Rzecz się stała niesłychana, bowiem po raz pierwszy udałam się na konwent jako pełnoprawne media. Ale mnie zaszczyt kopnął, co nie? Robiłam, co tylko mogłam, aby zajrzeć w każdy kąt i chociaż na chwilkę zawiesić oko na co ważniejszych atrakcjach. Jak wiele wniosków zostało jednak wyciągniętych z pierwszej lekcji? Czy brak targów spod szyldu Good Game pozwoliło Warsaw Comic Conowi rozwinąć skrzydła, czy trochę ograniczyło rozmach imprezy? No i jak w tym wszystkim odnalazł się zwykły, szary mangowiec? Zapraszam serdecznie do relacji!

Druga, jesienna edycja Warsaw Comic Conu odbyła się 25-26 listopada 2017 roku, niemal równo pół roku od premierowej. Najważniejszą zmianą tej odsłony był wspomniany brak elektronicznych targów Good Game Warsaw, nie zmieniła się za to miejscówka, czyli Nadarzyn usilnie udający, że jest stolicą Polski (pomysł ustawy o włączeniu miejscowości do metropolii padł dawno temu). No cóż... Odległość Nadarzyna od Warszawy Właściwej™ oraz ograniczony zasób atrakcji jeszcze w czerwcu skłaniał mnie, aby darować sobie kolejne edycje tej imprezy. Sprawa z Coperniconem też swoje zrobiła. Ale im bliżej zaczęło się robić samej imprezy, tym jedna za drugą pojawiły się kolejne sprzyjające okoliczności, które sprawiły, że postanowiłam jeszcze raz zaryzykować. Dzięki nieocenionej pomocy Kasi ze
Ślepaków udało mi się dostać wejściówkę dla mediów i z podniesionym czołem (oraz statusem społecznym) udałam się w piątek na darmowego busa. Muszę przyznać, że nieco zaskoczyło, a nieco rozbawiło mnie to, że zgromadzony w Centrum potężny tłumek okołofantastyczny najwyraźniej nie rozpoznał w autobusie ZTM opatrzonym napisem “PTAK WARSAW EXPO” środka transportu na Comic Con. Z drugiej strony to wyraźny sygnał, żeby następnym razem pokusić się o nalepienie na bok choćby jakiejś reklamy ogłaszającej, że tak, to ten event, w ten weekend, dla tych wariatów. Bo skoro ostatecznie do busa wskoczyło może ze dwadzieścia osób, to coś było nie tak. Ale przynajmniej w towarzystwie przyjaznego, kulturalnego, półgodzinnego prawie-milczenia dotarliśmy na miejsce.
 |
Ale jak już dotarliśmy, to z prawdziwym przytupem. [fot. Ślepaki] |
Jak na tak późny listopad to udało się zamówić naprawdę świetną pogodę, a gdyby nawet lało, to organizatorzy zapewnili wejście do obszernego przedsionka, gdzie można było odnaleźć stanowiska do odbioru wejściówek (i to nawet z pomocą obeznanego z tematem helpera). Sama rejestracja przebiegła błyskawicznie… o ile przemilczy się sprawę jak właściwie ona wyglądała. Pan spytał mnie bowiem o imię i nazwisko (nie legitymując mnie), rzucił okiem na plik jakichś dwudziestu kartek zapełnionych ściśle tabelką, rozproszył się przez koleżankę, która wyjaśniała komuś innemu po co są żetony, a na sam koniec po prostu wręczył mi smyczkę z plakietką i już. Nie musiałam się nawet podpisywać, czy może raczej odhaczać, jak to Kasia miała przyjemność w sobotę uczynić. Poza tym Kasia była świadkiem sytuacji, kiedy inny stojący obok pan nie mógł się odnaleźć na liście, więc ostatecznie podał swoje imię i nazwisko, dostając w zamian wejściówkę. Jak to razem stwierdziłyśmy - owszem, podoba nam się taka otwartość na mniejsze i większe media, ale jednocześnie rodzi to pytanie, czy organizacja aby na pewno wiedziała, co się dzieje. Bo można dojść do wniosku, że każdy z ulicy mógł tam przyjść, podając się za Jana Kowalskiego. Że już daruję sobie czarnowidztwo i wtargnięcie jakiegoś szaleńca rządnego zbałamucenia jakiejś Ciri albo sześciu. I co? Gdzie była policja? Gdzie byli rodzice? I gdzie był, kurna, Geralt?!
