Czy tego chcemy, czy nie, rasowych szkolnych shoujo pojawia się na naszym rynku coraz mniej. Nie oznacza to oczywiście całkowitego odwrotu wobec romansideł skierowanych w dużej mierze do nastoletnich czytelniczek, jednak znacznie częściej dzieją się one w światach fantasy (jak Freyja - fałszywy książę, Shirayuki, Yona w blasku świtu bądź Potworna słodycz), opowiadają o dorosłych bohaterach (jak Śnieżny chłopak i cool dziewczyna, Kompleks sąsiada, Znaki naszych uczuć albo Love of Kill) bądź są pretekstem do robienia sobie regularnych jaj z całej przyjętej konwencji (jak Mistrz romansu Nozaki czy Miłość to wojna). Ostatnimi na placu boju pozostali właściwie tylko Beztroskie dni od Minami Mizuno, Pożegnanie pierwszej miłości autorstwa Wataru Hinekure i Aruko oraz Kocha... nie kocha... przygotowane przez Io Sakisaki. No, chociaż ten ostatni tytuł załapał się na powyższą listę rzutem na taśmę, ponieważ w lipcu 2023 Waneko wydało 12., a zarazem ostatni tom z tej serii. Dla jednych będzie to zapewne smutna nowina, jednak dla innych - informacja zgoła pozytywna, ponieważ oznacza, że można śmiało nabyć skompletowaną mangę, bez obaw, że historia zanadto się rozciągnie i w efekcie zacznie pożerać swój własny ogon.

Tytuł: Kocha... nie kocha...
Tytuł oryginalny: Omoi, Omoware, Furi, Furare
Autor: Io Sakisaka
Ilość tomów: 12
Gatunek: shoujo, komedia, dramat, romans, szkolne życie
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)
Sytuacja w domu rodzeństwa Yamamoto robi się coraz bardziej napięta. Kłótnia rodziców nie tylko przeciąga się w czasie, lecz dochodzi nawet do sytuacji, gdy mama Akari wspomina córce, jakoby brała pod uwagę możliwość rozwodu. Dziewczynie, której już raz z tytułu uczuciowych odpałów rodzicielki świat wywrócił się do góry nogami, takie zachowanie jest co najmniej mocno nie w smak, przez co dochodzi do wniosku, że w przypadku spełnienia się najczarniejszego scenariusza pozostanie wraz z ojcem i Rio pod aktualnym adresem zamieszkania. Kazuomi również nie ma w ostatnim czasie najlepszych relacji z rodziną, gdyż ta po cichu pozbywa się całej kolekcji filmów młodszego syna, chcąc uniemożliwić mu zboczenie z "właściwej" ścieżki kariery (jak uczynił to pierworodny), która ma doprowadzić go do zdobycia poważanej społecznie, dobrze płatnej pracy. Nic zatem dziwnego, że dwójka nastolatków zupełnie nie może znaleźć sprzyjającej chwili, aby wybadać zamiary obiektu westchnień i zorientować się, czy w ogóle mają szanse na zdobycie jej/jego serca. Tymczasem dla równowagi związek Yuny i Rio kwitnie w najlepsze. Owszem, parze zdarzają się drobne emocjonalne fakapy, niemniej wszelkie pożary udaje się zduszać jeszcze w zarodku. Na dodatek na tyle poważnie myślą o swojej relacji, że decydują się wpaść z oficjalną wizytą i przedstawić się mamie Yuny.
 |
Trochę jednak bawi, że na okładce przedostatniego tomiku wylądowała najważniejsza a tak serio to nie relacja całej mangi, czyli bromance Kazu i Rio
|
Z jednej strony trudno się dziwić, czemu wśród shoujo pojawia się coraz mniej tego typu łopatologicznie prostych historii, skoro są... no właśnie. Łopatologicznie proste. A Kocha... nie kocha... zdecydowanie na takie się kreuje, zwłaszcza że jej cecha charakterystyczna polega na posiadaniu w obsadzie czterech głównych, równorzędnie ważnych postaci, które mieszkają w jednym bloku. I to by było absolutnie na tyle z jakichkolwiek fabularnych innowacji. Nikt tu nie ma niesamowicie ambitnych marzeń, nie boryka się z ciężkimi traumami z dzieciństwa, nie cierpi na rzadkie schorzenie ani nie musi dokonywać wyboru spośród tuzina absztyfikantów. Nie jest nawet tak, jak w przypadku wspomnianego wcześniej Pożegnania pierwszej miłości, gdzie romantyczny czworokąt składa się z nierównej liczby przedstawicieli obojga płci. No nic, tylko umieścić Kocha... nie kocha... w Sevres jako wzorzec wszystkich szkolnych shoujo. Z drugiej jednak strony, kiedy tego typu zwyczajna fabuła stanowi wyjątek od romansideł przeładowanych dramami, gagami, wariackimi zwrotami akcji i co tam jeszcze scenariuszowa bozia lubi miewać w arsenale, manga autorstwa Io Sakisaki nagle przestaje uchodzić za banalną, a zyskuje miano takiej, która jest w niewymuszony sposób odprężająca. I jasne, żeby czerpać satysfakcję z takiej lektury, zdecydowanie trzeba mieć na nią ochotę, ale jeśli już ktoś poszukuje takiej sympatycznej serii do przeczytania w kilka wieczorów, to w mojej opinii nie mógł trafić lepiej.
