzącego zagrożenia, ale ostatecznie decyduje się wpakować warzywo-Kirito na grzbiet smoka i uciec do Rulid, by tam znaleźć nowy sens życia plus odpokutować za dotychczasowe błędy.

Gdy patrzę w twe oczy zmęczone jak moje... czyli cierpienia młodego Kirito czas rozpocząć! Wiem, że to miało być miłe urozmaicenie, żeby nie osadzać po raz wtóry naszego młodego, gniewnego, utalentowanego do przesady protagonistę w samym centrum epickich wydarzeń, ale sprowadzenie go do roli martwej ryby, która wciąż potrafi samą tylko obecnością pokrzepić serca innych wojowników... och boi. Szanujmy się. Przecież to jest ciągle to samo. Owszem, rozpierducha jak zawsze robiła niezłe wrażenie, ale gdyby to tylko od tego zależało, to końcówka pierwszej części Alicyzacji byłaby powszechnie uznawana za majstersztyk. Ba, nowy ending w wykonaniu Lisy jest jednym z najlepiej zaśpiewanych i zanimowanych klipów, jakie widziałam w tym roku. Problem w tym, że wciąż mamy do czynienia ze śliczną wydmuszką, tak jak kiedyś za takie piękne pustaki były uznawane Guilty Crown czy Glasslip. Najbardziej paskudnym elementem najnowszej części SAO jest jednak jego antagonista, który ponownie musiał okazać się dzikim, nerwowo uśmiechającym się zwyrolem, który w realu zabija małe dziewczynki, bo wydaje mu się, że potrafi wysysać ich dusze. I wiecie co? I logując się przez kompletnie niezabezpieczone konto największego złodupca w grze (facepalm), nasz prawdziwy złodupiec naprawdę może wysysać dusze (facepalm x2)! Logika w fikcji, mówili *trze skronie, próbując nie oszaleć* Tak jakby to nie mógł być zwykły, obdarzony zmysłem taktycznym komandos, który dostał rozkaz przechwycenia zaawansowanej technologii i hasta la vista, baby, żadnych personalnych motywacji. Nie. Po co. Przecież musi być odpowiednio dhramatycznie, musimy znienawidzić do żywego przeciwników Kirito i spółki, bo inaczej danie wpierdzielu nie będzie odpowiednio uzasadnione. Przeciwnicy w SAO są tak bardzo o kant dupy potłuc, że w sumie zaczęłam tęsknić do początków serii i do Kayaby Akihiko, który był zaledwie znudzonym, wypranym z emocji naukowcem, który traktował grę jako ciekawą symulację. Teraz zamieniło się to w jakiegoś Dragon Balla dla ubogich, gdzie wszelkie przeciwności pokonuje się za pomocą samej siły woli (oraz odpowiednio głośnego krzyku). Mam też wrażenie, że wszystko dzieje się za szybko i zbyt łatwo - za szybko żołnierze stawiają się do walki, za szybko wrogie wojska są wyżynane tysiącami, za łatwo złodupiec ogarnia, kim jest Alice i że to ona ma być jego zdobyczą (ponieważ Deus Ex Machina, bitches). I frustruje mnie tym bardziej to, że finalna interwencja Kirito została już obiecana i być tak musi, że w najbardziej krytycznej chwili pojawi się on, cały na bia... znaczy, cały na czarno. Na biało przybyła już Asuna jako prezes Stowarzyszenia Zdobytych Waifu. Ech.

6/10 - przynajmniej nie było tu żadnego pojedynku z gołą babą.

Vinland Saga

Gdzie drwa rąbią, tam wikingowie robią sobie z nich nunczako.

Daleka, daleka północ - jeszcze nie biegun, ale już nie na stabilnym kontynencie. Islandia. Przełom wieku X i XI. Ludzie tam mieszkający muszą sobie radzić z ciężką pogodą i coraz mroźniejszymi zimami, więc nic dziwnego, że dzieci uwielbiają słuchać opowieści o dalekich, morskich podróżach do ciepłych, opływających w zieloną trawę miejsc. Wśród smyków znajduje się również mały Thorfinn, syn Thorsa, byłego generała Jomswikingów (który obecnie przebywa na... hmm... swego rodzaju emeryturze). Malec z zafascynowaniem marzy o ciepłych krainach i kapitanowaniu, choć jednocześnie nie umie poradzić sobie z myślą, że wedle tych samych bajań snutych przez Leifa, ich przodkowie osiedlili się na Islandii, by uciec od rządzącego w Norwegii Haralda, samozwańczego i bezkompromisowego króla. Jak się jednak wkrótce okaże - stanie się to jednym z głównych motorów napędowych, przez które niegdyś uroczy chłopiec zasłynie jako Thorfinn Karlsefni, żeglarz, podróżnik oraz odkrywca samej... no, nie spoilując, ale tego dowiecie się z dalszej fabuły bądź z Wikipedii.

