Szatan z licealnej klasy - recenzja mangi Wilczyca i czarny książę (tomy 1-6)

Chociaż swój okres chodzenia do szkoły i stresowania się niezapowiedzianymi kartkówkami mam już dawno za sobą, to w ramach integracji z biednymi, zmuszanymi do niewolniczej nauki uczniami postanowiłam wrócić do dawnych lat... przynajmniej w sensie duchowym. A chyba nic tak dobrze nie oddaje tego niepowtarzalnego klimatu szkoły jak shoujo pełne romantycznych uniesień, niespodziewanych kabe-donów i skakania z fabułą od eventu do eventu, nie przejmując się banalną prozą sprawdzianów. W ten sposób sięgnęłam po tytuł, który z jednej strony doskonale spełnia wszelkie kryteria dotyczące niezobowiązującej rozrywki z posypką z młodzieńczych dramatów, ale z drugiej wydaje się mocno dyskusyjnym wyborem przez zaledwie kilka zdań zarysu historii, która niejednego zatwardziałego shoujo-hobbystę skutecznie od siebie odstręczyła. Ba, sama należałam do tych przeciwników, którzy wieszali na Wilczycy i czarnym księciu psy i nie chcieli mieć nic wspólnego z patologicznym podejściem głównego bohatera do głównej bohaterki. Ale wiecie co? Ten wilk z owczej skórze wyjątkowo szybko okazał się przyjemnym, łagodnym w obejściu barankiem, którego nie wstydzę się trzymać na półce. Pozwólcie więc, że w tej recenzji (prawdopodobnie nie ostatniej) wyjaśnię, jaki czar na mnie rzucono i czemu jeszcze nie oszalałam - no chyba że na punkcie tego shoujo.


Tytuł: Wilczyca i czarny książę
Tytuł oryginalny: Ookami Shoujo to Kuro Ouji
Autor: Ayuko Hatta
Ilość tomów: 16
Gatunek: humor, dramat, romans, szkolne życie, shoujo
Wydawnictwo: Waneko
Format: 115 ×176 mm


Liceum to ten piękny czas w życiu każdego młodego człowieka, kiedy przychodzi czas na rozkwit życia uczuciowego. Niestety, Erika Shinohara nie ma tak łatwo i aby móc się wpasować w grupę dość towarzyskich koleżanek, udaje, że również ma chłopaka. Z czasem ukrywanie tajemnicy zaczyna być coraz trudniejsze, a kiedy znajome nalegają na pokazanie zdjęcia usidlonego ciacha, Erika na chybił-trafił robi fotkę przystojnemu chłopakowi, którego spotyka na mieście. Sytuacja nabiera niespodziewanych rumieńców, kiedy "wybranek ze zdjęcia" okazuje się znanym, popularnym i czarująco uprzejmym kolegą z sąsiedniej klasy. Kyouya Sata, bo tak ma na imię główny bohater zamieszania, zostaje zgarnięty przez Erikę, która tłumaczy mu się na boku ze swojego kłamstwa i prosi o pomoc w małej, miłosnej malwersacji. I spoko, Kyouya przystaje na propozycję, ale w zamian stawia dość niespodziewane ultimatum - może grać chłopaka, ale w zamian dziewczyna ma zostać jego... psem.

To ja, narcyz się nazywam - bieli miejsca na okładkach nieustannie nadużywam...

Zacznijmy wyjątkowo od minusów, bo te mają jedno oblicze. Kyouya Sata. Gość, który z aniołami nie ma absolutnie nic wspólnego, a jeśli już (na co zresztą wskazuje nazwisko), to tylko z tymi upadłymi. Człowiek tak chamski, dwulicowy i bez skrupułów, że mógłby konkurować z najznamienitszymi antagonistami bajek Disneya. Chłopak, którego bez chwili wahania wpisałabym do ścisłego TOP5 bohaterów romansów, w przypadku których wolałabym zostać testerem zderzeniowym hulajnóg elektrycznych niż na poważnie z nimi chodzić. Zresztą! Ten konkretny to nawet przy udawaniu jest skończonym dupkiem. Nie potrafię pojąć, jak można zdawać sobie sprawę z tego, że ktoś zachowuje się jak legitny buc - czyli że obraża, wykorzystuje, bawi się uczuciami, nazywa "psem" i myśli, że wszystko ujdzie mu na sucho - a mimo to żywi się cieplejsze uczucia takiego patałacha. Bo rozumiem, jeśli zakochana osoba wyciąga na początku mylne wnioski albo gdy te gorsze sytuacje zdarzają się sporadycznie, naprzemiennie z takimi, kiedy chłopak okazuje się miły i zwyczajnie w porządku (przychodzi mi na myśl Kou ze Ścieżek miłości). Rozumiem, że można mieć pewną chwilę zamro... znaczy, zauroczenia. Ale powiedzieć wprost temu komuś o swoich uczuciach, a potem przez cały tom być traktowanym jak zabawka dla rozrywki, podczas gdy obok trafia się inny, sympatyczny chłopak bez szans na względy zapatrzonej w "bad boya" dziewczyny - no to coś tu jest mocno nie halo i nawet prostoduszność Eriki powinna mieć swoje granice. Nie, na tamten moment to była już raczej czysta, nieskażona ingerencją szarych komórek głupota głównej bohaterki.

