Miłość, gimbaza i patologiczna faza - recenzja mangi Czarne chmury w moim sercu (tom 1)

Śpieszmy się kochać serie od wydawnictwa Dango - tak mało się ich zapowiada! Pomijając nadchodzące Nomi x Shiba, które jest kierowane przede wszystkim do grona zapalonych czytelników i czytelniczek BLek, rozpoczęte pod koniec września Czarne chmury w moim sercu to aktualnie jedyna manga od ekipy Klusków, której polskie wydanie nie dogoniło jeszcze edycji japońskiej. Niestety, prawa rynku są nieubłagane, a każde dzieło sięgające powyżej 2-3 tomów musi się liczyć z gwałtownym spadkiem sprzedaży proporcjonalnym do wysokości numerku widniejącego na okładce danego woluminu. Z tego względu chciałabym gorąco zaapelować o zainteresowanie się małą, ale jakże przezacną ofertą rodzimego wydawnictwa. O jej jakości może świadczyć chociażby liczebność otrzymanych adaptacji, które zostały przyjęte jeśli nie ciepło - jak Śnieżny chłopak i cool dziewczyna, Dead Mount Death Play, Kiedy yakuza zostaje niańką - to z absolutnymi honorami, co uczynił taki Marcowy lew, Beztroski kemping... czy właśnie Czarne chmury w moim sercu. Pierwszy sezon emitowany wiosną 2023 roku został oceniony tak pozytywnie, że wbił do top300 anime na MyAnimeList oraz niemal zasłużył na miejsce w ścisłym top200 konkurencyjnego Anilista. Grzechem byłoby nie sprawdzić, co wywołało wśród fanów tak zgodne poruszenie, a już najlepiej byłoby tego dokonać, sięgając po to, co najlepsze. Czyli po pierwowzór!


Tytuł: Czarne chmury w moim sercu
Tytuł oryginalny: Boku no Kokoro no Yabai Yatsu
Autor: Norio Sakurai
Ilość tomów: 9+
Gatunek: shounen, komedia, romans, szkolne życie
Wydawnictwo: Dango
Format: 182 x 128 mm (bez obwoluty, ze skrzydełkami)

Na pierwszy rzut oka Kyotaro Ichikawa może się wydawać zupełnie przeciętnym nastolatkiem, jednak w rzeczywistości jego serce spowite jest kłębami mroku, a głowę zaprząta tylko jedna myśl - pragnienie, aby pewnego dnia móc zatopić noszony w piórniku nóż tapicerski w łabędzią szyję jednej z koleżanek z klasy, niejakiej Anny Yamady. Czy kieruje nim jakaś z dawna chowana uraza? Żądza zemsty? A może tajna misja, na potrzeby której musiał przyjąć z pozoru niewinną tożsamość? Eee, nieee... To tylko klasyczny egzemplarz syndromu gimbusa. Ichikawa może kreować się na pozbawionego strzępków moralności socjopatycznego wykolejeńca, którego jedynym życiowym celem jest zafundowanie otaczającym go ludziom krwawej łaźni, jednak cała ta poza bierze w łeb, gdy główny bohater zaczyna wchodzić z Yamadą w bezpośredni kontakt. Wtedy to właśnie odkrywa, że szkolna piękność w zadziwiająco wielu sytuacjach zachowuje się cokolwiek prozaicznie, żeby nie powiedzieć, że totalnie dziecinnie. Co więcej, niepokojące wyobrażenia stopniowo ustępują miejsca nieznanym dotąd chłopakowi uczuciom, pod wpływem których mimowolnie stara się pomagać Yamadzie w podbramkowych dla niej sytuacjach, mimo że samemu nierzadko wychodzi przy tym na wariata lub w najlepszym przypadku na frajera.

Dodatki dorzucane do przedpłaty są tak słodkie, że aż dziw, że Yamada ich nie zjadła!
 
