Miało być pięknie, a wyszło trochę jak zawsze - podsumowanie sezonu anime (zima 2019)

Sieeemako! Kalendarzowa i telewizyjna zima już definitywnie za nami - tym bardziej że wiosna właśnie wdziera się do ramówki, choć może niekoniecznie z tytułami, które zamierzam śledzić - tak więc czas najwyższy zorganizować małe podsumowanie zakończonych serii. O dziwo nie ma tego aż tak dużo, bo i wydaje się, że ten kwartał był wyjątkowo ubogi w ilość, ale na szczęście stał na przyzwoitym poziomie jeśli chodzi o jakość. Nie, nie takim poziomie jak zeszły rok, bo wtedy można było mówić o klęsce urodzaju, ale fani akcji, romansu czy komedii również w tym roku powinni znaleźć coś interesującego dla siebie. W końcu nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.
W notce nie znajdziecie informacji o Dororo ani o Tate no Yuusha no Nariagari, ponieważ te serie są kontynuowane, więc naturalnie przechodzą na podsumowanie sezonu wiosennego. Nieoczekiwanie pojawi się natomiast Sword Art Online: Alicization, ponieważ oficjalnie anime zostało podzielone na dwie serie po 24 odcinki, a reszta będzie kontynuowana dopiero w październiku, wraz z nadejściem jesieni.

Po tych krótkich wyjaśnieniach i mimo dość skromnego zaplecza seriowego - serdecznie zapraszam do lektury.

No to jedziem z publikacją tego koksu, com go nasmarowała!


B-Project: Zecchou*Emotion

U idoli też panuje zasada, żeby nie odwracać się do oponenta tyłem, ale to raczej przez to, żeby nie dać sobie przebadać pewnych walorów estetycznych.

Dzięki sukcesowi marki B-Project dziesiątka młodych, pięknych piosenkarzy, którzy wystąpili podczas upragnionego koncertu na Japan Dome, zaczyna wreszcie być na fali. Niestety, przez zdradę menedżera to Tsubasa ma teraz najtrudniej i jako A&R grupy musi gonić od spotkania do spotkania, żeby jak najlepiej wspomóc ciężko błyszczą... znaczy, ciężko pracujących chłopaków. Szefostwo agencji ma jednak w zanadrzu pewien genialny pomysł, który pomoże wynieść B-Project na jeszcze wyższy poziom - a jest nim dołączenie do akcji zespołu KiLLER KiNG!

Nie ma co ukrywać - drugi sezon B-Project dalej jest nieziemsko głupi, choć wydaje mi się, że taki już trochę głupi bez polotu. Po prostu mamy tu garść słabych żartów, niedomówień albo dram rodem z seriali paradokumentalnych, gdzie bohater przez pół odcinka węszy spisek, prosi innych "powiedz, powiedz!", dostaje w odpowiedzi "nie, nie powiem, sam się domyśl!" i się bujaj, widzu, chociaż ty rozgryzłeś sprawę już po pierwszych dwóch minutach seansu. Dołóżmy to tego paszkwilową animację (kto się zgodził na to krzywe trzy-de w openingu?) i nie mamy niczego, co mogłoby chociaż udawać, że znajduje się w tej samej lidze co UtaPrince czy jakieś inne Love Live!. Nowa grupa to tylko kilka nowych archetypów do kolekcji: jeden chłodny mruk (tak jakby w tej roli nie występował już ten... jak mu tam było... *zagląda na MALa* ...a, Tatsu!), para bliźniaków jednojajowych, ale dwufarbowych (no bo bliźniacy zawsze się sprzedają, mówili) i kolejna chodząca shota-landrynka (ble). Nie. Po prostu nie. I jak pierwszy sezon dalej polecam do pośmiania się, tak tutaj jestem trochę bardziej zażenowana. Póki co zatrzymałam się na sześciu odcinkach, ale może uda mi się zebrać w sobie czakrę, żeby zamknąć ten rozdział życia i już nigdy do niego nie wracać.

3/10 - niby od połowy znów zaczęła się rozkręcać drama ze złym, żądnym zemsty menedżerem z jedynki, ale nawet obietnica szalonego plottwistu na finał nie była wystarczająco silną pokusą, żeby zmusić mnie do śledzenia serii do końca.

Boogiepop wa Warawanai (2019)

Ktoś tu powinien powiedzieć animatorom, że parkour to tak nie działa...

Światu zagraża coś poważnego - czy jest to tylko powszechna znieczulica, czy jednak coś większego, ciężko powiedzieć, ale z tego powodu na Ziemię zostaje przywołany bóg śmierci imieniem Boogiepop. Licealista Takeda Keiji trafia przypadkiem na rzeczonego Boogiepopa, w którym rozpoznaje swoją koleżankę, Touko Miyashitę, i próbuje przy tej okazji dowiedzieć się, co stoi za przyczyną jej nagłej zmiany charakteru. W międzyczasie okazuje się, że Boogiepop ma za zadanie znaleźć buszującego w ich liceum potwora, który ma ponoć pożerać ludzi. I najwyraźniej powiązany jest z tym fakt zaginięcia kilku dziewcząt...

A teraz oficjalnie przecinam wstęgę rozpoczynającą mój srogi bulwers na tę serię... Boże, ale to było beznadziejne! A jakie brzydkie! Niech studio Madhouse to się lepiej do tego dzieła nie przyznaje, bo zniszczy im to ładne portfolio, którego się dopracowali przez ostatnie lata. Boogiepop jest bowiem gorszy od przeciętnego złego anime przez to, że za wszelką cenę próbuje udowodnić, że ma w sobie głębię, przekaz i rewolucyjny zamysł. Wielu obrońców serii wskazuje, że wina antypatii do tego tytułu bierze się stąd, że wydarzenia są przedstawione niechronologicznie i bez podania na tacy jasnych rozwiązań, więc ci, którzy nie nadążają za zmianami, automatycznie wszystko hejcą. Tylko że nie i naprawdę jest różnica między przedstawieniem takiego konceptu choćby w Baccano!, Durarara! czy seriach z uniwersum Monogatari, bo tam a) zamieszania są subtelne, a między wątkami skaczemy, prowadzeni po jakiejś nici, b) bohaterów da się lubić. Tymczasem w Boogiepopie może byłam w stanie zaakceptować jedną Nagi, bo zwykle brała sprawy w swoje ręce i zamiast pierdzielić farmazony rodem z najgorszych podręczników "Filozofii w weekend", po prostu prała kogoś po pysku... ale i to też bez przesady. Tęsknić za nikim nie zamierzam, a już na pewno nie za tytułowym czymś, bo Boogiepop chrzanił od rzeczy chyba najbardziej. Z tego szamba broni się jedynie arc trzeci, w który twórcy zlitowali się i uznali, że na jeden odcinek będzie przypadać pełen wątek jednej postaci, przy okazji odpowiadając (wreszcie!) na podstawowe pytania związane z działaniem świata przedstawionego. Niemniej nie zmieniło to wcale odczucia, że bohaterowie są absolutnie nijacy, o jednakowych twarzach (nawet seiyuu nie pomagają, bo wszyscy grają na jedno, martwe kopyto) i absurdalnych motywach, które nimi kierują. Myśleliście, że Paolo Coelho przesada z wydumanymi frazesami? Zapewniam, że Boogiepop nie powie wam nawet tego, że życie jest piękne, a kwiaty ładnie pachną. I jeszcze kończy się jednym, wielkim, totalnym niczym.