Przepraszam. Naprawdę, naprawdę przepraszam. Im dalej byłam z oglądaniem serii, tym mój zapał malał i malał, aż wreszcie doszłam do dość gorzkiej konkluzji, że ani ja się nie nadaję do takich ociekających testosteronem historii, ani one nie są żadnymi uniwersalnymi majstersztykami. Jeśli miałabym to bowiem oceniać pod kątem konkretnej opowieści, gdzie konkretni bohaterowie przechodzą pewną konkretną drogę, przez co stają się bardziej złożonymi postaciami, to przepraszam, ale nikt się kompletnie z tego zadania nie wywiązał. Najgorzej w mojej ocenie wypada Thorfinn, który po złożeniu przysięgi, że pomści ojca, staje się takim wykapanym Erenem 2.0, który co prawda jest zdolny jako asasyn (czy raczej jako pasikonik na sterydach, bo jego zwinność nawet nie stała obok seryjnego realizmu), ale łatwo daje się sterować, kipi gniewem i zaprzepaszcza wszelkie rodzinne nauki o posiadaniu zdrowego rozsądku. I, co tu dużo mówić, nie cierpię gnojka. Askeladd, choć znacznie ciekawszy przez to, że nie do końca rozumiemy jego motywację, też wydawał się tylko takim cwaniaczkowatym złodupcem, który dbał wyłącznie o swoje cele i mordował wszystkich dookoła, bo w sumie czemu nie, skoro umie i ma zgraję posłusznych mu ludzi. Książę Knut również nie przechodzi żadnej przemiany, tylko nagle w jednym odcinku przełącza mu się wajcha i wchodzi w tryb nabuzowanego ambicjami władcy, co kompletnie mnie nie przekonuje (choć przyznaję, dzięki temu był chociaż do polubienia). I w ogóle tylko ta siekanina, siekanina, grabienie wiosek, mordowanie wieśniaków... no ile można! Jedynym jaśniejszym punktem wydawała się bitwa pod Lądkiem Zdrój - znaczy się, Londynem - gdzie jedni żądni krwi wikingowie mogli się poprać po pyskach z innymi, stosując szczątkowe zasady taktyki, ale to był zaledwie krótki epizod, po którym nastąpił ciąg kolejnych zdrad, potyczek, wbijania sobie noży w plecy i wyżynania całych wiosek celem pozbawienia ich zapasów jedzenia na zimę. Uch. Studio WIT zrobiło, co mogło, żeby oczarować widza widowiskową animacją i przepięknymi krajobrazami (oj tak, tego nie można serii odmówić, że wygląda ślicznie i każde tło nadaje się na osobny program w National Geographic), ale szczerze mówiąc, pisałam się na opowieść o młodym wikingu, który zacznie eksplorować świat i łączyć taktykę z wojaczką, a nie o grumpy nastolatku uosabiającym czysty angst. I żeby nie było - oceniam to, co dostałam, a nie to, co mogę sobie doczytać w mandze. Nie, żeby mi się w ogóle chciało, skoro te dwadzieścia cztery odcinki to miał być zaledwie prolog...

6/10 - wiem, że seria stała się fenomenem i dostaje niezwykle wysokie oceny, ale sama umiem wykrzesać z siebie jedynie szacunek, że ktokolwiek próbował i poświęcił na to tak dużo zasobów. No cóż... cieszę się cudzym szczęściem. Po prostu nie każdy jest stworzony do oglądania wszystkiego.

Watashi, Nouryoku wa Heikinchi de tte Itta yo ne!

Seria bez odcinka plażowego jest serią straconą (i źle zarabiającą na gadżetach).

Chyba wszyscy się zgodzimy, że najbardziej uniwersalnym i sprawdzonym środkiem transportu do innego świata są dzikie ciężarówki, o czym doskonale wiedzą już nawet główni bohaterowie bajek. I główne bohaterki też, rzecz jasna, bo będziemy mieć tutaj do czynienia z niejaką Misato Kuriharą, odrodzoną jako Adele von Ascham, alias pod specjalnym kryptonimem Mile. Po śmierci dziewczyna budzi się przed obliczem boga, który informuje ją o możliwości poproszenia o dowolny bonus, z jakim uda się do nowego, lepszego świata (Kazuma alert). Myślicie więc, że dziewczyna poprosi o niesamowitą urodę? O bogactwo godne Sknerusa McKwacza? O szczęście rangi S? A gdzieżby! Jako że na Ziemi piękna i zdolna Misato musiała się borykać ze sporym wyalienowaniem, tym razem woli być tak przeciętna i stereotypowa, jak to tylko możliwe...! Uhmm... no cóż... to ten... to co właściwie poszło tu nie tak, skoro ostatecznie jest zdolna strzelać z dłoni kamehamehamami?

