Nie taka babcia mahou shoujo stara, jak ją malują - recenzja mangi Card Captor Sakura (tom 1)

Jakiś miesiąc temu prezentowałam swoje wrażenia związane z lekturą polskiego wydania Magic Knight Rayearth (kto nie czytał, tego zapraszam o tu), za to dziś przyszedł czas na przyjrzenie się drugiej nowości od CLAMPa, który właśnie zadebiutował na naszym rynku, czyli Card Captor Sakura. Manga ta była wydawana w Japonii w latach 1996-2000 i dobiła solidnej liczby 12 tomów. Dodatkowo przygody Sakury cieszyły się i cieszą na tyle wielką popularnością, że na podstawie komiksu powstało anime o zawrotnej liczbie odcinków 70 (kiedyś to się robiło sezony!), a od niedawna, bo od 2016 roku, ruszyła także kontynuacja mangi oraz anime z dopiskiem Clear Card-hen. Jak można spostrzec po przedstawionych datach, Card Captor Sakura razem z Sailor Moon okazały się podwalinami gatunku mahou shoujo i swoistymi babciami po fachu dla przyszłych Madok, Nanoh i innych Illyi. Tylko czy sama Sakura wytrzymała tę próbę czasu? Jak na tle nowoczesnych czarodziejek wypada ta, która nigdy nie miała nawet porządnej transformacji, bo za zwiewne ciuszki odpowiadała jej przyjaciółka? A to zerknijcie sobie poniżej, bo możecie się nieźle zaskoczyć (jako i ja).



Tytuł: Card Captor Sakura
Tytuł oryginalny: Card Captor Sakura
Autor: CLAMP
Ilość tomów: 12
Gatunek: shoujo, akcja, fantasy, komedia, dramat, szkolne życie, romans
Wydawnictwo: Waneko
Format: 195 x 135 mm (powiększony)


Sakura Kinomoto niestety nie wie, że nie należy otwierać tajemniczo wyglądających ksiąg, bo to zwykle grozi nadnaturalnymi problemami wykraczającymi nawet poza odrodzenie się w jakimś magicznym świecie celem ubicia Lorda Demonów… khem. Ale cóż. Stało się. Z trzymanej księgi wyskakuje misiopodobny stworek przedstawiający się mianem Kerberos, który mówi Sakurze, że posiada ona magiczny potencjał, dlatego powinna zostać Łowcą Kart. Okazało się bowiem, że księga strzeżona przez Kerberosa ma przegródkę - pustą przegródkę - z której zniknęły magiczne Karty Clowa, obdarzone specjalnymi, głównie związanymi z żywiołami zdolnościami. Jeśli Sakura nie pomoże w ich odzyskaniu, Karty będą siać zniszczenie i mogą nawet zagrozić jej bliskim. Dziewczynka decyduje się więc chwycić za różdżkę, a potem z pomocą Kerusia (ksywka uproszona) oraz przyjaciółki Tomoyo (która szyje Sakurze stroje i kręci filmiki na Ins… znaczy, na kasety VHS) rusza ocalić świat jako pierwszorzędna czarodziejka!

Duże ilości słodkiej bohaterki naraz. Podziwiam różnorodność desingów jej strojów, bo tym by było można obdzielić pół mangowego rynku!

Chociaż jest to moje pierwsze zetknięcie z Card Captor Sakura, to jednak uniwersum CLAMPa ma to do siebie, że od której strony by się do niego nie weszło, to prędzej czy później trafi się na tych samych bohaterów/alternatywne wersje tych bohaterów/tych samych bohaterów, ale... no, spoilery. Na tej podstawie po lekturze Tsubasa Reservoir Chronicle miałam już pewne pojęcie o postaci Sakury, Tomoyo, Yukito czy Toyi, jakkolwiek teraz widzę, że nie ma się kompletnie czym sugerować. Tam ekipa była nieco starsza, a przez to dojrzalsza, natomiast tutaj główna bohaterka ma zaledwie 10 lat i chodzi do podstawówki. Raczej ciężko spodziewać się po niej spokoju i szlachetności księżniczki z magicznego świata. Mimo to Sakurę z CCS wciąż da się lubić, choć mnie osobiście do gustu znacznie bardziej przypadła Tomoyo, która jest tą bardziej racjonalną i nawet potrafi pomóc Sakurze w razie zagrożenia (a na pewno skuteczniej niż Kerberos). Na dodatek jest jej samozwańczym kostiumografem oraz takim Q, który zapewnia Bondowi elektroniczne zabawki. Tę dynamikę obserwuje się naprawdę przyjemnie i tylko czekam, aż do uroczego stadka dołączy jakiś mały Tuxedo.