3/10 - właściwie nie wiem, za co daję tak wysoką ocenę, ale widocznie anime nie sięgnęło ostatecznego dna... Może to za opening? Albo za to, że seria nie była w żaden sposób szkodliwa, tylko po prostu piekielnie nudna?

Domestic na Kanojo

Nigdy nie zadzieraj z nieszczęśliwie zakochaną imouto. NIGDY.

Na głównego bohatera, Natsuo, natrafiamy w dość... no... nietypowych jak na anime okolicznościach, ponieważ właśnie zbiera się on z łoża po swoim pierwszym razie spędzonym z nieznajomą dziewczyną. I choć cała sprawa zadziała się za obopólną zgodą, to młodzi ani myślą kontynuować tę znajomość. Ot, stało się i tyle. Ich drogi się rozchodzą, a Natsuo wraca do podkochiwania się w młodej nauczycielce ze swojego liceum, Hinie. Tymczasem ojciec chłopaka kilka dni później oznajmia mu, że spotyka się z pewną panią, wobec której żywi bardzo poważne, matrymonialne plany, dlatego obie rodziny postanawiają się spotkać - i wtedy też okazuje się, że wybranka papy jest matką nauczycielki (Hiny) oraz zaliczonej dziewczyny (Rui)!

Ta seria jest jak Citrus podniesiony do potęgi bezwstydu - bo nie dość, że tu również mamy do czynienia z romansem "jesteśmy-rodziną-i-to-jest-takie-super-nielegalne-tylko-że-nie", to w grę wchodzi nie jedna potencjalna siostra, ale aż dwie. A jeśli policzyć jeszcze koleżanki ze szkoły, które przymilają się do głównego bohatera, to z tego się robi cały pikantny pięciokąt. Ten znów jest źródłem wielu absolutnie kuriozalnych sytuacji, z których można by było urządzić bingo albo drinking game: Hina prawie gwałci Natsuo, później próbuje popełnić z nim podwójne samobójstwo, w międzyczasie romansuje z żonatym mężczyzną, który kiedyś był jej nauczycielem, gdzieś po drodze ciężko przeziębiona Rui namawia (z sukcesem) Natsuo do wsadzenia jej czopka, ach, no przecież na samym początku zaliczają ostatnią bazę ponieważ "bo tak", Natsuo natyka się, jak Hina masturbuje się przy uchylonych drzwiach i tak dalej, i tak dalej. To jest taki festiwal beki i żenady, że aż głowa mała. A najgorsze jest chyba to, że te postacie same w sobie są, cóż... całkiem sympatyczne? Natsuo pasjonuje się pisaniem powieści, Rui jest uroczo nieporadna w towarzystwie, kumpel głównego bohatera mimo wyglądu poczciwego grubaska-okularnika jest naprawdę bystry i pomocny, i nawet staruszkowie głównej trójki to porządni ludzie, którzy są w stanie najpierw pomyśleć o przystosowaniu dzieci do nowej sytuacji, a dopiero na później planują ewentualny ślub. I tak, to mogłaby być całkiem ciekawa seria komediowo-obyczajowa o bardzo przeciętnej grafice, gdyby nie te wszystkie wątki dla dorosłych wyciągane w losowych momentach z totalnego, przysłowiowego tyłka. W tej formie jest to tylko kupka nonsensu, a twórców anime/mangi ma się ochotę złapać za chabety i mocno nimi potrząsnąć.

5/10 - miałam z tego mnóstwo głupiej radości, a i opening bardzo mi się podoba. Tak. Opening jest naprawdę okej.

Doukyonin wa Hiza, Tokidoki, Atama no Ue.

Przestało grzać w dupkę - czas zbierać manatki.

Subaru Mikazuki jest niezwykle popularnym i uznanym pisarzem książek (nie, nie light novelek, to już duży postęp), jednak jest również strasznym introwertykiem i w ogóle niespecjalnie lubi kontaktować się z ludźmi. Jeśli dodać do tego fakt, że jego rodzice nie żyją i mieszka sam, wtedy rysujący się przed widzami obrazek nie wydaje się podsumowaniem życiowego sukcesu. Raczej smutnej egzystencji na skraju zapomnienia o bożym świecie. Zmienia się to jednak wtedy, kiedy podczas szukania pomysłu na nową książkę Subaru trafia na małego, czarnego kotka o przenikliwym spojrzeniu - bo choć do ludzi specjalnie go nie ciągnie, tak zwierzak wydaje się idealnym kompanem... oraz źródłem niekończącej się weny.

Jeśli szukacie w sezonowych anime ukrytych perełek, o których niby się nie mówi, które niby nie przyciągają wzroku, którym do mainstreamu jest tak daleko jak statystycznemu zombiakowi do zacisznego grobu, ale wciąż są niesamowicie przyjemne i robione z serduchem od początku do końca, to Koci Współlokator jest absolutnym strzałem w dziesiątkę. A przynajmniej w solidną czwórkę z plusem (w skali szkolnej, oczywiście). Chociaż Subaru jest autorem książek co się zowie, to jednak gdyby ktoś mi powiedział, że pisze light novelki albo nawet pracuje nad mangami, to bym uwierzyła - bo nie wiem, jak to się dzieje, ale te zawody w Japonii chronicznie doprowadzają do rażących zaniedbań w diecie i obyciu społecznym. Na szczęście tak jak się mówi "przez żołądek do serca", tak tutaj można śmiało zastosować parafrazę i stwierdzić, że "przez zwierzaka do ludzi". Fajnie jednak było śledzić nie tylko postępy ludzkiego bohatera, który przez całą serię powoli radził sobie ze stratą rodziców (i jest to bardzo ważny wątek!), ale również tego czworonożnego, bo kotka Haru również ma ciekawy charakterek. Jej segmenty odcinków, kiedy to obserwujemy wydarzenia z perspektywy szalonych piętnastu centymetrów ponad podłogę, są przeurocze i momentami mocno zaskakujące w przebiegu. Kreska i animacja, choć bardzo oszczędne na każdym możliwym polu, nie cierpią na żaden spadek jakości i jak już raz coś ustanowią, to się tego ładnie trzymają. Przyjemny w odbiorze jest zarówno opening, jak i ending, a jedyne, co kompletnie nie robi różnicy, to soundtack, który chyba był, ale nie proście mnie, żebym dała za niego głowę. To bardzo miła produkcja i wywołuje u mnie podobne ciepełko co zeszłoroczne Rokuhoudou Yotsuiro Biyori, o którym na dłuższą metę się zapomina, ale nigdy nie żałuje się odbytego seansu.

6/10 - mieszkałam z kotem-współlokatorem (dosłownie, bo nie był mój) i doskonale się utożsamiam z zaprezentowanym stanem rzeczy. Jakkolwiek Haru i tak jest tu futrzastym aniołem.

Egao no Daika

Nie do końca o takie yuri nie walczyłam...

Daleko, daleko, w odległej galaktyce... gdzieś na planecie, którą skolonizowali ludzie... księżniczka Yuki obchodzi swoje dwunaste urodziny, co uprawnia ją do angażowania się w rządzenie krajem. Niebawem do sąsiedniego Cesarstwa ma zostać wysłane poselstwo, w którego skład (trochę za plecami Yuki) zostaje włączony jej przyjaciel z dzieciństwa i wannabe brat, Joshua. Niestety nie wie ona, że z tym poselstwem to jest trochę lipa, a między jej królestwem a Cesarstwem toczy się na granicach regularna wojna. Wszyscy poddani jednak milczą na ten temat, żeby ochronić bezcenny uśmiech łagodnej księżniczki.