Słyszałam dużo zachwytów nad materiałem źródłowym (niestety, sama nie umiem wykrzesać z siebie tyle samozaparcia, żeby sięgnąć po light novelkę i się co do tego statusu upewnić), ale najwyraźniej mamy tu do czynienia z sytuacją bliźniaczo podobną do takiego Joshikausei czy Hitoribocchi no Marumaru Seikatsu, gdzie reżyseria zrobiła znacznie więcej krzywdy niż dobrego, a kastracja oryginału na rzecz własnych pomysłów wypaliła wszystkim w twarz. Znaczy... w sumie nie jest to aż tak skrajny przypadek, żeby chcieć sobie wydłubywać oczy mikserem, ale po prostu zamiast skupić się na sensownej adaptacji, rozwodniono fabułę pomniejszymi fillerami i żartami od czapy, które próbowały "parodiować" isekaje i anime (a niestety, Gintamę to to na oczy nie widziało, żeby wiedzieć, jak to się robi). W efekcie wyszedł z tego zapychacz, który może jest okej w odbiorze, tyle że nic sobą nie reprezentuje, niczego nowego nie oferuje i nie zapada kompletnie w pamięć. I faktycznie - o ile Mile nie zdołała stać się tak przeciętna, jak to sobie wymarzyła, to już jej przygody stanowią perfekcyjne oddanie znaczenia tego słowa. O pozostałych członkiniach Szkarłatnej Przysięgi mogę powiedzieć tyle, że wypadają całkiem nieźle na tle typowych postaci kobiecych w isekajach, które są tylko ozdobą dla idealnego protagonisty. Więc nawet jeśli to Mile zgarnęła główną pulę bycia koksem, to Reina, Pauline i Mavis wciąż są całkiem uzdolnione, potrafią działać samodzielnie, okazują lojalność wobec przyjaciół, ale mają też swoje słabości czy też odchyły, przez co ich kreacja wydaje się całkiem realistyczna. Ach, no i opening też wpada w ucho, jeśli mam się bawić w doszukiwanie się jakichś większych plusów. Niestety, ta seria nie jest nawet tak zła, żeby była zabawna czy przyjemna w ten specyficzny guilty pleasure sposób. Po Pannę Niekoniecznie Przeciętną sięgajcie tylko w ramach wyraźnych niedoborów isekajów we krwi.

5/10 - oczywiście życzyłabym sobie, żeby wszystkie najgorsze isekaje były tak dobre jak to, ale z drugiej strony... może przyjemniej by się było zwyczajnie odmóżdżyć...?


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika 
Doceniam animację użytą w Alicyzacji czy Vinland Sadze, ale Enen no Shouboutai miało w sobie to coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. Kilka walk naprawdę zapadło mi w pamięć (chyba szczególnie ta z 21 odcinka), plus kiedy chciano, żeby płomienie wyglądały kozacko, to wyglądały tak, że ojaciępanie.
 
Najlepsza muzyka 
Od trzech tygodni jestem wprost zakochana w soundtracku z Dr. Strone. Studiu udało się z jego pomocą stworzyć unikalny, niepodrabialny styl serii, no ale o co innego można było posądzać człowieka, który pracował m.in. przy Fate/kaleid, Free! czy Mirai Nikki (ej, to ostatnie pod względem muzyki to czyste cudo, proszę szanować).

Najlepszy opening

Tutaj chyba nie będzie większych sprzeciwów, jeśli uznam, że opening do Beastars to jedyny słuszny wybór w tym sezonie. Już zateasowana w pierwszym odcinku muzyka podbiła wysoko poprzeczkę oczekiwań publiki, a efekt końcowy zaskoczył wszystkich, nawet tych spodziewających się po studiu Orange dobrej animacji komputerowej.

Najlepszy ending 
Postanowiłam rozgraniczyć tę kategorię, ponieważ trzeba mieć na uwadze, że endingi zwykle operują jednak oszczędniejszymi narzędziami. Ale nie w przypadku SAO:A - War of Underworld. Ten ending w wykonaniu Lisy był po prostu zjawiskowy i przypominał raczej wysokobudżetowy teledysk niż mało ambitną zapchajdziurę dla napisów.

Najlepsza postać

Już dawno żadna postać kobieca nie przypadła mi do gustu tak mocno jak Main z Honzuki no Gekokujou. Ale ją się nie tylko lubi. Ją się wręcz kocha z całego dostępnego serduszka. Gdybym mogła mieć córkę, chciałabym mieć Main - nie dość, że byłaby oczytana, to jeszcze samodzielnie odchowana!

Moje OTP

A skoro już przy tym jesteśmy, to ogromnie kibicuję relacji Main x Lutz
z Honzuki no Gekokujou. Oczywiście wiem, że Main jest troszkę starsza mentalnie od Lutza, ale tylko pod względem wiedzy. Towarzysko i uczuciowo są na tym samym poziomie, więc nie widzę przeciwwskazań, żeby za te dziesięć lat spojrzeli na siebie jeszcze cieplej.