"Należy" to ci się zniżka uczniowska na komunikację miejską, synek.

Ufff... Cały jad już wylany? To dobrze, bowiem w tym miejscu kończę rant na postać, której w prawdziwym życiu nie zdzierżyłabym nawet przez pół sekundy, a zaczynam wywód, dlaczego mimo wszystko ta manga jest wartościowa i z zainteresowaniem śledzę poczynania tej konkretnej dwójki. Bo tak, zaczyna się toksycznie. Nie życzyłabym nikomu podobnych przejść ani równie ciemnych klapek na oczach. Takiego gościa to chyba z miejsca bym powiesiła za ja... aaa... jajaje koko dżambo... albo przynajmniej za żebra jak Janosika. I nawet jeśli główna bohaterka została przyłapana na bardzo brzydkim kłamstwie, to jednak zdążyła przeżyć nauczkę co najmniej z pięć razy. Ale jednak Kyouya i Erika są idealnym przykładem pary, która dobrała się jak w korcu maku. Jemu udaje się ją sprowadzić do parteru, ona wyciąga na wierzch jego lepsze cechy i dzięki temu od tomu czwartego możemy być świadkami narodzin Pełnoprawnej Pary, Która Ma Zdrową Relację (sorry za spoiler, ale to akurat dla dobra tej mangi). Jak żyję i czytam tasiemcowate shoujo wydane w Polsce - od Dengeki Daisy i Ourana przez Ścieżki młodości do kompletu ze Służącą przewodniczącą aż po Gwiazdę spadającą za dnia i Pocałuj jego, kolego - nie trafiłam jeszcze na mangę, gdzie bohaterowie tak szybko zadeklarowaliby swoje uczucia i zaczęliby ze sobą w pełni oficjalnie chodzić, kompletnie się tego nie wstydząc. Chyba najbliżej tego stanu byłaby Shirayuki, ale tam też główna parka nie mogła się specjalnie afiszować z tym, co do siebie czuli, chociaż dobrze o tym wiedzieli.

No wypisz wymaluj moje odczucia po lekturze pierwszych rozdziałów.

Tymczasem Wilczyca i czarny książę to ten chlubny wyjątek, gdzie bohaterowie w pełni korzystają z przywilejów bycia parą (również całowania - Erika w szóstym tomie wspomina o całych pięciu razach), a ich znajomi mają tego pełną świadomość i nawet ich gorąco wspierają. Dzięki temu okropny Kyouya z czasem zaczyna się przeradzać w zagubionego, akceptowalnego tsundere, który faktycznie ma uczucia i akurat przy gadatliwej Erice jest w stanie to pokazać. Kreacja Eriki też całkiem mi się podoba, co jest dość niespotykanym zjawiskiem w przypadku bohaterek szkolnych shoujo. Zwykle są to nieśmiałe mameje, które więcej sobie dopowiadają niż są w stanie powiedzieć na głos, ale akurat Erika bardzo szybko stawia kawę na ławę (już w drugim tomie wyznaje miłość!) i komunikuje chłopakowi swoje potrzeby (owszem, czasami chce dużo, ale przynajmniej można z tym jakoś podyskutować i znaleźć właściwy kompromis). Fajne było to, że spytała Kyouyę o czekoladki na Walentynki, a ten powiedział jej, że woli coś mało słodkiego (kawowe babeczki to genialny pomysł!) albo gdy Erika najpierw delikatnie wybadała grunt, a potem przypomniała, kiedy dokładnie ma urodziny (i nie, nie działo się to na dzień przed, tylko z zapasem kilku tygodni). Taka dynamika między parą to coś naprawdę świeżego i eksplorującego w nowy sposób tego, co daje wyświechtany do bólu setting liceum. Przy okazji - szósty tom poświęcono praktycznie w całości rodzinie Kyouyi, co dodało sporo głębi jego charakteru i otworzyło go na kolejnych, bardzo ważnych dla naszych gołąbków ludzi.

Namaszczenie Tru Loff, czyli panie i panowie - będzie dobrze!