Na początku tomu dostajemy aż 12 (!) kolorowych stron z barwnymi wersjami ilustracjami z początków rozdziałów.

Nie da się ukryć, że Card Captor Sakura to tytuł skierowany do nieco młodszego czytelnika, ewentualnie takie sprawia pierwsze wrażenie (nie mam spoilerów co do tego, czy potem zrobi się przeraźliwie mrocznie, ale sądząc po przebitkach z nowej serii z 2016 roku - to mało prawdopodobne). Właściwie można się było tego spodziewać już po tym, że spora część obsady uczęszcza do podstawówki; zagrożenia, z którymi mierzy się Sakura, są mało krwiogenne, a przeciwnicy to póki co piękne, elfopodobne stwory i magiczne duszki. Humor czy konstrukcja dialogów też sprawia wrażenie, jakby bawiono się z czytelnikiem i nawet łamano czwartą ścianę, żeby mrugnąć do niego oczkiem. Tę serię można więc śmiało sprezentować dzieciom bądź młodszemu rodzeństwu, oczywiście z nastawieniem, że tomiki mogą nie wyjść cało i zdrowo z tej przygody. Nieco starsi czytelnicy mogą się za to poczuć odrobinę zdezorientowani szybkością, z jaką Sakura potrafi (czy raczej właśnie nie potrafi) łączyć kropki przy rozwiązywaniu kolejnych spraw bądź dlaczego na początku pewnych rozdziałów znajdują się przypomnienia, co działo się zaledwie dwie strony wcześniej (magia publikacji w czasopismach).


Te nowe Nimbusy mają niespotykanie duże zderzaki...

Format powiększony w przypadku dzieł od pań z CLAMPa to wręcz obowiązek, bo rysunki zawsze prezentują się u nich naprawdę świetnie. Widać, że z czasem dopracowano się nieco bardziej obłych projektów postaci, a linie rysunków są zdecydowanie cieńsze niż w Magic Knight Rayearth. Rastry i czerń również są tu o wiele bardziej stonowane, a ich użycie oszczędne. Tło kadrów częściej jest po prostu białe i nie ma na nich wszędobylskich kwiatków tak jak w MKR. Śmieszy mnie trochę sposób rysowania taty Sakury, bo z tymi swoimi olbrzymimi barami i małą głową przywodzi na myśl niekoniecznie pochlebne skojarzenia ze starymi mangami yaoi… ale póki co tylko on tak ma (ewentualnie jest to kwestia pewnego wieku - brrrr, aż się człowiek boi starzeć). Minusem polskiego wydania pierwszego tomu są cienie w druku - widać to często przy bardziej wytłuszczonych dialogach lub grubszych ramkach kadrów, przy których można się dopatrzeć widm linii. Myślałam, że jest to wada tomiku, który trafił do mnie do recenzji, ale po przyjrzeniu się sprawie okazało się, że to problem całego nakładu. Na szczęście w tym nieszczęściu rysunki nie ucierpiały w żaden sposób (zaleta cienkiej kreski).

Litery zawołania wręcz emanują energią Mrocznego Tuszu!