Największe feelsy

OCZYWIŚCIE ŻE 11 ODCINEK HONZUKI, DAAA. Znaczy - tak, Honzuki no Gekokujou bawiło się moimi uczuciami w przeróżny sposób i wycisnęło ze mnie tak dużo niespodziewanych łez, że nigdy tej serii tego nie zapomnę. Naprawdę, co to za czasy, że robią takie genialne isekaje...

Największe wtf?!
 
Uważam, że Shinchou Yuusha dowiozło właściwy poziom bekowości aż do samego końca. I nie zrozumcie mnie źle - tutejsze wtf-aki były naprawdę prima sort. Dziwne, ale jednocześnie i zabawne. A Lista stała się moją osobistą królową memogennych reakcji na każdą okazję.

Moje guilty pleasure 
Właściwie nie było żadnej aż tak złej serii w tym sezonie (znaczy były, ale radości to ja z nich nie czerpałam żodnej). Najbliżej tej stawki plasuje się Hataage! Kemona Michi, bo jednak wrestler, który ciągle stosuje na bohaterkach German Suplexy... powiedzmy, że moi rodzice nie byliby zachwyceni, jak spędzam swój czas wolny...

Największy zawód
 
Choć graficznie nawet mi się podobało, to fabularnie Enen no Shouboutai było o dziesięć klas niżej od tego, co spodziewałam się dostać. No a moje założenia nie wzięły się znikąd, bo przecież pierwsze odcinki miały naprawdę świetny klimacik i sprawnie operowały powagą. A potem przybyła Tamaki. I tyle w zupełności wystarczyło.

Najlepsza kontynuacja
 
Jeśli mam wybierać między czwarto-piątym sezonem Shokugeki a czwarto-trzecim sezonem SAO... to chyba wolę już Shokugeki. Jedzenie wciąż mnie jara, jakkolwiek formuła na serię skończyła się wraz z atakiem komunistów na szkołę.

Najlepsza nowa seria
 
Kocham Honzuki i zachęcam każdego do sięgnięcia po którekolwiek z medium (każde ma coś fajnego do zaoferowania, również manga), ale jako pełna produkcja lepiej spisał się Dr. Stone. To po prostu kawał serii co się zowie: z fajnymi openingami, OSTem, animacją, grą seiyuu, postaciami i pomysłem na historię. Życzę mu tak samo świetlanej przyszłości co BnHA czy Haikyuu!! oraz kolejnych wzrostów jakości przy dalszych sezonach.

Prześlij komentarz

10 Komentarze

  1. Meh, meh. Zupełnie źle dobrałam sobie serie z tego sezonu, bo aż do wczoraj (wczoraj.) w sumie… nie mam jednej, o której bym powiedziała z całym przekonaniem "tak, podobało mi się" (ale też nie wliczam Babylona, no bo no). Większą radochę miałam ze starszych, skończonych już serii, które nadrabiałam w tak zwanym międzyczasie (tak, tak, Made in Abyss też, i w końcu BNHA ruszyłam). Motyla noga.

    Strażacy
    W pełni podpisuję się pod Twoją opinią co do Tamaki. Jest rok 2019 (jeszcze). Serio? SERIO? No po prostu…
    A co do fabuły, yh, kurczę. Tak w pół serii zobaczyłam podsumowujące moje odczucia zdanie: w każdym odcinku dzieje się tak dużo, a jednocześnie ma się wrażenie, że nie dzieje się nic. Jestem trochę rozczarowana, zwłaszcza że Soul Eatera wspominam miło (NOTa już nie). Nie czuję się nijak zachęcona do drugiego sezonu. Zniechęcona też nie. Po prostu… nic.

    Oresuki
    Stwierdziłam – a, sprawdzę, skoro pisałaś pozytywnie. I… powiem tak. Te odcinki, które już wyszły, jak pisałaś zajawki sezonu, to fakt, spodobały mi się. Ławka-san antagonistą sezonu i w ogóle.
    Natomiast w pewnym momencie zrobiło się z wszystkiego takie rozmemłane coś, a sam wątek "jesteśmy szkołą ale nie będziemy mieć szkolnej biblioteki bo PO CO KOMU KSIĄŻKI W SZKOLE" już w ogóle nie wiem. Ostatecznie serię bym wrzuciła do jednego worka razem z tymi wszystkimi książkami po których mam ochotę utworzyć sobie na lubimy czytać osobną półkę o nazwie "??!?!!??!?!?!?????!".
    (…ale tak, team Sun-chan.)