Kreska w Wilczycy jest bardzo ładna, przyjemnie miękka i w żadnym stopniu nie odstępuje poziomowi wydanych już u nas shoujo (a w moim odczuciu wypada nawet znacznie lepiej od takiego Jak zostałam bóstwem!? czy Służącej przewodniczącej) - jedyne, co początkowo wywołuje pewne wątpliwości, to postacie rysowane z profilu, ale z czasem autorce udaje się poprawić warsztat i małe noski zyskują szczególnego uroku. Mimo to bohaterowie wciąż są zaprojektowani z pomysłem i odpowiednią dawką wyczucia. Moją faworytką jest zdecydowanie mama Kyouyi, która z charakteru kompletnie go nie przypomina, ale i tak od razu widać, że niedaleko padło jabłko od jabłoni. Na dodatek kobieta prezentuje idealny balans między swoim wiekiem a przyjaznym zachowaniem - szalenie mi przez to przypomina mamę mojej najlepszej przyjaciółki, która już od pierwszego spotkania zachowuje się jak taka dobra ciocia. Ponadto bohaterowie mają szeroki zasób garderoby, zmieniają fryzury (kolejny mega plus - Erika ścina włosy na lato, bo jest ciepło i taką ma zachciankę, a nie bo zaczyna nowy etap życia po traumie) i nawet tła dają radę... choć wiadomo, że w shoujo wciąż niezmiennie dominują rastry w gwiazdki, kwiatki i bąbelki.

Wow! Bohaterowie stoją obok siebie i mówią na głos o swoich uczuciach! Toż to jest jakiś skarb narodowy!

W przypadku tłumaczenia nie mam żadnych zastrzeżeń (no, poza tą wpadną w pierwszym dymku na zdjęciu powyżej, którą cudem udało mi się wyłapać). Język jest odpowiednio młodzieżowy, ale nie starano się go sztucznie dopasowywać do polskich realiów czy do aktualnych memów, co sprawia, że nawet takie stare, nieaktualne próchno jak ja może się w pełni cieszyć lekturą. W pewnych momentach postarano się nawet za bardzo i gdy Kyouya uchodził jeszcze za głównego złodupca tej historii, jego wypowiedzi doprowadzały mnie do białej gorączki i sprawiały, że musiałam robić sobie przerwę, inaczej tomik wylądowałby w koszu. Z drukiem również nie miałam problemów, choć poza włosami głównej bohaterki wyjątkowo mało tutaj czerni jako takiej, za to rastrów i rozmaitych ciapek to zdecydowanie nie brakuje. Obwoluty są w pełni błyszczące i niestety nie kryją pod sobą żadnych ciekawych niespodzianek - a szkoda, bo od tych ilości Kyouyi na okładkach aż chciałoby się przełamać schemat czymś mniej sadystycznym. Dobrze, że chociaż z tyłu zawsze towarzyszy mu jakaś urocza, uśmiechnięta Erika.

Im mniej mówi, tym bardziej widać, jak dba o ludzi wokół siebie.

Więc choć początkowo Kyouya to szatan w ludzkiej skórze i nie dałabym za niego złamanego grosza po tym, co zaprezentował w pierwszym tomie, to z czasem staje się bohaterem, w przypadku którego z przyjemnością obserwuje się jego wędrówkę przez życiowe wyboje w stronę jasnej strony mocy. Nie, nie staje się nagle kryształowo niewinny i wciąż potrafi być nieprzyjemnie uszczypliwy, to jednak dodaje to tylko prawdopodobieństwa jego przemianie. Wtedy momenty, kiedy się uśmiecha, kiedy robi coś bezinteresownego albo kiedy idzie z pomocą Erice, wydają się naprawdę szczere i dają masę satysfakcji. Więc chociaż Wilczyca kompletnie na to nie wygląda, jest nietuzinkową, godną polecenia szojką, która ma do zaprezentowania znacznie, znaaacznie więcej niż jej koleżanki po fachu. Wciąż jestem zdania, że należy ją srogo potępić za te pierwsze trzy tomy, ale jest również warta wielu ciepłych pochwał od czwartego w górę. Odniosłam też wrażenie, że akurat ten tytuł prędzej docenią nieco starsze czytelniczki, które szukają w mangach odskoczni od życia, ale w takim spokojniejszym wydaniu - bez rozstań i nieporozumień rodem z brazylijskiej telenowel, tylko bardziej w stylu obyczajowo-komediowych przygód młodej, dojrzewającej i docierającej się ze sobą pary. A ponoć na czytelników czeka jeszcze dużo fajnych, zaskakujących momentów. Oj, dużo...

Aj kent stap looowin juuu~

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko

Prześlij komentarz

0 Komentarze