 |
Zaiste. Tyle wygrać. |
Po oddaniu zbędnego odzienia (szatnia była jednak płatna i kosztowała 2 złocisze za kurtkę i 5 za bagaż) i przejściu kontroli weszłam na właściwą część targów. Do dyspozycji były tylko dwie hale - C oraz D - które nie różniły się aż tak mocno od siebie swoją zawartością. W hali D zgromadzono lwią część wystawców, strefę gwiazd (stanowiska do autografów, zdjęć plus scena na spotkania), wystawę samochodów małych i dużych oraz wioskę postapo. W hali C natomiast również dało się odnaleźć wielu sprzedawców (choć wydawało się, że byli mocniej nastawieni na ubrania i gadżety z gier), pojawiło się trochę stanowisk do zabawy (w tym oblegana parcela Nintendo czy sala gier retro) oraz cztery salki panelowe: literatury, nauki, popkultury oraz sala komiksów i gier. Tym razem można było zapomnieć nie tylko o sali dedykowanej mangowcom, ale nawet o atrakcjach jako takich. Czemu to nie była taka strata, jak się wydaje, opowiem przy okazji relacji z soboty, póki co jednak skupmy się na piątku.
 |
Granie w gry zbliża nawet rodzeństwo... o ile po przegranej dogrywka w
Tekkena nie zacznie się odbywać na żywo. I z użyciem padów jako
nunczako. [fot. Ślepaki] |
Kto sądził, że w drugiej edycji Warsaw Comic Conu wycieczki nie będą już tak częstym zjawiskiem ze względu na zimno oraz brak tak sprzyjającej okazji jak Dzień Dziecka, jest w absolutnym błędzie. Piątek należał bowiem do zorganizowanych grup szkolnych trzymających się w parach za rączki bądź rozpełzających się po każdej możliwej powierzchni płaskiej. A to dla wystawców oznacza jedno - brak zakupów, co prowadzi do katastrofy finansowej. I to drugiej tego dnia, bo nieoczekiwanie na terenie targów pojawiła się również kontrola skarbowa. Jak wieść gminna niesie, najbardziej oberwali przez to artyści sprzedający własne prace, którym wlepiono duże grzywny. Nalot Skarbówki nie jest wcale plotką, gdyż sama Dar miała tę (nie)przyjemność rozmawiać z jej przedstawicielami. Myślę, że w ten oto podwójny sposób kolejni wystawcy nie postawią już nogi na Comic Conie (wydawcy tacy jak Waneko czy JPF już sobie darowali odwiedziny, czas chyba na drugą falę). Pokemonów też już nie kupicie, jak zapowiadał niemiecki szefu dziewczyn, bo utarg zwrócił im się z prawdziwym trudem.