    Seiya!
    Mam z tą serią jeden duży, ogromny problem. I jest nim główny bohater, który jest po prostu bucem.
    Bycie bucem samo w sobie nie dyskwalifikuje postaci w moich oczach, bynajmniej. Tu wstaw sobie tego mema ze Spongebobem, w którym Patrickowi pokazuje się wymownie coraz większe sterty na dowód, że nie ma racji, tylko niech na tych stertach będą imiona postaci które lubię, ba, są w topce ulubionych.
    Nie, problem z Seiyą jest taki, że… nie wiem, czemu on tak się zachowuje. Nie mam dostępu do jakichś rozważań, monologów wewnętrznych, czegokolwiek. Kurde, no nie szukając daleko, serię wyżej jest Joro. Joro też nie jest święty, ale słyszę jego monologi cały czas, wiem, co nim powoduje, i nawet, jak nie są to pobudki z którymi się zgadzam, to jednak… wiem, dlaczego. A Seiya? A Seiya nic. Seiya jest przekokszoną figurą z kartonu. Wyjaśnienie w ostatnich odcinkach przychodzi za późno i zupełnie nie rehabilituje choćby tego spalenia wioski "na wszelki wypadek". Na wszelki wypadek to można spalić 50 razy skrawek ziemi po glucie. Ale całą wioskę? Pozbawiłeś całą społeczność warunków do życia i nawet nie wiemy o czym wtedy myślałeś. Good job, hero!
    Co do Listy natomiast, byłaby dla mnie lepsza, gdyby nie przypisano jej tropa, na który reaguję niczym na Excalibura. "Och, ten ktoś zupełnie nie zwraca na mnie uwagi… na pewno jest mną zainteresowany tylko się wstydzi, okażę mu trochę miłości i będzie wniebowzięty!" tyle że nie. Ale jak wywalić to jedno, to fakt, spoko babka i tak, wysoce ekspresywna. (Ale to CGI z nią w endingu było brzydkie. :C)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. …a wczoraj Netflix wypuścił czwarty sezon Saikiego.
      Którego nie ma w ankiecie.
      *cisza*
      Klnę się na honor absolwenta FiRu, że zaznaczyłam w formularzu cztery opcje, piątą zostawiając na tę serię.
      *większa cisza* *świerszcze*

      Dziab, powiedz Ty mi. 26 tomów, 290 rozdziałów czegoś, co – z wyłączeniem dosłownie kilku (KILKU) rozdziałów, które nie powinny dziać się przed innym (nie wliczając miniarców rozbitych na kilka rozdziałów ale opowiadających jedną historię) – ma jedną, jedyną zasadę chronologii, i jest nią: nie rób rozdziałów z transfer studentem zanim transfer student się przetransferuje. Korzystając z takiego materiału źródłowego jak można i tak jakimś cudem skopać chronologię? Netflixie, jak wy żeście to zrobili?!
      Sezon trzeci (te dwa odcinki…) kończy się wydarzeniem A, po czym nowy sezon czwarty udaje, że A nie miało miejsca, dopiero 6, ostatni odcinek jest… uwaga… bezpośrednią kontynuacją wydarzenia A. Co tu się-? Najbardziej dziwi, że to się dało w bardzo, bardzo prosty sposób obejść. Ta seria i tak ma czwartą ścianę tak podziurawioną, że wygląda jak po ataku kotoczołgu. Wystarczyło, by na początku odcinka pierwszego Saiki stwierdził po swojemu "ostatnio jak się widzieliśmy to A, ale że potem studio stwierdziło, że chcą zrobić więcej odcinków, to teraz będziecie oglądać odcinki co się działo przedtem". Problem solved. Już raz coś podobnego zresztą było, na początku drugiego sezonu.
      No ale pomijając tę kwestię, jak sobie założyć, że pięć odcinków to takie OVA do powtykania we właściwe miejsca poprzednich sezonów, a odcinek szósty zamyka historię... z takim założeniem, przyznaję, wczoraj chodziłam cały dzień z bananem na twarzy. Sezon czwarty dosłownie zasypał mnie contentem z parapsychicznym trio, które uwielbiam bezwzględnie i biorę w ciemno cokolwiek z nimi. Ba, oglądałabym odcinek w którym patrzą jak trawa rośnie. Sezon pozbierał masę rozdziałów, w których mieli interakcje i chwała mu za to i alleluja! Przy okazji była też minimalna "zawartość" tej jednej, która w drugim sezonie zaczęła drażnić mnie ze względu na natężenie tropu o którym pisałam przy Liście. Ha, animatorzy. Powpychaliście co się z nią dało w sezon drugi i na czwarty nie starczyło.
      Innymi słowy: dostałam dużą dawkę contentu, który mogłabym pochłaniać w ilościach hurtowych, i małą tego mniej lubianego, ergo wychodzimy bardzo do przodu, i tylko żal że Dark Reunion najwyraźniej porwało ekipę od openingu i endingu, bo nie było żadnego. ᄀᄀ

      …podsumowując, z tego co oglądałam w sezonie jesiennym najwięcej frajdy dały mi seria wypuszczona w całości 30 grudnia oraz nadrabiane serie z lat ubiegłych. Welp.

      Usuń
    2. Proszę, już naprawiłam ankietę. Nie przygotowałam jej wczoraj, tylko nieco wcześniej, więc mogło mi coś umknąć - szczególnie jeśli jakaś seria wyszła dopiero co.