Muszę przyznać, że gdyby nie znajomość anime, 1. tom serii raczej nie zrobiłby na mnie wystarczająco piorunującego wrażenia, aby z miejsca chcieć kontynuować przygodę z tym tytułem. To, że tutejsi gimnazjaliści zachowują się jak niewyżyci seksualnie stulejarze, akurat ma rację bytu (nawet jeśli jednocześnie wywołuje gigantyczny secondhand embarassment), natomiast wewnętrzne monologi Ichikawy w pierwszych rozdziałach mangi wydają mi się tak okropnym nieporozumieniem, że nie mam pojęcia, co autorka pierwotnie chciała tym ugrać. W zupełności wystarczyłoby, gdyby protagonista kreował się na niezrozumiałego przez świat samotnika, który pokątnie czyta Nietzschego czy innego Freuda, ale te dziwne aspiracje do zostania mordercą... dla Japończyków może i brzmi to jak ciekawy punkt wyjścia dla harlekina, ale dla Amerykanów przypomina raczej typowy wstęp do wtorkowej masakry w ogólniaku. Pomijając jednak ten jeden niewygodny element, przed którym mimo wszystko wolałam lojalnie uprzedzić, reszta historii dokłada ważną cegiełkę w budowaniu niezwykle fajnego trendu, jaki na przestrzeni kilku ostatnich lat zaczął się coraz mocniej zaznaczać w mangowych romansach spod szyldu "Reiwa energy". Tego typu historie rezygnują z utartego schematu, który wymagał od bohaterów tkwienia w uczuciowym zawieszeniu przez wiele tomów, zanim opowieść mogła zakończyć się wraz z wyznaniem miłości, a zamiast tego celebruje się naturalny rozwój relacji oraz interakcje w związku nawet po tym, gdy do oficjalnego spiknięcia już dojdzie.

Widzę, że mamy tu poważnego kandydata na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Ciężarówką-kunem i zisekajowanie w cholerę...

Norio Sakurai to prawdziwa weteranka branży, która tworzy mangi już od 20 lat. Niektórzy mogą nawet kojarzyć jedną z poprzednich jej prac, czyli 19-tomową serię Mitsudomoe, która nie dość, że swego czasu doczekała się adaptacji anime, to wyróżniała się dość charakterystycznymi, pucołowatymi designami postaci. W Czarnych chmurach widać nieco echa tamtejszej estetyki, aczkolwiek w moim odczuciu autorka mocno poprawiła panowanie nad proporcjami, przez co bohaterzy jej nowej pracy wreszcie wyglądają adekwatnie do swojego wieku. Jeśli natomiast chodzi o ogólny odbiór warstwy wizualnej, to... hmm... to wszystko wypada tu najzupełniej poprawnie. Ani bez dzikich zachwytów, ani bez tragicznych w skutkach ekscesów. Jednocześnie muszę zaznaczyć, że choć nie uświadczycie tu subtelnego piękna rysunków rodem ze szkolnych romansideł tworzonych przez Io Sakisakę czy Mikę Yamamori, to seria ta nie powinna być porównywana z klasycznymi szojkami. Jasne, powoli rodzące się uczucie między Ichikawą a Yamadą wciąż stanowi główną oś fabuły, niemniej manga ta pozostaje (przynajmniej na aktualnym etapie historii) przede wszystkim przaśną komedią o nierozgarniętych, próbujących zapanować nad buzującymi hormonami gimnazjalistach - stąd ważniejszą rolę od wywalonych na pół strony oczu czy kwiecistych aureoli manifestujących swoją obecność za rozemocjonowanymi bohaterami odgrywa tu humor sytuacyjny oraz słowny, do którego eksponowania w zupełności wystarczą pyzowate mordeczki oraz do bólu uproszczone szkolne przestrzenie.

I to by było (na szczęście) na tyle jeśli chodzi o mordercze instynkty naszego niskopiennego protaga
 
Jeśli lubicie romanse stawiające bardziej na partnerskie relacje, w których dziewczyna nie uchodzi za bezbronną łanię o rozmaślonych ślepiach, a chłopak to typ umiejącego w empatię wrażliwca, nie przemocowca skrywającego prawdziwe oblicze za maską wymuskanego macho - Czarne chmury w moim sercu zdecydowanie trafią w wasze gusta. Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że 1. tom mangi rozkręca się stosunkowo ślamazarnie, ale i tak pod koniec woluminu zdążycie poczuć, czym ta seria faktycznie chce być i do jakiej komfortowej atmosfery z powodzeniem aspiruje. Niezdecydowanym polecam również obczaić anime, jednak wyłącznie przy założeniu, że nie zniechęcicie się po 1. epizodzie i dacie fabule chociaż 3-4 odcinki, by mogła złapać właściwy rytm. Zaręczam, że gdy tylko Ichikawa powściąga swoje gimbusiarskie zapędy, tytuł staje się niezwykle uroczą, pokrzepiającą na duchu historią, która w wielu momentach przebija dojrzałością nawet rasowe joseie, nie mówiąc już o ogromie licealnych opowiastek.

Dygnęło. I to najpewniej nie tylko w serduszku.

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Dango.

Prześlij komentarz

0 Komentarze