 |
Pytanie tylko, czy napierśniki prosto z salonu, czy jednak bite i wyklepywane za węgłem. |
Było jednak i światełko w tym tunelu/hali, ponieważ chyba najistotniejszą atrakcją dnia było dwugodzinne (ostatecznie tylko półtora) spotkanie z Grupą Filmową Darwin. Kto ich nie zna, to podpowiem, że to ostoja polskiego Youtube’a, tworząca lepszy kontent filmowy niż niejedna bezpłatna stacja telewizyjna. A i płatna pewnie też. Znacie może serię “Wielkich Konfliktów”? A zapaleni rpgowcy może kojarzą “Biura i Ludzi” albo “Prezydentów i Premierów”? Gorąco wam polecam, nawet jeśli stronicie od nie-animcowej części świata. Marek Hucz i Jan Jurkowski (założyciele grupy) oraz Paweł Mitrowski opowiadali o swoich początkach internetowej kariery, jak również zdradzali nieco planów na swoje przyszłe produkcje. Bo zaczęło się jak to zwykle bywa w takich przypadkach, czyli od studiów i próbie zrealizowania swoich planów podbicia Internetu. Każdy tak mówi… Ale nie każdemu wystarcza tyle zapału, aby ciągnąć sprawę tyle lat i przebijać się przez gąszcz gamerów. Pomysły się jednak wcale nie kończyły (fundusze niestety i owszem), dlatego z czasem zaczęto rozwijać grupę, zatrudniać nowe osoby, znajdować speców od efektów i montażu, ale cały czas grupa zachowywała autonomiczność. Nawet kiedy zdarzają im się produkcje dla firm, to są to rzeczy robione z zachowaniem wypracowanej w rozmowach swobody. I trzeba przyznać, że wychodzi im to fantastycznie. Co do przyszłych planów, G.F.Darwin chcą dobić z “Wielkimi Konfliktami” do 29 odcinków, a poza tym kroją się dość dalekosiężne plany nakręcenia pełnoprawnego serialu. O szczegółach nie mówili, ale bardzo kibicuję, żeby im się udało i ich produkcja trafiła do ludzi. Bo przecież z czegoś człowiek będzie musiał żyć, jak już się taka Gra o tron skończy.
 |
Tak często chwali się mój humor, że zdecydowałam rzucić blogowanie i jechać w Bie... no. W sensie rozpocząć karierę filmową. |
Na sam koniec dnia po raz drugi przyszło mi się zmierzyć z darmową komunikacją konwentową i przyznam, że tym razem był to mocniej niż dramat. Wydawało mi się, że w piątek na Comic Conie nie pojawiło się jakoś ogromnie dużo ludzi, a poza tym dla własnego spokoju wyszłam z konwentu wcześniej, już o 18:20 (zabawa trwała do 20) i udałam się na busa, który miał kursować… Tak, miał kursować, ale zapodziało mu się po drodze. Może to ekipa Scooby Doo go zgarnęła, a może zachciało mu się zagrać w kolejnej części “Powrotu do przyszłości”, trudno powiedzieć. W każdym razie po 20 minutach od planowanego czasu oraz naoglądaniu się tłumu chętnych zrejterowałam z przystanku i poszłam na drugi, ten od płatnych autobusów ZTM, przy okazji pomagając kilku dziewczynom z dojazdem do centrum. Powrót zajął mi dzięki temu półtorej godziny, ale przynajmniej nie zajechałam pleców do reszty. Dlatego wydaje mi się, że słabym pomysłem jest to, aby wieczorami tak rzadko puszczać autobusy (co godzinę, dopiero ostatnie trzy kursy były co kwadrans), kiedy wiadomo, że ludzie raczej zwlekają z wyjściem z takich imprez albo zwyczajnie zdarzają się obsuwy. A Nadarzyn swoje za stolicą leży, cokolwiek organizatorzy nie twierdzą.