      Usuń
    3. Nie no, spoko, ja wszystko rozumiem, zwłaszcza że też tego na różnych rozpiskach nie widziałam.
      (Teraz w sumie nie wiem czy poprzednio policzyło głosy, bo poszłam dogłosować i dostałam ekran końcowy że dziękujemy, a wcześniej nie. Ale no dobra trudno mniejsza najwyżej.)

      Usuń
    4. To i tak dobrze, że jesteś w tej komfortowej sytuacji, że masz dobre serie do nadrabiania. Ja się przerzuciłam na czytanie mang w wolnej chwili (tablet to taka dobra rzecz <3). I cieszę się, że wkraczasz na ścieżkę dobra z oglądaniem Made in Abyss i BnHA. W tym drugim przypadku masz jeszcze dużo materiału do podgonienia.

      Strażacy
      No, to powiedziałyśmy już wszystko, co się o tej serii dało. Drugi sezon będę oglądać dla animacji, ale na pewno odpalę sobie porządne przyspieszenie, żeby nie myśleć za dużo o fabule.

      OreSuki
      Tak, pierwszy arc był spoko i to ponowne zacieśnianie więzi w grupie też mi się podobało, ale potem zaczął się problem każdej haremówki - trzeba to ciągnąć, więc żadna dziewczynka nie może tak po prostu wygrać. Co do akcji z biblioteką to zgadzam się, była ostro kuriozalna, ale też poczułam, że tam zamiast "biblioteka" powinna być bardziej "czytelnia" i wtedy chęć zagospodarowania tej przestrzeni na coś innego byłaby uzasadniona, skoro uczniowie wolą się uczyć w domach albo w kawiarniach. Ale nie wiem, nie będę bronić Japończyków za to, czy ich język ogarnia tak istotne (mimo wszystko) różnice.

      Seiya
      Biorę winę na siebie i różnice w odbiorze. W jednej sytuacji mnie również by to cholernie wkurzało, ale przypadkiem stało się tak, że zaakceptowałam komediową otoczkę i nie poświęcałam Seiyi zbyt wiele miejsca w szarych komórkach, bo to nie jest typ, którego można lubić. To protagonista, na czyny którego unosisz brwi albo się śmiejesz, albo reagujesz wkurzeniem jak Lista. Dopóki ludzie nie ginęli od jego działań, to nie miałam z tym większych problemów. "I nawet nie wiemy o czym wtedy myślałeś" - no właśnie trochę wiemy. Nie miał konkretnych wspomnień, ale kierował nim instynkt wyuczony przez walkę z poprzednim Królem Demonów, który umarł, ale zaraz potem wstał i wyrżnął wszystkich. Z jednej strony jest to ostro przesadzone w celach komediowych (wiem, nie każdego bawi), ale z drugiej ma to uzasadnienie w jego doświadczeniach. Za to chuć Listy to dla mnie podkręcenie uczucia, które żywiła do dawniejszego Seiyi, więc też nie mam z tym problemów. Natomiast to, że była w ciąży... okej, to już było trochę za dużo jak na ten permanentny brak sugestii.
      (pamiętaj, to nie ona, to jej hand-made figurka, a że boginią CGI nie jest, no to... XD)

      Saiki
      Czyli jednak reżyser nie dał rady ogarnąć własnego materiału i próbował zlepić to, co się dało... No to wszystko aż krzyczy, że tak było, skoro mamy zaledwie 6 odcinków z porypaną chronologią, której nie chciało im się uzasadniać. A może to były bezpośrednie odrzuty z poprzednich sezonów, których nie dokończyli z jakiegoś powodu (jak to czasami te odcinki, które nie mieszczą się już do ramówki - np. Violet tak miała ze swoim 13 odcinkiem, który w chronologii powinien pojawić się wcześniej, ale machnęli na to ręką i przerobili to na OVA)? No nic. M.W. mogąca oglądać Saikiego to M.W. szczęśliwa, więc chyba wyszli z podobnego punktu i uznali "prawdziwi fani serii i tak będą szczęśliwi". Ciekawe, co z tą marką stanie się teraz i czy Netflix rzuci pieniądzem na zachętę...

      Przepraszam, że dopiero teraz odpisuję full wypas, ale dopiero ten weekend pozaświąteczny mam wreszcie wolny i mogę nadrobić niektóre rzeczy DX A co do głosowania - ustawiłam blokadę ciasteczek i IP, żeby nikt nie głosował milion razy na to samo. Ale chyba można głosować z różnych urządzeń, więc nie krępuj się i działaj (znaczy, już się nie krępowałaś, bo widzę, że Saiki jednak coś dostał) :)

      Usuń
  2. Ankieta nie zawiera żadnej z całych dwóch serii w tym roku które skończyłam, czyli Null Peta i Yamishibai 7, także tego, mogę zagłosować najwyżej na rzeczy, które miały fajne pierwsze odcinki albo gdzie podobały mi się pomysły ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aktualizowałam wytyczne, które opublikowałam na facebooku. Ankieta dotyczy tylko zakończonych w tym roku serii o odcinkach mających co najmniej 15 minut.