 |
Mam nieodparte wrażenie, że Akari pobierała prywatne lekcje robienia okrągłych ślepiąt u samego Kota w Butach ze Shreka
|
Rzecz jasna nie byłoby to możliwe, gdyby nie stworzenie wzorowo zachowujących się bohaterów takich jak Yuna i Rio. Cudowne w ich związku nie jest jednak to, że są idealni. Cudowne jest
to, że gdy jedna osoba zaczyna mówić albo robić coś głupiutkiego, druga
połówka natychmiast staje na wysokości zadania i okazuje potrzebne wsparcie zamiast
tupnąć nóżką, obrócić się na pięcie i strzelić permanentnego focha. Co
ciekawe Io Sakisaka doskonale zdaje sobie sprawę z tego oklepanego (bądź
co bądź - stosowanego również przez nią samą) motywu i w pewnym momencie pozwala
sobie nawet zabawić się kosztem czytelników, podbudowując
nie lada tandetną dramę... którą w mig rozładowuje absolutnie przeuroczym
"wtyłzwrotem" w wykonaniu jednej z postaci oraz stwierdzeniem, że lol,
nope, nie ma takiego kłócenia się, siadamy i przystępujemy do drugiej rundy rozmów. A co najlepsze, mogę z ogromną radością zakomunikować, że ta zdrowa, niesamowicie dojrzała jak na wiek bohaterów relacja trwa nieprzerwanie przez calutkie 12 tomów. Na dodatek życiowym rozgarnięciem Yuny i Rio powoli zarażają się również Akari i Kazutora. Co prawda ci drudzy potrzebowali praktycznie całego ustawowego czasu, aby wreszcie uporządkować uczucia względem siebie, ale przynajmniej potrafili często i gęsto korzystać z dobrodziejstw szczerych rozmów z przyjaciółmi, dzięki czemu romantyczne perypetie w ich wydaniu były wynikiem nietrafiania w odpowiedni timing, a nie obrażania się za nic czy nadinterpretowania zachowania drugiej osoby.
 |
Czy jest na sali kardiolog? Bo czuje, że moje zacukrzone kokoro już ledwo zipie...
|
Zgaduję, że gdyby manga skupiła się tylko na jednej parze, czytelnicy prędzej niż później odczuliby silne znużenie formą przedstawiania danej relacji. Akari i Kazu nie są bowiem ani demonami prędkości, ani czempionami zgranych ataków, przez co ich wątek stanowi raczej wykapaną klasykę gatunku z rodzaju zalotów żurawia i czapli. Znów w przypadku świetnie dogadujących się Yuny i Rio istniałoby ogromne ryzyko, że po kilku tomach zgodnego gruchania wpadliby w podobną pułapkę, w jakiej utknęli główni bohaterowie Horimiyi na całą drugą połowę serii (czyt. na dłuższą metę w fabule nie działoby się absolutnie nic istotnego, nie mówiąc już, że przełomowego). Mimo wszystko nie będę okrutna i nie napiszę, że w takiej sytuacji z połączenia dwóch minusów powstał naturalny plus, niemniej zestawienie tych jakże odmiennych dynamik w prowadzeniu licealnych związków sprawiło, że przydatność ich spożycia wzrosła z kilku tomów aż do 48 rozdziałów. O, a może lepiej byłoby przyrównać śledzenie losów par przedstawionych w Kocha... nie kocha... do jedzenia czekolady i krakersów? Oddzielnie człowiek w mig by się zasłodził albo poczuł się pieruńsko spragniony, jednak gdy obie te rzeczy zacznie się szamać naprzemiennie, to można pochłonąć znacznie większą dawkę smakowitości (czego, rzecz jasna, dla zdrowia nie polecam).
 |
Zgadzam się w pełnej rozciągłości! Egzamin z rozwoju postaci Yuna zdała na szóstkę z plusem!
|
Będę zupełnie szczera - kiedy zabrałam się za Kocha... nie kocha..., zrobiłam to przede wszystkim z recenzenckiego obowiązku. Ot, żeby zobaczyć, co nowego wysmażyła tym razem Io Sakisaka i czy stara wyga branży shoujo w ogóle jeszcze nadąża za trendami coraz bardziej zmieniających się romansideł (w co trochę wątpiłam, będąc wyjątkowo mocno uprzedzona po lekturze Ścieżek młodości). Myliłam się. Nie tylko muszę posypać głowę popiołem, uznając nową pracę autorki za godną aktualnych czasów, ale niespodziewanie dla mnie samej szczerze ją... pokochałam. Naprawdę. Za każdym razem robi mi się szalenie ciepło na sercu, a pod powiekami czuję dziwne zwilgotnienie, gdy myślę o tym, jak wspaniałymi wymyślonymi istotami okazali się Yuna i Rio. Jak często mówili sobie "kocham cię", jak bez skrępowania dzielili się swoimi troskami, jak uroczo celebrowali każdą okazję, jaką celebrować się dało... rany boskie! A wydawało mi się, że ostatnie napady dzikich pisków tłumiłam przy użyciu poduszki najpóźniej z dekadę temu. I właśnie dlatego gorąco zachęcam was, a zarazem przestrzegam przed zapoznaniem się z 12-tomową serią od Io Sakisaki. Jestem bowiem więcej niż pewna, że po takiej wspaniałej terapii szokowej już nigdy nie będziecie w stanie wrócić do szojek starego typu.
 |
Takich czworo jak ich troje to wśród dwójek nie ma ani jednego
|
Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu
Waneko.
0 Komentarze