Chciałam. Bardzo. Miałam mnóstwo samozaparcia i świadomości, w co chcę się wpakować, mimo że mechy i lolitki to absolutnie nie moja bajka. Wytrzymałam trzy odcinki, ponieważ tak wielkiej zgrai nijakich postaci to nie widziałam od... ach, od ostatniego włączonego odcinka Boogiepopa. Mniejsza z tym. Nie doczekałam się nawet teasowanego spotkania dwóch głównych bohaterek, ale może to i lepiej. Ta pierwsza okazała się tylko mało wymagającym, prostym w obsłudze dzieciakiem, który miał aspiracje na bycie chibi-Jezusem (a może, skoro to akurat jest na czasie, chibi-Lelouchem?), natomiast piersiasta komandos - wypranym z empatii wojownikiem, który był w stanie mierzyć z broni do, le gasp!, małej dziewczynki (oczywiście dla dobra dziecka, aby uciekła z miejsca przyszłego bombardowania, ale come on, bez takich mi tu wykładów dla ociemniałych - kto celuje do loli, ten od loli ginie). Nie trzeba być też Sherlockiem, żeby wykoncypować sobie fabułę na pozostałe dziewięć odcinków: dziewczynki będą walczyć o to, aby pogodzić zwaśnione strony, ponieważ wojna jest brzydka, natomiast dobrami naturalnymi można się dzielić. I nic ambitniejszego na podstawie tak słabego początku nie da się wykrzesać. Na dodatek bieda-mechy były tu bardzo bieda, a większość scen obejrzanych w ciągu tych paru odcinków wprost ścigała się o to, żeby zostać okrzyknięta paszkwilem sezonu, przez co mam ochotę posądzić twórców o robienie projektu studenckiego na szeroką skalę. Kto to właściwie robił i jak bardzo niedomagał ruchowo? Takich animatorów to trzeba hospitalizować, a nie zmuszać do robienia po kątach bajek o szczątkowej wartości kulturowej.

3/10 - czytałam, że zakończenie było tak nijakie i pospieszne, że nawet u fanów wywołał zgrzyt zębów. W takim razie wierzę im na słowo i serię omijam szerokim łukiem.

Kaguya-sama wa Kokurasetai: Tensai-tachi no Renai Zunousen

To nie jest typowa historia o miłości! Po jego seansie uśmiejesz się do kości! Joł, joł, ziom!

Do Akademii Shuchiin uczęszczają uczniowie o wysokim statusie społecznym bądź zwyczajnie utalentowani - oczywiście oznacza to, że na czele samorządu uczniowskiego stać mogą jedynie zupełnie najlepsi z najlepszych. Przewodniczącym jest Shirogane Miyuki, licealista osiągający perfekcyjne wyniki w nauce, a jako zastępca pomaga mu śliczna Shinomiya Kaguya, która odrobinkę ustępuje ocenami, ale za to na każdym innym polu talentowym nie ma sobie równych. Sądzić by można, że tak idealni uczniowie stworzą też idealną parę... ale mało kto wie, że tak naprawdę toczy się między nimi śmiertelna bitwa o to, kto komu pierwszy wyzna miłość!

Chyba wreszcie możemy tu mówić o godnym zastępstwie dla Gekkan Shoujo Nozaki-kun, a przynajmniej o jego bliskim kuzynie ze strony ojca szwagra. Kaguya-sama jest równie genialna w tym, jak bawi się konceptem "gatunku" shoujo i wywraca go na kompletne nice, a przy okazji teasuje widzów, żeby gorąco kibicowali zejściu się głównych bohaterów. I ja to w całości kupiłam, od jajcarskiego początku do słodziutkiego końca. Kupiłam tę komediową stylistykę, tego narratora (który na szczęście nie odgrywał aż tak kluczowej roli, bo sporo komentowali też Shinomiya czy Shirogane), Chikę, która była źródłem nieskończonej się ilości memów czy Ishigamiego, który udowodnił, że wciąż można jeszcze przedstawić nietuzinkową postać drugoplanową. Co do tego ostatniego to jestem wręcz oczarowana tym, jak udało się zrobić udaną mieszankę trochę buca, trochę introwertyka, trochę przypadkowej ofiary losu i trochę uderzającego w punkt zgryźliwca. I to się wzajemnie nie wyklucza, bo Ishigami po prostu nie wie, że czasami przesadza i że sam jest sobie winieno, że nie ma zbyt wielu przyjaciół. Natomiast wracając do głównej pary - fajnie, że w teraźniejszości buduje się ich relację na takich komediowych sytuacjach, bo wtedy nam, widzom, łatwiej o sympatię do takich postaci. Mimo to nie zapomina się tak całkowicie o fabule i daje się delikatne hinty na to, że Shinomiya była kiedyś wypraną z emocji damulką, lecz coś sprawiło, że jej serduszko otworzyło się na ludzi z samorządu uczniowskiego (na Ishigamiego to pewnie się otworzył, ale nóż w kieszeni). Przyznaję też, że całość opakowano w mega przyjemną oprawę graficzną - czerń, biel i czerwień to absolutnie kolory tej serii - a opening uwielbiam i podśpiewuję sobie pod prysznicem, bo jest zwyczajnie zajecool. Nie mam się absolutnie do czego przyczepić i już sięgam po mangę, żeby śledzić dalej przygody tej szalonej gromadki.

8/10 - moje życie jest lepsze dzięki dawce śmiechu sponsorowanej przez Kaguyę-sama. Dziękuję, polecam, pozdrawiam~

Kakegurui××

Franek Dolas-senpai robił to jakoś w ten sposób...

Witamy ponownie w Prywatnej Akademii Hyakkaou, do którego uczęszczają licealiści i licealistki stanowiący istną śmietankę towarzyską Japonii. Myli się jednak ten, kto uważa, że pozycja rodziców bądź dobre oceny mają wpływ na tutejszą hierarchię. Tak naprawdę jest nim... hazard. I to ten w najczystrzej postaci, co to można postawić na szali nawet własne ciało czy przyszłość. Jabami Yumeko, nowa uczennica, która zdołała w poprzednim sezonie strącić obecną przewodniczącą szkoły z jej stołka, nadal szuka wrażeń w ryzykownych zakładach oraz grach. Wygląda jednak na to, że tych dostarczą jej członkowie klanu Momobami, związani z byłą - ale wciąż chętną na reelekcję - przewodniczącą.