 |
Aż szkoda, że nie dało się przeobrazić w takiego BB-8 i nie odjechać do domu na własnym napędzie. [fot. Ślepaki] |
Na szczęście w sobotę na Comic Con wybrałam się samochodem zaopatrzonym w paczkę przyjaciół (jednak nie ma to aż takiego znaczenia dla dalszej relacji, bo “randkowałam” z kim się dało). Po sprawnym wejściu ruszyłam raźnym krokiem w stronę gier Nintendo, gdzie spróbowałam nieco platformowego Mario na nowej konsoli Switch. Pady są mi bardziej niż bardzo obce, całe życie grałam w zwykłe gry komputerowe, ale nawet po zaledwie pięciu minutach pykania złapałam małego bakcyla. Z drugiej strony muszę powiedzieć, że rozdzielenie pada na dwa mniejsze piloty spowodowało u mnie chwilowe przegrzewanie mózgu. Jedna gałka odpowiadała za ruch kamery, druga za ruch postaci, przyciskami na prawej się skakało i rzucało moherem beretem czapką, a z lewej… A, okej, z lewej nic nie trzeba było wciskać. Ale za to jaki ekran był, łooo, ja cię panie, na takich to faktycznie mogłabym grać. Ponadto zaledwie dwa kroki dalej znajdowało się jedno z trzech rozlokowanych po całej hali stanowisk do Just Dance, więc oczywiście w te pędy poszłam się chwilę pobujać. A że do praktycznie każdego stanowiska był dołączony miły pan helper, który pomagał oswoić się z grą, to nie było mi smutno tańczyć samej do “Despasito”. Co tu dużo mówić… Fajnie było. Jak ktoś nie czuje się na siłach kupować takie drogie sprzęty albo zwyczajnie nie ma z kim ich dzielić, to warto się wybrać na takie okazyjne granie. I najlepiej na wiosenne Good Game Warsaw, bo wtedy jest w czym przebierać.
 |
To była prawdziwa Gorączka Wczesnego Sobotniego Przedpołudnia. Nawet Spiderman nie mógł się oprzeć. |
Dar w trakcie swojej przerwy pobiegła natomiast na Pokemony, bo po tym całym staniu i patrzeniu w przeciwległą ścianę hali miała ogromną ochotę pobuszować w wirtualnej trawie.
 |
Otaku w naturalnym środowisku. Prosimy nie podchodzić i nie dokarmiać, bo się spłoszy. |
Przydałoby się odwiedzić też jakiś konkretny panel, co nie? Z ratunkiem przyszło spotkanie z polskimi aktorami dubbingowymi, którzy nie zasłużyli jednak na scenę główną. Grzegorz Pawlak (czyli Skipper z Madagaskaru), Mikołaj Klimek (m.in. narrator z pierwszych sezonów Pokemonów) oraz Dariusz Błażejewski (aktor znany z wielu drobniejszych ról w filmach animowanych i grach, również reżyser) opowiadali o kulisach pracy oraz podzielili się kilkunastoma anegdotkami z życia zakulisowego. Chyba najbardziej zapadła mi w pamięć ta o zatrudnieniu Bogusława Lindy do odegrania pewnej roli podczas dubbingu gry (i dam głowę, że chodziło o Heroes of Might & Magic V, bo znam i był tam), gdzie musiał przez jakieś dwie minuty rzęzić i charczeć, grając swoją śmierć. Pan Bogusław był ponoć… Cóż… Interesująco nastawiony do tego pomysłu. Po odsłuchaniu oryginału miał zakląć na czym świat stoi, a potem stwierdził, że będą próbować nagrywać to na kilkusekundowe raty, bo inaczej nie zniesie. Ciekawe, czy trudność leżała w tym, że pan Linda regularnie grywał twardzieli, którym nie drgnie powieka nawet podczas najbardziej krwawych rzeźni, a tu musiał wypruwać z siebie flaki... I to właściwie dosłownie.
