Jaki kraj, tacy X-meni - recenzja mangi Choujin X (tomy 1-3)

Po zakończeniu tworzenia hitowej mangi autorzy nierzadko miewają olbrzymie problemy, aby wrócić z dziełem jeśli nie jeszcze lepszym, to przynajmniej porównywalnie ciekawym. W dokładnie ten popisowy sposób na pysk wywalił się chociażby Masashi Kishimoto (który po sukcesie Naruto wypuścił powszechnie nielubiane Samurai 8), duet Ohba i Obata (pik twórczości w postaci Death Note'a i Bakumana został zastąpiony przez depresję nieudolnie poprowadzonego Platinum End) czy Shinobu Ohtaka (choć Magi miało swoje problemy z finałem, to jednak według MALa wciąż może się poszczycić ponad 10-krotnie większym gronem oddanych fanów niż obecnie wydawany Orient). Oczywiście pojawiają się również chlubne wyjątki takie jak Hiromu Arakawa, Io Sakisaka, Atsushi Ohkubo, Yoshihiro Togashi, Aka Akasaka czy Chika Umino, a wielu wciąż jeszcze czeka na werdykt, który pozwoli zweryfikować ich artystyczny talent. Wśród nich znajduje się Sui Ishida, czyli autor Tokyo Ghoul oraz Tokyo Ghoul:re - ultrapopularnych serii, które nie miały co prawda wielkiego szczęścia do adaptacji, ale chyba każdy i jego matka obudzeni w środku nocy potrafią zaśpiewać pierwsze linijki openingu wykonywanego przez TK z Ling tosite sigure. Jak w obliczu takiej legendy świata popkultury wypada nowa manga kryjąca się pod enigmatycznym tytułem Choujin X?


Tytuł: Choujin X
Tytuł oryginalny: Choujin X
Autor: Sui Ishida
Ilość tomów: 6+
Gatunek: seinen, akcja, komedia, dramat, supernatural
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Tokio Kurohara i Azuma Higashi to rezolutni kumple, którzy są kompletnym przeciwieństwem nastolatków kwitowanych stwierdzeniem "ach, ta dzisiejsza młodzież!". Nie tylko chodzą do prestiżowej szkoły, ale też nie boją się ruszyć z pomocą, gdy widzą zaczepianych przez chuliganów obywateli. Niestety, pewnego razu ta brawura mocno się na nich mści, gdyż sklepani wandale wracają odpłacić się pięknym za nadobne, a herszt, który powinien mieć strzaskane obie ręce, już następnego dnia po zebraniu łomotu wygląda niczym nowo narodzony. Przyczyną cudownego ozdrowienia jest specyfik podany mu przez tajemniczego dobrodzieja, który zmienia łebka w choujina - nadczłowieka dysponującego wyjątkowymi mocami, unikalnymi dla każdego użytkownika. Ponieważ w normalnych warunkach Tokio i Azuma nie mieliby w takiej bitce nawet najmniejszych szans, pod wpływem impulsu decydują się wstrzyknąć sobie pozostałe dwie dawki podejrzanego środka, które przypadkiem udaje im się przechwycić od szalejącego przeciwnika. O ile jednak dowodzący w akcjach Azuma nie wykazuje żadnych symptomów przemiany, tak Tokio z miejsca przeobraża się w sępopodobnego stwora, któremu całkiem szybko udaje się spacyfikować niebezpiecznego bandziora. Problem w tym, że kiedy walka ustaje... Tokio w żaden sposób nie jest w stanie wrócić do swojej ludzkiej postaci!

Mroczność świata przedstawionego kompletnie nie przeszkadza, żeby obwoluty i dodatki cieszyły feerią barw

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że Choujin X jest wykapanym Tokyo Ghoulem w przebraniu - w końcu w obu seriach obserwujemy poczynania plejady postaci operujących nietypowymi, często wywołującymi deformacje ciała mocami, dzięki którym naparzają się między sobą w imię przetrwania, pomocy słabszym bądź jakichś innych wyższych idei - niemniej istnieje jeden znaczący szczegół nie tylko odróżniający nową serię Sui Ishidy od jego kultowego już dzieła, ale stawiający ją dużo wyżej w moim osobistym rankingu seinenów udających umrocznione shouneny. A mianowicie... Choujin X ma humor. O. Tylko i aż tyle. Oczywiście powaga w fabule tego kalibru także się przydaje, jednak należy pamiętać, że co za dużo, to niezdrowo. No a z całym szacunkiem do Tokijskich Żuli Guli, ale momentami była to manga tak pieruńsko rozdmuchana i pretensjonalna, że nawet książki Orzeszkowej sprawiają przy nich wrażenie sympatycznych rom-comów, natomiast szekspirowskie dramaty - materiału na szkolne jasełka. Na całe szczęście autor najwyraźniej wyniósł z wieloletniej pracy nad Tokyo Ghoulem konkretną naukę i uznał, że czasem mimo wszystko warto zmniejszyć dawkę patosu na rzecz ukazywania dziwnych mordek i absurdalnych interakcji między postaciami, co z miejsca daje +30 do zapałania do bohaterów szczerą sympatią.