Pierwsze Kakegurui bardzo mi się podobało przez swój klimacik i te wszystkie gry hazardowe z podwójnym, potrójnym, a czasami nawet poczwórnym dnem - i chociaż fabuła nie była całkowicie jasno wytyczona, to na końcu widzieliśmy, że Yumeko jednak podświadomie dążyła do konfrontacji z najsilniejszym przeciwnikiem w tamtejszym łańcuchu pokarmowym. Tymczasem w drugim sezonie mamy taki jakby... chaos? Ktoś bardziej łaskawy mógłby to nazwać "battle royale", ale chyba nie ja. Bohaterowie dalej grają, dalej stawiają na szali grube miliony, narażają zdrowie w imię podniety i tak dalej, ale jako widz nie czułam ani trochę, żeby w którymkolwiek momencie fabuła zaskoczyła mnie wynikiem bądź żebym w ogóle poczuła, że coś jest stawiane na szali. Żetony uprawniające do bycia kolejnym przewodniczącym? E tam, spoko, w razie przegranej zawsze znajdzie się dwadzieścia sposobów na to, jak je pozyskać z powrotem, co udowodniła zresztą panna Yuriko od kółka kulturowego. Dodatkowo ostatnia gra z plottwistem z Batsubami okazała się wyjątkowo nijaka, finalnie nie dostajemy żadnego rozstrzygnięcia, a wojna o fotel (gra o tron?) trwa dalej i nie wiadomo nawet, ile jeszcze potrwa. Z takiego obrotu spraw jestem więc niezadowolona o wiele bardziej niż gdyby wszystko wróciło do normy sprzed pierwszego odcinka pierwszego sezonu i gdyby szkołą znów miała zarządzać Kirari. No, ale. Do fabuły mam dużo zastrzeżeń, opening i ending dalej mnie nie zachwycają (za to dzięki nim zatęskniłam za tymi starymi), natomiast animacja pozostaje niesamowicie solidna i dalej uważam, że Kakegurui×× świetnie bawi się swoją stylistyką. Niby sceny są statyczne, niby zbliżeń na oczy zbyt wiele, ale jednocześnie jest to tak dopracowane, narkotyczne i na skraju ekstazy, że dałam się temu mimowolnie porwać. Ostatecznie stoję w lekkim rozkroku, bo chciałabym spisać serię na straty, ale jakoś nie umiem. Dla własnej satysfakcji polecam jednak zatrzymać sie na pierwszym sezonie.

6/10 - przyzwoite, bez wielkiego bólu. A gdyby ktoś jednak stwierdził, że trzeci sezon to dalej dobry pomysł, to ja poproszę więcej Mary, bo jej wątek był jednym z nielicznych, gdzie czułam jasny cel i zawziętość.

Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru

Niektórzy myślami wciąż są przy urwanym w połowie sezonie Free!

Okoliczności poznania Kakeru i Haijiego są dość nietypowe - ten pierwszy zostaje bowiem przyłapany przez tego drugiego na kradzieży kanapki. Ale to nie o chleb chodzi, ale o samą sytuację, ponieważ Kakeru zwiewa ze zdobyczą jak rącza gazela, natomiast Haiji pierwsze, co robi, kiedy dogania go na rowerze, to pyta "lubisz biegać?". Lubi czy też nie, na pewno to umie i pewnie to dlatego Haiji zaprasza wyrzuconego ze swojego dotychczasowego lokum Kakeru do zamieszkania w małym akademiku... który jest również świeżo resuscytowanym klubem biegaczy. 

Zachwycałam się już na fejsie, ale czas na pieśń pełną gębą - obok Haikyuu!! oraz Yuri!!! on ICE jest to najbardziej pokrzepiająca, zbalansowana i dbająca o prawdziwość świata sportówka, jaką miałam przyjemność kiedykolwiek widzieć, która na dodatek skupia się na studentach, nie licealistach. Nie wydaje mi się też wielkim spoilerem, kiedy powiem wprost, że tu nie chodzi o zwycięstwo jako takie i że będzie to podkreślane do samego końca - bohaterowie mają świadomość, że nawet jeśli ciężko pracowali przez prawie rok, to jest to tak naprawdę nic wobec drużyn, których członkowie trzymają formę przez lata. Owszem, u niektórych chłopaków z Kansei wywołuje to ogromną frustrację, no bo jaki jest cel startować w wyścigu, którego w ogóle nie można wygrać, ale przez całą serię konsekwentnie budowana jest narracja, że to nie wynik sam w sobie jest ważny, tylko to, żeby skupić się na swoich celach, żeby pokonywać własne rekordy i po prostu robić to, co się kocha. Bardzo przypomina mi to przesłanie Tsurune, jakkolwiek Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru jest dwa stopnie wyżej: po pierwsze ma o wiele sympatyczniejszych bohaterów (Musa, Shindo i Książę to chyba moi faworyci, ale również do Kakeru i Haijiego mocno się przekonałam), a po drugie za tłumaczeniem "to nie wygrana jest najważniejsza" idzie również finał, który w tym kontekście jest mega-mega satysfakcjonujący i odpowiedni do prezentowanej myśli. Dodatkowo postarano się o bardzo ładnie spajający całość epilog, przez co KazeTsuyo jest absolutnie kompletnym dziełem, bez potrzeby sięgania po mangę, książkę czy cokolwiek innego. Jedyne, do czego mam zarzuty, to początkowe zachowanie Haijiego, który był paskudnym, wrednym manipulatorem (jakkolwiek po drodze parę bohaterów wytknęło mu to wprost, więc wiadomo, że nikt tego nie pochwalał), jak również częściowo do grafiki. Regularnie wykorzystano bowiem bardzo słabe, renderowane komputerowo tłumy biegaczy podczas wyścigów eliminacyjnych, kiedy to na jedną mordkę ludków z Kansei przypadało z ośmiu do dziesięciu brzydkich, plastikowych klonów. Jest szansa, że to przynajmniej poprawią w wydaniu DVD, tym bardziej że poza tym animacja jest naprawdę świetna i trzyma poziom. Finalnie bardzo się cieszę, że wybrałam się w tę podróż, bo dała mi wiele do myślenia i wiele do emocjonowania się.

8/10 - chwała niech będzie Production I.G., że wróciło na właściwe tory robienia sportówek i niech im gwiazdka pomyślności świeci na czwarty sezon Haikyuu!!.

Manaria Friends

To jak? Może zostaniesz moją smokojówką?

Do Akademii Mysteria mogą uczęszczać uczniowie pochodzący ze wszystkich trzech istniejących w tamtejszym świecie ras: ludzi, bogów oraz demonów. Traf chciał, że ludzka księżniczka, Anne, mimo niesamowitych zdolności magicznych i ogólnej popularności wśród koleżanek, wydaje się być bardzo samotną dziewczyną. Lekarstwem na to zmartwienie może jednak być przyjaźń z inną księżniczką - tyle że smoków, Greą.