 |
Przychodzi aktor głosowy do lekarza... A to pan Grzegorz od reklamy
środka na gardło i pan Mikołaj od spotu z lekiem na potencję. |
Niestety, w tym miejscu muszę też ponarzekać na hałas dochodzący z głównej części hali (salki nie miały drzwi) oraz głośne pochody, które krążyły po całym terenie i najzwyczajniej w świecie przeszkadzały w atrakcjach. W sobotę przy okazji panelu z aktorami dubbingowymi wyjątkowo głośno zachowywała się pseudo-droga-krzyżowa, natomiast jeszcze w piątek na panel do Darwinów przybyła grupa z wioski postapo z bębnami i ogólnym brakiem szacunku, że nie każdy jest gotowy na taki sposób ekspresji. Przepraszam, ja naprawdę nic nie mam do innym fandomów i fanów, ale wobec każdego wymagam minimum kultury i zrozumienia. Sytuacja bliźniaczo podobna do tej z pierwszego Comic Conu, kiedy sale mangowe były jednym wielkim polem bitwy o usłyszenie prowadzącego. Właśnie z tego powodu myślę, że Nadarzyn, Comic Con i panele to nieudany zespół. Z tego dzieci nie będzie. Nie z takim nagłośnieniem. Rzekłam.
 |
Na szczęście byli również uczestnicy mili i z klasą. I to na wagę pięciu złotych medali! [G&H Cosplay&Drawing] |
Po południu znów udałam się do najważniejszej części całego Comic Conu, czyli do Strefy Gwiazd, gdzie mieli wystąpić aktorzy Gry o tron, a niedługo potem zawitać miała sława znana z serialowego Sherlocka. Zatem po kolei. W pierwszej grupie, nazwanej przeze mnie roboczo Teamem-Prawie-Żywych spotkali się ze sobą Daniel Portman (Podrick Payne), Gemma Whelan (Yara Greyjoy) oraz Vladimir Furdik (Nocny Król). Ze względu na to, że na spotkanie przewidziano zaledwie pół godziny - duży błąd jak dla mnie, bo przecież to były aż trzy gwiazdy naraz - prowadzący rzucił zaledwie kilka pytań od siebie, a potem oddał mikrofon fanom (zakazując próśb o przytulanki jak to miało miejsce, gdy Comic Con odwiedził Góra). Jednym z ciekawszych pytań było chyba to skierowane do Gemmy o trudność w graniu silnej kobiety. Gemma prychnęła na to i odpowiedziała, że nie musi grać, bo to normalne, że kobiety bywają i silne i słabe, tak samo jak faceci. Sala nagrodziła odpowiedź gromkimi brawami. Z innej strony padło pytanie do Daniela o to, co właściwie wydarzyło się w Pewnym Pamiętnym Burdelu. Podrick nabrał wody w usta, aż przyciśnięty do ściany stwierdził, że jemu samemu żyłoby się o wiele łatwiej, gdyby to wiedział. Vladimir natomiast został zapytany o to, czy trudno mu się gra rolę, kiedy nic nie mówi i czy przez to musi jeszcze bardziej pracować ciałem. Vladimir zaciął się na tej kwestii (a może właśnie milcząco zagrał odpowiedź?), lecz ostatecznie wybrnął z tematu mówiąc, że trochę ciężko mówić o graniu, kiedy ma się na sobie mnóstwo make-upu i ciężki strój, a dodatkowo musi się brodzić w tym po śniegu i zimnie. Więc można powiedzieć, że ta skostniałość Nocnego Króla jest całkowicie naturalna.
 |
Ten trzeci od lewej to właśnie Vladimir Furdik, zanim stał się Papą Smerfem. [fot. Ślepaki] |
Trochę gorzej miała się sprawa z Andrew Scottem. Skusiłam się na to, żeby przesiąść się z krzesełek dla ogółu do strefy dla mediów zlokalizowanej po prawej stronie od sceny… oraz umieszczonej za głośnikami, co było tak idiotycznym pomysłem, że głowa mała (aż można spytać - to na cholerę tam te media? dla picu? bo nie dla zdania relacji). W efekcie nie można było nic usłyszeć poza jednym jedynym nieszczęsnym pytaniem od pewnej uczestniczki, aby Andrew Scott powiedział “Konstantynopolitańczykowianeczka”. Szczerze? Wtedy włączył mi się drugi poziom Dziabowego w... wnerwa. Nie wiem, co chciała osiągnąć tamta dziewczyna - popisać się własną elokwencją czy może ośmieszyć aktora? Bo raczej nie skorzystać z jedynej okazji na porozmawianie z fajnym aktorem. No bo serio, tak jakby mało osób wiedziało, że polski jest trudnym językiem i możesz być świetnym artystą i grać w znanych brytyjskich teatrach, ale na spotkaniu z fanami prawdopodobnie oczekuje się pytań o kulisy pracy, a nie łamańce językowe, które nawet Polakom sprawiają problemy. Ych. Ogromna szkoda, tym bardziej że ten cyniczny i szalony Moriarty okazał się na żywo bardzo uśmiechniętym, miłym, otwartym facetem. No normalnie aż chciało się go wyprzytulać i docenić, a nie robić egzaminy.