Jeśli chodzi o porządne wydanie Czarodziejki z Księżyca, o którym fandom od lat marzy, to na razie musimy obejść się smakiem. Właśnie dlatego Card Captor Sakura wydaje się naprawdę trafionym wyborem jeśli chodzi o zakup czegoś znacznie bardziej klasycznego i uroczego, a przy tym niesamowicie dopieszczonego wizualnie mimo upływu lat. Oczywiście CLAMPa można nie znosić przez pewne zadzieranie nosa czy zawieszenie w niebycie niektórych serii, ale jak już coś doprowadzają do końca, to to jest naprawdę porządna pozycja. Polskie wydanie zostało przez to odpowiednio dopieszczone - w tym miejscu zdecydowanie warto wspomnieć o obwolucie, która jest wyjątkowa pod wieloma względami. Ma bowiem lekko chropowatą fakturę oraz intrygujący połysk do złudzenia przypominający macicę perłową albo wnętrze muszli. Więc tak, chociaż zdjęcia nie są w stanie tego oddać, to musicie uwierzyć, że taka manga to - dosłownie! - istna perełka. I gorąco zachęcam do sięgnięcia po tę perełkę w ramach nostalgicznej podróży w czasie, kiedy to wszystkie Kyubeye były jeszcze zupełnie grzeczne.

Próbowałam [*]

Za mangę serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko

Prześlij komentarz

6 Komentarze

  1. Jeju, chcę to juuuuż. :< (Nurtuje mnie brak tej serii na Arosie)
    Tekstura tej obwoluty to po prostu miód na moje serce. I... 12... kolorowych... stron... no po prostu prześliczne.
    Potrzebuję czegoś takiego słodkiego od pewnego czasu, także myślę, że te dwie CLAMPowe nowości od Waneko doskonale się w tej roli sprawdzą. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano dziwne, przecież MKR jest... hmm... może to Aros nie zamówił? Bo chyba czasami na asku albo forum widziałam, że to jednak po stronie sklepu leży, żeby zgłosić się po coś do wydawcy.
      Jestem ciekawa, czy w kolejnych tomach liczba kolorowych stron zostanie utrzymana, ale sądząc po zasadzie okładka rozdziału = kolorowa strona, to chyba będzie tak częściej :3
      Myślę, że taka forma cukru się sprawdzi, choć bardziej liczyłabym na CCS. MKR się zmienia z czasem ;)

      Usuń
  2. Dziabągu, skłoniłaś mnie notką do zrobienia krótkiego researchu czemu w sumie u CLAMPa są te same postacie, o czym wspominasz. Notka edukacyjna, można by rzec :D (co jak co, na myśl przychodzi mi też Kurumada, ale u niego recykling polega na wyglądzie i charakterze, bo (w założeniu) postacie między tytułami mają być różne… gdybyś była zainteresowana, mam takie mini-zestawienie pięciu głównych bohaterów Kurumady, którzy wyglądają, no... nie ma co się oburzyć jak ich kto pomyli.)

    A fajne okładki są fajne~

    P.S. Totalnie nie na temat, ale ad. Twój komentarz co do nowego openingu SnK – kropka w kropkę takie samo zdanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż nadęłam policzki przy porównaniu gościa, który po prostu nie umie rysować innych twarzy, a całego uniwersum mangowego, które jest złożone na podobieństwo Marvela. W ogóle do tych dzieł autorów starej daty (i kreski) nie mam cierpliwości, więc - kolejna herezja - nawet powszechnie szanowanego Tezuki nie umiem tknąć przez formę jego mang. Clamp chociaż nauczył się rysowania sylwetek.

      PS. Przypomniałaś mi, że miałam update'ować notkę, jakbym coś jeszcze obejrzała v_v Już SnK jest pod właściwym postem na blogu 👍

      Usuń
  3. Papier na obwolutę ma swoją perłową nazwę: Sirio pearl oyster shell ;). Długo go szukaliśmy i chyba udało nam się trafić z wyborem. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ba! Nie dość, że perła, to jeszcze muszelka <3 Ta nazwa zdecydowanie pasuje do papieru. Mam tylko nadzieję, że przy jego produkcji nie ucierpiała żadna rafa koralowa... ;u;

      Usuń