Jak na anime, które powstawało i powstawało, i powstać przez dobre dwa lata nie mogło, bo było ciągle przekładane z sezonu na sezon, to spodziewałam się czegoś trochę... no... czegoś bardziej? Ładniejszego, dłuższego, czegoś bardziej skomplikowanego? Tymczasem jest to dość prosty, szkolny romansik, który - jak to proste, szkolne romansiki mają w zwyczaju - do niczego konkretnego nigdy nie prowadzi. A to się trafi odcinek plażowy, a to zajdzie jakieś nieporozumienie, a to ktoś komuś kabe-dona zrobi. No normalka. Odmianą jest tu jedynie to, że zamiast przeciętnego liceum mamy taki quasi-Hogwart, a ku sobie mają się dwie dziewczynki (czy tam jedna dziewczynka i jedna pół-dziewczynka, pół-smok). I fajnie, że przyjazne yuri stają się coraz popularniejsze po tym, tfu, wypadku, jakbym było powołanie do życia Citrusa, ale mieliśmy też po drodze takie porządne rzeczy jak Yagate Kimi ni Naru czy Asagao to Kase-san. Ta produkcja wypada na tym tle dość nijako (charaktery postaci, grafika), a kto wie, czy nawet nie słabo (muzyka). Podzielę się jednak ciekawym spostrzeżeniem, które mam w kwestii Manarii - a mianowicie pojawił się tu pewien giermek, Owen, który przez cały czas towarzyszy Anne w jej przygodach i muszę przyznać, że jestem tą kreacją oczarowana. Chłopak nie jest żadną komediową wstawką do robienia slapstickowych dowcipów, tylko faktycznie zna się na swojej robocie cichego przybocznego. Co jakiś czas możemy go zauważyć skrytego za drzewem czy filarem, ale robi to z odpowiednią gracją i szacunkiem do prywatności swojej pracodawczyni. Ponadto w sytuacjach kryzysowych bez słowa potrafi wesprzeć księżniczkę i widać wyraźnie, że bardzo kibicuje jej znajomości z Greą. No powiedzcie, czy trafiliście kiedyś na bardziej pro-liliowego wojownika? Dlatego ostatecznie bardzo się cieszę, że sięgnęłam po Manarię, bo jednak pokazała mi coś tak bardzo pozytywnego i sympatycznego, że z pewnością będę o tym tytule pamiętać.

5/10 - samo anime było jednak po prostu okej. Żałuję tylko, że nie dało się zrobić więcej mrugnięć oczkiem do Bahamutów niż ta jedna karta końcowa z pierwszego odcinka...

Mob Psycho 100 II

Neo przez te lata od premiery Matrixa dość mocno przykoksił w kwestii unikania pocisków.

Wreszcie wracamy do naszego nieśmiałego espra oraz wykorzy... korzystającego z jego pomocy mentora i speca od egzorcyzmów! W Liceum Soli dochodzi do całkiem znaczących zmian, ponieważ dotychczasowy przewodniczący ustępuje ze stanowiska, przytłoczony ciężarem swoich nieszczególnie honorowych przewin. Swoją szansę w sprawie węszy Mezato, która potajemnie wspiera tworzący się kult tajemniczego espra o fryzurze na boba (ktoś kojarzy?). Pragnie ona, żeby Mob popracował nad swoją prezencją, zanim objawi się swoim wyznawcom, a przecież nic tak dobrze nie działa na człowieka jak odpowiedzialne stanowisko! Oczywiście Mob niespecjalnie czuje pociąg do władzy, ale zdaje się do niej przekonywać, gdy w grę wchodzi zaimponowanie Tsubomi, w której się podkochuje.

Z oceną drugiego sezonu Moba chciałam poczekać aż do sprawiedliwego końca i dobrze zrobiłam - bo nie umniejszając momentami genialnej animacji czy rozwojowi relacji między postaciami, jednak tę serię ostatecznie uznaję za odrobinę gorszą. Słowo-klucz: odrobinę. To dalej kontynuacja, na którą wszyscy zasługiwali i chwalmy studio Bones za to, że istnieje i że są tam ludzie z pomysłami, jednak mam sporo wątpliwości na temat pacingu czy nawet samego finału historii. Pierwsza połowa anime składała się z pojedynczych, małych historii na maksymalnie dwa odcinki, które sprawiały trochę wrażenie, jakby to miała być taka kontynuacja na miarę Kekkai Sensen 2 (czyli ciekawe fillery, ale jednak fillery). Ostatecznie wraz z końcówką 8 odcinka wreszcie przeszliśmy do rozpierduchowego meritum, o którym zresztą nieustannie przypominał nam opening i... i wtedy zaczęła się jazda bez trzymanki. Wrzucono multum nowych postaci, ściągnięto grupę tych dawno niewidzianych, nagle wprowadzono w życie plan przejęcia władzy nad światem i nie było nawet czasu pojąć, kto z kim i dlaczego. Sam 9 odcinek zasługiwał na porządne rozciągnięcie na całe dwa, a nie skomasowanie tylu zdrad i walk na poziomie 20 minut. Na to samo cierpi odcinek 13, kiedy od epickiej bitwy z eksplozjami na pół miasta nagle przechodzimy do szybkiego epilogu, który wygląda na cokolwiek urwany. Mamy kilka krótkich przebitek na część esprów, dowiadujemy się, że biuro Reigena zostaje odbudowane, przy okazji wznawiając działalność i eta wsio. A niedobitki organizacji? A ludzie z liceum Soli? A rodzina Moba? Jaki wpływ wywarło na społeczeństwo to, że doszło do ujawnienia się tylu ludzi z mocami? I jak czuje się z tym wszystkim sam Mob, który z niewinnego chłopaka doszedł do poziomu, kiedy prawi złym ludziom morały (i to skuteczne)? Mam niedosyt, no. Ogromny niedosyt. Pierwszy sezon miał bardzo jasny przekaz - to, że ma się moce, nie czyni człowieka specjalnym, tak samo jak nie warto z tych mocy korzystać, kiedy można uciec czy uniknąć walki. Dwójeczka to znów zlepek kilku mniejszych i jednej większej historii, którym zdecydowanie należałby się nadmiarowy czas przeznaczony na dodatkowe 5 odcinków Boogiepopa.

8/10 - no i w końcu nie wiem, co z tym Mobem. Może on się bić czy jednak nie może? Może... chociaż zapowiedziana OVA nam cokolwiek wyjaśni. O ile to nie będzie odcinek onsenowy.

Sword Art Online: Alicization

Kirito coraz bardziej beztroski, a dziewczynki w haremie coraz młodsze i młodsze...

Mordercze gry VR powracają! W świecie fantasy żyje sobie trójka młodych przyjaciół - Alice, Eugeo i... Kirito. To ostatnie imię wzbudza w widzu zdecydowaną konsternację, ponieważ od dwóch sezonów i jednej kinówki dobrze wiadomo, że Kirito ma już lat kilkanaście i zdecydowanie żyje w naszym świecie. O co więc chodzi? Czy to jakaś gra? Może powiązana z testami, w których uczestniczy główny bohater, a które są na tyle tajne, że wspomnienia z tym związane są całkowicie blokowane? I co z trzecią osobą zamieszaną w incydent z Death Gunem, która wciąż jest na wolności? Na to odpowiedzieć może tylko arc Alicyzacji.