 |
Takie tam z bocznej strefy. |
Dygresja - żeby było zabawniej, Daniel Portman zupełnie nie przypominał serialowej pierdoły. Wydawał się z charakteru o wiele bardziej… hm… wyniosły? Nie, może nie aż tak. O, zdystansowany. Może to kwestia tego, że jest Szkotem.
Nieco potem na scenie pojawiła się druga gro-o-tronowa ekipa, tym razem sklasyfikowana jako Grupa Śmierci, ponieważ reprezentowali ją Jack Gleeson (Joffrey Baratheon) oraz Julian Glover (maester Pycelle). Niech siedmiu czuwa nad ich dusza… a może jednak nie, to były przecież niezłe skurczybyki. W tym przypadku darowałam sobie przepychanie do sceny, bo chętnych słuchaczy znów było multum, a mnie po całym dniu chodzenia dość mocno bolały już plecy. Z komentarzy Kasi wywnioskowałam jednak, że panowie byli przesympatyczni, pytania trafiały się niezłe (czyli normalne), a Julian Glover błyszczał humorem, jak na doświadczonego aktora przystało.
 |
Takich ochroniarzy nam brakowało! Z prawdziwej blachy i kości! [fot. Ślepaki] |
I tu jest jeszcze do wspomnienia jedna ważna sprawa, która prawdopodobnie odbije się czkawką organizatorom. Pakiety gold i silver (kosztujące od 20 do 150 złotych zależnie od gwiazdy), które upoważniały do autografów i zdjęć z aktorami, zostały sprzedawane tak hojnie, że wielu uczestników mimo stania 3 godziny w kolejce najzwyczajniej w świecie się nie załapało na nic. Ponadto jak doniosła mi Kasia, mój kochany spec fotograficzny, zdjęcia, które wykonywano w Strefie Gwiazd były ciemne i najzwyczajniej w świecie złej jakości. Gdybym musiała wydać 100zł za to, aby mieć pamiątkę, że tak, stałam obok ulubionej gwiazdy i naprrrawdę uścisnęła mi dłoń, to wolałabym jednak ostrą fotkę (dlatego dziękuję Markowi Huczowi od Darwinów, że wiedział, jak obsługiwać mój słaby telefon), bo nieostra to najwyżej wywoła moją frustrację. No a nie oszukujmy się - gwiazdy są główną atrakcją Comic Conów również w innych, zagranicznych edycjach. I tak jak pierwsza edycja naszej imprezy wykonywała swoja pracę rzetelnie i naprawdę widziałam ochroniarzy, którzy pilnowali, kto gdzie powinien stać, wchodzić i siedzieć, lewitować, no cokolwiek, tak tutaj panował po prostu chaos. I biada, jeśli przy takich warunkach przeprowadzonoby ewakuację.