      Usuń
  3. Jeeej, jakie to fajne uczucie wreszcie być na bieżąco... tzn. nadal mam trochę odcinków w plecy, a paru obiecujących serii jeszcze nawet nie zaczęłam, ale przynajmniej trochę rzeczy w tym sezonie oglądałam i się orientuję na tyle, żeby komentować takie posty, o! xD

    Hataage! Kemono Michi - ech, zawiodłam się. Pierwszy odcinek był bardzo fajny i narobił mi nadziei na jeśli nawet nie jakieś superhipercudo, to przynajmniej przyjemną, świeżą serię. No i... no i nico, wszystkie parę dowcipów szybko się wyczerpało, fabułę miałam w sumie gdzieś, a bohaterów w większości szybko znielubiłam :/
    Chociaż wielka mrówka spoko, o mrówce bym oglądała całą serię.

    Honzuki no Gekokujou - jeszcze nie skończyłam, ale to dlatego, że chciałam sobie dawkować. Jaka to jest fajna, przyjemna seria, też bardzo się cieszę, że już ogłoszony sequel <3

    "Cieszę się z panującego w ostatnich latach trendu, aby zamiast szkolnych anime o pozorowanych klubach, które okazują się tylko wymówką dla jakichś mało oryginalnych komedii romantycznych" - albo dla dziewczynek będących słodkimi ;p Ale tak, zgadzam się w stu procentach, może to ja do tej pory źle trafiałam ze starszymi seriami, ale mam wrażenie, że ostatnimi czasy jak już robią serię o postaciach zajmujących się jakąś aktywnością, to robią to w miarę porządnie i faktycznie poświęcają uwagę tej aktywności.
    Co do samego Houkago Saikoro Clubu, przez jakiś czas był u mnie w absolutnej topce serii sezonu. A potem jakoś w drugiej połowie entuzjazm mi spadł, nawet nie wiem dlaczego. Ale nadal to imo jedna z lepszych serii jesiennych.

    No Guns Life - a mnie akurat bardzo podeszło, może dlatego, że totalnie kupiłam postacie i już po pierwszym odcinku byłam radośnie gotowa spędzić z nimi dowolną ilość czasu. Chociaż też jeszcze nie dokończyłam, ale mam nadzieję, że te parę ostatnich epków mnie nie rozczaruje.

    OreSuki - dla odmiany ten tytuł niezbyt mi się spodobał. Początkowo myślałam, że to ma być taka złośliwa komedia o okropnych ludziach knujących i wbijających sobie noże w plecy, i wtedy to było faktycznie nawet zabawne; ale potem się okazało, że twórcy najwyraźniej oczekują, że ja to całe zakłamane, egoistyczne, robiące cholera wie po co ze wszystkiego tajemnice towarzystwo z incelowatym gierojem na czele polubię, uwierzę w ich dobre intencje i będę kibicować ich szczęściu. Um, nope? ;p

    Shinchou Yuusha - tutaj miałam troszkę rollercoaster, bo pierwszy odcinek był świetny, w kolejnych obcesowość głównego bohatera (chociaż w sumie czy aby to nie Ristarte tam była główniejsza? Co też jest imo pewnym powiewem oryginalności) trochę mnie odrzuciła, ale z czasem wciągnęłam się z powrotem, no a zakończenie wzięło mnie z zaskoczenia dramą i tym, jak porządnie była zrobiona. Dla odmiany ewentualnego drugiego sezonu bym się trochę bała, bo sporo mogłoby się w nim spartolić.

    Shokugeki - z jednej strony nie mam nic przeciwko arcowi z Centralą i to jego zakończenie zrobiło mi bardzo miło na serduszku, zwłaszcza rozwojem Eriny <3, tak że sezon oceniam na plus. Z drugiej strony to śliczne zakończenie serii psuje mi świadomość, że... no, że to nie jest zakończenie serii ;p

    Watashi, Nouryoku - dwa dobre isekaje z żeńskimi bohaterkami na sezon to by widać już było za dużo dobrego :P Imo strasznie tu było widać, jaka to jest koszmarnie przyśpieszona i spartolona adaptacja, na czym najbardziej cierpiały postacie, z niemiłosiernie wkurzającą główną bohaterką na czele.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *przypełza zawstydzona, że tyle jej to zajęło, żeby odpowiedzieć na komentarz, ale podsumowanie roku, nowe animu, praca, przeprowadzka, jak żyć, panie premierze*

      Hataage! Kemono Michi - pozostaje mi się tylko podpisać obiema rencami. Na sam koniec to tylko Shigure było mi żal, bo widać, że ma żyłkę do biznesu (zbijanie hajsu na gadżetach dobra rzecz) i stara się ogarnąc ten burdel najlepiej jak umie, a tu wszyscy mają ją w dupie.