Po naprawdę porządnej pierwszej połowie sezonu poziom zaczął pikować na łeb, na szyję i ostatecznie skończyło się na powtórce z rozrywki z pierwszego SAO w wydaniu mini - bohaterowie lecą w górę wieży, klepią kolejnych oponentów, wyskakują z motywującą przemową, wygrywają i tak powtarzają do znudzenia. Sprawia to, że seria została pozbawiona tej początkowej intrygi, gdzie bardzo ważną kwestią było kopiowanie ludzkiej duszy i odkrywanie szczegółów projektu, mającego na celu stworzyć sztuczną inteligencję do zasilania mechanicznych żołnierzy. To, że przy okazji trafił się Kirito, którego trzeba było pilnie, khem, khem, "hospitalizować", to tylko dodawało smaczku i zmuszało do zastanawiania się, co się może stać, jeśli chłopak spędzi trochę za dużo lat w innym świecie... tylko że te rozważania zostały zepchnięte przez typowe, przygodowe "hurr, durr, będziemy się bić", ewentualnie na problemach egzystencjalnych losowych postaci na losowe tematy w losowych momentach. To nie było ani ciekawe, ani nawet szczególnie zajmujące. Ot, trochę prania się po animowanych buźkach. I owszem, w tym punkcie nie można odmówić, że miło się na to wszystko patrzyło, a i muzyka robiła za dobre tło. Tylko odniosłam wrażenie, jakby to nie był serial, tylko let's play jakiejś gierki (właściwie na tym SAO polega, ale ciii). Walka z głównym bossem to już był śmiech na sali. Niby oponent jest tak bezlitosny i wyprany z emocji, że mógłby zabić wszystkich w mgnieniu oka, a jednak daje Kirito i spółce czas na zastanawianie się czy regularne opracowywanie planu działania NA GŁOS. Takie... serio? A wy się jeszcze poświęcacie jak ostatni frajerzy? Rili? Okej, akceptowałam serię po SAO, po ALO byłam z nią okej, po GGO to nawet bardzo polubiłam, ale teraz witki mi opadły. Poza openingami i endigami Alicyzacja nie prezentuje jak dla mnie żadnej wartości emocjonalnej. Deus ex machina i dzikie rozwiązania fabularne to trochę jednak za dużo.

6/10 - oczywiście dalej będę śledzić SAO:A, tym bardziej że nikt tu już nie zamierza nikogo bujać, że chodzi o jakąś większą głębie, ale traktuję to na poziomie widowiska, nie pełnowartościowej serii. Czas chyba nadrobić LN i zobaczyć, gdzie tkwił błąd...

Tensei shitara Slime Datta Ken

Ten czas, kiedy odrodziłem się jako podstawka na piersi.

Satou Mikami jest 37-letnim, całkiem usatysfakcjonowanym z życia pracownikiem korporacji. Jedyne, czego mu do szczęścia brakuje, to dziewczyny, której nigdy nie miał - ale to raczej już się nie zmieni, ponieważ mężczyzna zostaje zaatakowany przez nożownika i ginie. Na szczęście jest w anime, więc odradza się w pięknym, magicznym świecie jako... slime. 

Bardzo lubiłam mangę jeszcze zanim stała się mainstreamowa i byłam raczej spokojna o to, że historia - która przecież jest cholernym isekaiem, najnudniejszym gatunkiem z dostępnych w XXI wieku rzeczy! - sama się obroni. I faktycznie, do końca arcu Orc Disaster akcja i pozytywny wydźwięk fabuły trzymały historię na wyrównanym, naprawdę przyjemnym poziomie, co sprawiało, że seria ani nie była nudna i zupełnie przewidywalna, ani zbyt mhroczna i edgy (z tego miejsca pozdrawiam gobliny z Goblin Slayera oraz SAO Alicization). Nie przeszkadzała w tym nawet lekko toporna animacja czy kreska stawiająca na prostotę i ostre kąty. Wystarczyło, że sama historia prezentowała mnóstwo atutów, sympatycznych postaci i nie do końca szablonowych zagrań. Moimi ulubionymi momentami są chyba te z ministrem Bestrem/Vestą (co tłumaczenie to inna wersja...) czy właśnie Lordem Orków. Nawet kiedy doszło do pewnego nawrócenia się tych postaci, ich przewiny nie straciły na wartości i zapłacili za to odpowiednio wysoką cenę, co uważam za zdecydowanie bardziej słuszny myk niż taki zero-jedynkowy system "Od teraz jest naszym sprzymierzeńcem? Super! Co za cudowny z niego gość!". Niestety, kiedy do paczki przyłączyła się Millim, to ekipa potworów z lasu Jura stała się po prostu zbyt przepakowana, a znów arc z dzieciakami został potraktowany tak po łebkach, że straciłam orientację, o co w tym wszystkim właściwie chodzi. Ostatecznie TenSlime wpadł więc w pułapkę adaptacji, która nie była w stanie w satysfakcjonujący sposób dopiąć wszystkich wątków, a na uzupełnienie tej historii przyjdzie nam poczekać aż do 2020 roku (dobrze, że drugi sezon jest chociaż potwierdzony z ogólną datą, żeby nie było jak z OPM 2 czy Made in Abyss 2). Fajnie też, że JPF zaraz wyda mangę, więc chociaż zapełni ona pustkę w sercu. Swoją drogą mangę szczerze polecam - natomiast anime pozostaje w tym zestawieniu solidnym fantasy z potknięciami do wybaczenia przy śledzeniu serii na bieżąco

7/10 - dobrze się bawiłam i śledziłam z wypiekami na twarzy co poniedziałek, więc oczywiście na kontynuację jestem bardziej niż chętna. I tylko pamiętajcie, żeby nie oglądać 25 odcinka. Inaczej stracicie jakikolwiek szacunek do twórców, którzy postanowili dać recap na sam finał.

Yakusoku no Neverland

NANI?!

Grace Field House to sierociniec, który wymyka się ze stereotypowych ram takich placówek. Dom jest położony na wsi, nie brak w nim wygód, smacznego jedzenia jest w bród, a wszystkie dzieci są szczęśliwe i uśmiechnięte. Oczywiście od czas do czasu trzeba zaliczyć jakiś test, ale to nawet nie jest tak, że złe wyniki są ogłaszane. Ogólnie - nie można się dziwić, że dzieci bardzo niechętnie odchodzą do rodzin zastępczych, bo tak zżywają się z sierocińcem. Jedyną rysą na tym idealnym wizerunku jest fakt, że nikt nigdy nie widział na oczy świata zewnętrznego, a teren wokół sierocińca jest otoczony płotem, którego absolutnie nie wolno przekraczać...

Wiedziałam od samego ogłoszenia anime, że adaptacja sięgnie zaledwie czterech pierwszych tomów, bo to była najbardziej logiczna, zamknięta część materiału, która mieści się w standardowym przedziale 12-13 odcinków. I oczywiście przygotowywałam się psychicznie na to, gdzie twórcy nas zostawią, ale i tak... cholerka... przecież dopiero od tego momentu przerabianie Neverlanda na anime ma największy sens (ach, byłoby pysznie, gdyby przeciwników zanimowano jak tych z pierwszego odcinka). No, ale. Skupmy się na razie na tym, co otrzymaliśmy. Mimo tego, że znałam materiał źródłowy, a więc i miałam ustawioną pewną poprzeczkę z oczekiwaniami, anime końcem końców spisało się na wielki plus. Oczywiście nadal można być złym za wycinanie pewnych informacji bądź na absurdalne przedstawienie siostry Krone (powiem wam tak - w mandze to nie jest wariatka gadająca do lalki, tylko przebiegła kobieta, której myśli poznajemy dzięki narratorskim dymkom) oraz jej, hm, emocjonującej przeprowadzki, ale pomijając te potknięcia reżyseria robi genialną robotę. Jak na serię, która przez cztery tomy stoi praktycznie samymi dialogami i poznawaniem świata przedstawianego, to zaprezentowano to mega ambitnie. Bawiono się kamerą, cięciem scen, kolorami czy muzyką. Wciąż mam w głowie scenę z przeglądaniem książek pana Minerwy, w której nie działo się praktycznie nic, ale te przewijające się w tle symbole były takie... wow. Dawały efekt rodem z filmów szpiegowskich albo dokumentów o rozszyfrowywaniu enigmy. Albo milcząca wymiana zdań między Emmą a Normanem przy murze podczas nieudanego zwiadu - nie pamiętałam już z mangi, co konkretnie między sobą "myśleli" bohaterowie, ale anime oddało drobne ruchy oczu tak, że zrozumiałam, o co w tym wszystkim biega. Na co anime pozwoliło, z tego korzystano pełnymi garściami. Mam więc nadzieję, że seria, która spotkała się z tak ciepłym przyjęciem, doczeka się równie dobrego drugiego sezonu w 2020 roku, bo wtedy dostaniemy znacznie więcej właściwego, hehehe, mięska.