 |
Pan Zombie z pewnością byłby bardzo chętny, żeby w takiej ekspresowej ewakuacji dopomóc. I może zwołałby kolegów. [fot. Ślepaki] |
W międzyczasie oczywiście nachodził człowieka mniejszy bądź większy głód i wtedy z pomocą przychodziła szeroka i rozproszona po wszystkich kątach strefa gastronomiczna. Było w czym przebierać! Na głodnych uczestników czekały gofry, bubble tea, chleb z różnymi smarowidłami, Starbucks umieszczony w przejściu na pięterku pomiędzy halami, na dziedzińcu na dole znaleźć można było znajome food trucki, w tym burgery, chipsy, frytki belgijskie, zapiekanki i grillowane mięsko, znalazła się też opcja aby najeść się do oporu za wejście za 35 złotych, a poza tym mediom przysługiwał pokój, gdzie organizatorzy ugaszczali kawą, herbatą, sokiem, drożdżówkami i ciasteczkami w ramach małego co nieco. Było w czym przebierać i nawet często dało się coś znaleźć w naprawdę rozsądnych cenach (sama skusiłam się na nuggetsy za 8 zł), a gdyby już ktoś naprawdę mocno marudził, to kilkaset metrów dalej stał McDonald's.
Dar: Jeśli chodzi o niedziele, to plan atrakcji był bardzo podobny: Większość gwiazd ponownie miało panele i stanowiska do bycia przytulanym, jednak ludzi pojawiło się stanowczo mniej - od 17.00 praktycznie wszyscy wystawcy zaczęli się już powoli zwijać. W tym miejscu chciałabym bardzo pochwalić stanowisko firmy Wacom, działające w sobotę i niedzielę. Wacom jest producentem tabletów graficznych, zarówno tradycyjnych jak i ekranów, na których można rysować. Przyznam, że spędziłam tam prawie całą swoją przerwę z bananem na gębie bawiąc się w grafika i płacząc, że nie mam na zbyciu 4 tysięcy na najprostszy model... (Wiecie, jeśli nie 3DS, to Święty Mikołaju, byłam bardzo, baaaardzo grzeczna w tym roku...).
 |
A po najedzeniu można było sobie odsapnąć w czytelni komiksów... Ufff...
Od noszenia takiego młotka łatwo się przecież zmęczyć. [fot. Ślepaki] |
Comic Con Fall Edition jako impreza sprawdził się… hm… nieźle. Z rozmów z dwiema znajomymi, które praktycznie wcale nie siedzą w fantastyce ani grach jako takich, a dla których Comic Con był absolutnie pierwszą tego typu rozrywką, konwent spełnił swoje zadanie w 100%. Bo tak, chcą wrócić, jeśli tylko pojawi się kolejna taka okazja. Co jednak "wytrawny konwentowicz" ma sądzić? Żal ma być temu góralu, że go nie było, czy nie czas żałować róż, gdy ma się wolny weekend? Wydaje mi się, że jeśli tylko ktoś ma własny środek transportu i nieco większy przydział pieniędzy na życie, to tak, warto się na Comic Con wybrać. Lecz jeśli człowiek jest raczej przyzwyczajony do paneli dyskusyjnych i zacieśnianiu więzi socialowych albo zwyczajnie myśli o spędzeniu na Comic Conie trzech pełnych dni, to odradzam ten pomysł. Sobota wystarczała właściwie w zupełności, aby zażyć rozrywki i obejść wszystkie interesujące punkty. Póki co bowiem organizacja ciągle raczkuje i błądzi we mgle, a spotkania z gwiazdami są mocno niedopracowane. Konwent stawia na to, aby od razu stać się kultową imprezą zamiast powoli wypracowywać jakość swoich atrakcji. A to może zrazić ludzi ściśle związanych z fandomem.
Wiosenną edycję jednak prawie na pewno odwiedzę, bo raz, że to na miesiąc przed Pyrkonem (uschnę z tęsknoty), a dwa, że chcę głównie pobawić się na Good Game Warsaw, które o wiele bardziej kupiło mnie swoją formułą jako ogromnego, głośnego spotkania z mnóstwem gier do wypróbowania. Comic Con jako samodzielny twór to ciągle berbeć w powijakach.
0 Komentarze