      Honzuki no Gekokujou - yay! Tak bardzo się cieszę, że ktoś jeszcze docenił urok tej serii :D Gdyby wszystkie isekaje miały choć w połowie taki fajny worldbuilding i postacie jak Honzuki, to nie płakałabym za brakiem bardziej typowych fantasy.

      Houkago Saikoro Club - "albo dla dziewczynek będących słodkimi ;p" o, to, to, to XD Ale na szczęście epoka K-On! i jedzenia ciastek to już dawno i nieprawda (tę niszę zagospodarowały chyba isekaje i serie ze zboczonymi siostrami "niepowiązanymi więzami krwi" z głównym bohaterem). Wydaje mi się, że boom na takie serie zaczął się dopiero jakieś dwa lata temu przy okazji emisji "Yuru Camp" i "Sora Yori mo Tooi Basho" plus "Yama no Susume" wróciło z trzecim sezonem. Wcześniej trafiały się sporadyczne przypadki raczej ze starszymi bohaterkami jak "Shirobako" czy "New Game!". Teraz poszli w większe hipserstwo: kempingi, wspinaczka górska, siłka, astrologia, wiosną ma być anime o wędkowaniu (jaram się). I nawet jak nie zawsze udaje się zachować wysoki poziom - też odczułam lekki spadek formy w HSC i to chyba przez dołączenie Emily, bo zrobiło się z nią trochę za ciasno - to i tak nigdy nie jest to coś, co zupełnie zniechęca do oglądania.

      No Guns Life - o, to się cieszę. Sama spodziewałam się, że będzie więcej takich drobnych spraw jak w ostatnim odcinku, żeby zdążyć przywiązać się do bohaterów, a dopiero na finał zawiążą większą fabułę, i pewnie dlatego się lekko zawiodłam. Ale Mary bardzo lubię i jeśli będzie się pojawiać częściej, to ja bardzo poproszę.

      OreSuki - widzę, że mocno się tu serii obrywa ^^" Znaczy, dobrze wiem, gdzie leży problem serii - po prostu co za dużo, to niezdrowo. Jeden taki arc z kłamaniem w zupełności by wystarczył (dlatego nie mogę się przekonać do Pansy, która cały czas konfabuluje i udaje, bo ma Plan), a Joro lepiej się sprawdzał w roli pobocznego komentatora haremowych szablonów i ofiarę Ławki-kuna, a nie postać do rozwijania. Natomiast jakoś tak nie umiem całkowicie znielubić serii. Są tam mimo wszystko całkiem fajne bohaterki - Tsubaki okazała się super, mimo że miałam wobec niej straszne podejrzenia, Sasanka w tle się całkiem sprawdza, no i o dziwo Kosmos przechodzi przemianę - widać, że ma łeb na karku, kiedy trzeba było ogarnąć sprawę z gazetką szkolną i wytropić, co jest tak naprawdę grane. Choć są też postacie okropne, jak ta ostatnia kouhai czy Himawari...

      Usuń
    2. Shinchou Yuusha - tak, zdecydowanie Lista/Rista (Restart) była główniejszą bohaterką, w końcu to ona jest narratorem i obserwatorem wydarzeń, co też wypada jako fajne odwrócenie motywu. Seiya raczej nie miał być postacią do lubienia - nie tak z automatu - tylko działał głównie na poziomie żartu bardziej w tle. Oj, gdyby to jego było znacznie więcej na ekranie, to na pewno by mi żyłka pękła w którymś momencie... Wiem, że drugi sezon nie jest tak naprawdę potrzebny do szczęścia, ale jednocześnie wciąż byłby dopełnieniem całej historii, a nie tylko skokiem na kontynuację, bo tak. Co nie postanowią z tym zrobić, będę zadowolona. Lepszy zakończony isekai w garści niż dziesięć rozbabranych na dachu :)

      Shokugeki - rozwój Eriny zawsze na plus, ale mam wrażenie, że najwięcej widać go było i tak wtedy, kiedy siedziała i poznawała się z ludźmi w Gwieździe Polarnej. Obecny sezon był bardzo powtarzalny w swojej formule i składał się prawie wyłącznie z samego mówienia o gotowym jedzeniu, a nie z interakcji między postaciami. No i straaasznie nie kupuję tego rozwiązania, że lepszy jest posiłek Soumy i Eriny, bo się kłócili, niż zaplanowany i dopełniający się Tsukasy i Kobayashi - myślałam, że zrobią własnie na odwrót i że to perfekcja zmieniającego coś na ostatnia chwilę Tsukasy rozwali całą kompozycję.

      Watashi, Nouryoku - *wzrusza ramionami, bo co zrobisz, jak nic nie zrobisz* podejrzewam, że jak zrobią za dużo dobrych isekajów na sezon to kosmos wybuchnie .3.

      Usuń