8/10 - to był prawdziwy roller-coaster oczekiwań zderzających się z rzeczywistością, ale jestem zadowolona z minionej przejażdżki. Aż mam ochotę jeszcze raz sięgnąć do mangi.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika 

Byłabym chyba ignorantem albo ślepa, gdybym nie wskazała na Mob Psycho 100 II. Czy ktoś w ogóle może się oprzeć tej walce z Mogamim? Albo team-up przeciwko Shimazakiemu? Mogę się już w tym miejscu założyć, że cały drugi sezon One-Punch Mana nie będzie miał nawet jednej porównywalnie dobrej sceny akcji.
 
Najlepsza muzyka 

Po pewnym dłuższym namyśle wskażę na Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru, ponieważ robił to człowiek od soundtracków z Boku no Hero Academia (które kocham), Haikyuu!! (które kocham) czy Ballroom e Youkoso! (no dobra, po prostu lubię). W KazeTsuyo muzyka nie była aż tak intensywna jak w poprzednich pracach pana Hayashiego, ale była absolutnie wyjątkowa i we właściwych momentach niszczyła system.

Najlepszy opening/ending
 

Kaguya-sama wa Kokurasetai i tamtejsze "Mistaaah, oh, mistaaah" wciąż siedzi mi w głowie i nie sądzę, żebym była w stanie się tego pozbyć w najbliższym czasie. Dołożenie do tego bardzo bondowskich ujęć tylko wzmogło efekt wow.

Najlepsza postać

Równoważąc stosunek przywiązania do serii, złożoności charakteru postaci oraz tego, jak zapadła mi ona w pamięć, ostatecznie wybieram lamerskiego, chuderlawego Księcia z Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru - ten człowiek to uosobienie najbardziej epickich rzeczy w sportowych mangach, które utknęły w wątkłym ciele. Ale i tak jest kakkoi!

Moje OTP

W tym sezonie był tylko jeden romans (komedia?), który robił to dobrze, więc Shirogane x Shinomiya z
Kaguya-sama wa Kokurasetai jest dość prostym wskazaniem. W tym wydaniu podchody żurawia i czapli mają absolutny sens i widz przekornie nie chce, żeby ich nieporozumienia się kończyły.

Największe feelsy:
Pierwszą połowę serii można zepchnąć na ubocze, ale jak już zaczęła się prawdziwa walka o Hakone, to chyba nie było odcinka, żebym się nie śmiała bądź nie ocierała łezki wzruszenia przy Kaze ga Tsuyoku Fuiteiru. Sportowy duch walki to jest jednak to.

Największe wtf?!
 

Ten zły rodzaj zaskoczenia miałam przy śledzeniu Boogiepop wa Warawanai, bo nie rozumiałam, jak bardzo płaskie postacie można zrobić, żeby się nie namęczyć przy animowaniu. Ale się udało. Tylko niech ręka boska broni Madhouse przed napalaniem się na jakąś kontynuację.
 
Moje guilty pleasure 

Wciągnęłam całe Domestic na Kanojo w jakieś trzy dni, już po emisji ostatniego odcinka, takie to było dobre i rozluźniające. Jeśli wtyd wam odpalać TVN czy Polsat, żeby oglądać tamtejsze opery mydlane, to sięgnijcie sobie po to anime. Ubaw gwarantowany.

Największy zawód
 

Nie tego spodziewałam się po takim starcie Sword Art Online: Alicization. Oj, nie tego. Zwroty akcji i moce wyciągane z tyłka, które królowały w drugiej połowie (czyli całym sezonie zimowym), powodowały u mnie regularny zgrzyt zębów. Nawet naiwność widza powinna mieć swoje granice.

Najlepsza kontynuacja
 

Pozostali przeciwnicy wykosili się praktycznie sami, dlatego bez zastanawiania wskazuję na Mob Psycho 100 II, na które warto było czekać, a jedyne, co sprawia problem, to nieuchronna koniecznośc pożegnania się z wesołą kompanią.

Najlepsza nowa seria
 

Choć biegacze byli silną konkurencją (tylko troszkę nierówną z początku), a uciekające sierotki uwielbiam (głównie jako mangę), to najwięcej radości sprawiła mi Kaguya-sama wa Kokurasetai. Zimą do szczęścia potrzeba właśnie takich zastrzyków czystego optymizmu jak to.

Prześlij komentarz

5 Komentarze

  1. To prawda z Mobami, to skompresowanie całej tej fabuły w 13 odcinkach nie wyszło na dobre. Oglądało się to dobrze, bo to dalej świetna seria, ale naprawdę wielu rzeczy zabrakło, dlatego też jestem zawiedziona. ;/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem ile rzeczy sprzed 8 odcinka wycięto, ale już od końcówki maratonu odniosłam wrażenie, że to przejście między arcami wyszło topornie. Wyszło super - ale można było suprzej ^^"

      Usuń
  2. Oj, co za sezon…

    Mob
    No trochu trudno mi się nie zgodzić. Pierwsza połowa sezonu i druga były, no, inne. Miałam wrażenie jakby w pewnym momencie ktoś stwierdził „okej, character development był, to teraz sru z fabułą”. Nawet nie że źle. Ale widać wyraźną różnicę między tymi odcinkami z Reigenem w telewizji (swoją drogą Reigen dalej best character), a tymi z wysypem parapsychicznych. No niemniej Mob to jednak Mob, trzyma pewien poziom i chałwa waniliowa mu za to.
    I jak to, onsenowe OVA? Jak to? A gdzie plaża, gdzie festiwal letni?!
    P.S. Tak jak ostatecznie opening muzycznie mocno wżarł mi się w mózg, tak dalej animacyjnie pierwszy podobał mi się bardziej.

    Dororo dalej wychodzi, więc powiem tylko że bardzo mnie buja do endingu i trochę mi żal, że pewnie na wiosnę go zmienią.

    KazeTsuyo
    Haiji is love, Haiji is life
    Haiji is running – Kakeru, 2019
    (Aczkolwiek tak, perfidny z niego manipulant.)
    Aargh, o tym już pisałam Ci na FB prywatnie… bardzo, bardzo osadzone w realiach (i że się znów powtórzę, to po prostu realia są nierealne), bardzo feelsowe w drugiej połowie, bardzo dobre. Minister M.W. daje pieczęć aprobaty, choć dalej jakiś głosik z tyłu głowy mi chlipie o wątek zakwasów. Chętnie bym też obejrzała kawałek o ćwiczeniu przekazywania szarfy, bo to wcale nie jest takie proste jak się wydaje.
    Ale całokształt, relacje w zespole, to jak koniec końców bardziej niż pogoń za nierealną wygraną zespoiła ich po prostu chęć wspólnego przebiegnięcia trasy, wzajemne wsparcie, brak dram „o ja bo ja taki słaby a wy tacy świetni” czy też „bo gdyby on pobiegł lepiej-!”, stan przedszpitalny, zdarte do krwi stopy i rozwalone do reszty kolano… Chciałabym też w tym miejscu docenić może głupi fakt, że skoro starczyło historii na 23 odcinki, to zrobili 23 odcinki, zamiast rozwlekać na 24. Nie mam też dużego doświadczenia ze sportówkami (hm, YowaPeda i Ring ni Kakero z dłuższych…?), ale w porównaniu z rowerami pochwalam też to, że zarysowano w gruncie rzeczy najistotniejszych rywali (Sakaki, Fujioka), zamiast budować całe zespoły kilku uniwerków z wszystkimi członkami o tragicznej przeszłości (serio, YowaPeda, przestań już). To tylko odwraca uwagę od głównej ekipy, a nasza dziesiątka już jest dość barwna. Kolejny plus (znów w porównaniu do dwóch wymienionych), że nie rozwlekano OSTATNICH 50 METRÓW na trzy odcinki z milionem retrospekcji z dzieciństwa.
    Tl;dr jestem serią oczarowana i naprawdę bardzo się cieszę, że aż tak wyszła. A nie miałam wielkich oczekiwań, coby się nie przejechać.
    (Nawet mi się raz śniło. Nie pamiętam, żeby mi się jakaś inna seria kiedyś śniła.)
    *unosi rękę* Góry Hakone są…-?

    Kemurikusa
    Hej, dotrwałam do końca. Dalej robi się w sumie ciut ciekawiej, jakaś intryga, coś, a te dźwięki wydawane przez czerwony pniak były całkiem spoko. Mam wrażenie, że seria by sporo zyskała na animacji w 2D, w jakiejś wyrazistej, ale jednocześnie mało szczegółowej kresce, żeby podkreślić całościowy klimat jednego wielkiego nieznanego.
    Czy polecam? Nah. Średnio. Ale nie traktuję też jako kompletną stratę czasu.

    Neverland
    Była kiedyś taka kreskówka, Kod Lyoko. Tam czoła zajmowały pół twarzy. Tu brody zajmują 1/3. Kurde, do końca sezonu nie przywykłam.
    Mój problem z Yakusoku sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, że jest to… seria dobra. Może nawet bardzo dobra. A po wszystkich peanach pochwalnych jakie czytałam przed seansem oczekiwałam podświadomie czegoś wspaniałego, i niestety w tym momencie oczekiwań to nie spełniło i jestem poniekąd idiotycznie rozczarowana. Ale drugi sezon obejrzę, jak wyjdzie, pewno.

    Toaru
    Yh, to ma jeszcze jeden odcinek niby, ale już teraz mogę powiedzieć: …czemu. Gdyby ze środka wywalić jakiś arc, czy coś, to akurat by było dość czasu by rozwinąć porządnie pozostałe. A tak? Początek gna na łeb na szyję, ogarnąć trudno, za to końcówka mi osobiście już się wlecze. Coś nie pykło.

    O Prawnych Rewolucjach powiem tylko że chyba jeszcze jeden odcinek i że dotrwałam do końca i dlaczego to sobie robię.

    (Dziab, czy jak przyjdę na Pyrkon w butach biegowych to to będzie jakiś wyznacznik bycia fanem KazeTsuyo?)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedziem ze śledziem!

      Mob
      Możliwe, że za to toporne przejście nie powinno się obwiniać studio, ale bardziej ONE'a i materiał źródłowy, ale to dało się wyklepać w anime - po to w sumie anime są. Co do Reigena-best-boia to się praaaaawie zgadzam, ale Teru w tym sezonie też był czystym złotem. Może kiedyś im się przypomni, żeby zrobić trzeci sezon i to trochę spójniej zamknąć, bo na zamknięte to to kompletnie nie wygląda.
      Na plażę nie ma za dużo ładnych żeńskich bohaterek (i trochę się boję tego w wydaniu uniwersum Moba). Natomiast onseny z chłopakami brzmią już całkiem-całkiem ;)
      Mnie też się opening wżarł w mózg i często słucham, więc high five. Ale animację przewijałam do refrenu i rozpierduchy ^^"

      KazeTsuyo
      No i cóż mogę jeszcze nowego popiszczeć... znaczy, napisać XD Z wszystkim się zgadzam, podziwiam research, podziwiam to skupienie się na pojedynczych przeciwnikach (zresztą, rozbudowywanie tej strony sportu nie pasowałoby specjalnie do wydźwięku serii, gdzie nie liczy się zdobycie pierwszego miejsca, ale po prostu zrobienie swojej roboty). No ale na ostatnie 50 metrów jednak przypadało delikatne slow motion ;)
      Ale doceniajmy, że są serie, którym się chce, które przekazują coś więcej i są ZAKOŃCZONEEEE! W tym zalewie nigdy-nie-otrzymanych-drugich-i-trzecich sezonów to prawdziwe zbawienie <3

      ...najbardziej strome na świecie!

      Kemurikusa
      To będzie dziwne, ale przez spoiler, który zaliczyłam, kiedy znalazłm przerobione plakaty z Endgame na tę serię, ściągnęłam przy kończeniu sezonu sam 12 odcinek, przeskipowałam go i... i stwierdziłam, że dobrze zrobiłam trzy miesiące temu. To było ubogie i miało power-upy z nakama power (i to zmarłych).

      Neverland
      Ja cię nie przekonam do tych twarzy i chyba nawet nie chcę, bo twoje reakcje są przeurocze XD
      Anime zrobiło taką robotę, jaką mogło i wyszło na tyle stabilnie, że nie ma co na siłę wpychać mangi do gardła, ale fakt faktem - manga wciąż oferuje jeszcze trochę smaczków. Tak jak w przypadku siostry Krone, wyrzucono dużo przemyśleń i wewnętrznych monogolów, więc tam się jeszcze całkiem dużo ciekawych rzeczy kryje.
      Drugi sezon to będzie - raczej żaden spoiler, bo wiadomo to po ucieczce - survival :3

      Toaru
      Ja się chyba zatrzymam na Railgunie, bo nic dobrego nie słyszę z tej strony :<

      O, Prawnicy. To istnieje. Prawda .3.

      (nie - jak przyjedziesz na Pyrkon w butach biegowych, to znaczy, że się szanujesz i chodzisz w obuwiu odpowiednim do ciężkich warunków XD)

      Usuń
    2. J-jak to urocze?! D:
      Ad. Reigen http://stuckinthisgodforsakenhellhole.tumblr.com/post/183642195544/i-feel-so-bad-for-reigen-cause-hes-trying-to-be i w sumie tyle, ale tak, Teru też.

      Co do slow motion – nie nie nie, Dziab. Slow motion to slow motion. Nie przeczę że było.
      Chodzi mi o sytuację następującą:
      Końcówka odcinka X: do mety zostało 150 metrów!
      M.W.: o, za tydzień dojadą, w końcu
      Odcinek X+1: dwa retrosy, głęboka rozmowa, jeszcze jeden retros
      Końcówka odcinka X+1: do mety zostało 100 metrów!
      I tu mimo całego mojego sentymentu do rowerzystów i pokładów cierpliwości trafiło mnie coś zaczynającego się na szl- i kończącego na -ag.

      (Do trudnych warunków mam buty do chodzenia po górach. Nie lubiąc chodzić po górach. Welp.)

      Usuń