Od zera do bohatera pomagiera

Tym razem Sui Ishida zamiast umartwiającego się, niezrozumiałego przez świat protagonisty, który w tajemnicy przed najbliższymi realizuje Wielką Misję™ zdecydował się na wybór duetu głównych bohaterów. Z jednej strony przedstawia ich jako fajnych kumpli, którzy lubią dyskutować o pierdołach, a przy tym doskonale dogadują się w akcji, jednak pod wierzchnią warstwą tej dobrze naoliwionej maszyny kryje się relacja... cóż... nieco wypaczona w swoich założeniach. Bo chociaż obaj chłopcy byliby gotowi rzucić się za sobą w ogień (co w sumie czynią już na wstępie historii, gdy wspólnie biorą specyfik "przemieniający" w choujinów), to jednak zachowanie to wynika z trochę niepokojących skłonności - Azumę na obrońcę uciśnionych wychował surowy ojciec-policjant, za to Tokio traktuje praworządnego Azumę za wzór wszelkich cnót, mimowolnie stawiając go na boskim piedestale. Z tego względu najmocniej z całej stawki polubiłam absolutnie prostoduszną Ely, czyli niskopienną dziewczynę przybyłą do miasta na targi rolnicze, która porozumiewa się za pomocą wiejskiej gwary pełnej potocznych słów nie zawsze uważanych za odpowiednie czy nawet językowo poprawne. Dawno nic tak błyskawicznie nie poprawiło mi humoru jak widok losowego określenia typu "umcurumcu" użytego we względnie poważnym dialogu, że już nawet nie wspomnę o scenie brawurowego nocnego pościgu rozgrywającego się między mini-traktorem, elektryczną hulajnogą a motocyklowym gangiem owiec.

Obgadywanemu dziadkowi to już nie tylko plecy, ale i uszy muszą wciórno dokuczać

Lata pracy nad Tokyo Ghoulem przełożyły się nie tylko na uprzyjemnienie warstwy fabularnej, ale sprawiły również, że sam warsztat Sui Ishidy ogromnie się poprawił. Na początku kariery autor ledwo co radził sobie z anatomią, a wszelkie kadry, na których postacie były ukazane w sposób inny niż en face często wołały o pomstę do nieba. Dziś nie dość, że przerzucił się na znacznie bardziej poszarpaną, a przez to stylową kreskę, to dynamiczne sceny akcji, którym Choujin X mimo wszystko stoi... *całuje czubki palców i posyła buziaka w przestrzeń* Robią przeogromne wrażenie. No, może od czasu do czasu zdarzy się jakaś odrobinę przekombinowana choreograficznie walka, ale dotychczas na 3 przeczytane tomy taką konkretną wątpliwość na temat przebiegu starcia miałam jedynie raz. Nie można przy tej okazji nie wspomnieć o kolorowych ilustracjach. Jestem przeogromną fanką okładek stworzonych na potrzeby Tokyo Ghoul:re (zwłaszcza tych późniejszych), jednak te z Choujina X również wyglądają niczego sobie. Podoba mi się zastosowany w nich kontrast między artystycznie przedstawioną postacią a intensywnością koloru tła - przypomina to trochę skrzyżowanie obwolut Ajina z Dobranoc, Punpunie. Gdyby jednak ktoś był fanem bardziej widowiskowych ilustracji, to na całe szczęście każdy tomik (poza 1. woluminem) skrywa na samym początku jedną atrakcyjną grafikę.

Nie powiem, czuć tu mocno klimat plakatu wysokobudżetowego blockbustera... pytanie tylko, czy to akurat komplement?

Oczywiście im dalej w las, tym fabuła mocniej pokazuje charakterystyczne dla Sui Ishidy pazurki (czyt. robi się krwawo, pokrętnie i makabrycznie), więc jeśli ktoś poczuwa się do bycia mentalną sierotą po Tokyo Ghoulu, temu Choujin X z pewnością również przypadnie do gustu. Mimo tego zapewnienia odniosłam wrażenie, że nowa seria autora nieco lepiej stopniuje dramatyzm zamiast od razu zaczynać z wysokiego C, czyli od ukazywania problemów egzystencjalnych protagonisty, na którego barki zupełnym przypadkiem została zrzucona rola mesjasza i pojednawcy śmiertelnie skłóconych ze sobą światów. Znaczy, Choujin X korzysta praktycznie z identycznych tropów co Tokyo Ghoul, ale oszczędza nam się (póki co) mentalnych meltdownów i rozterek o podłożu kanibalistycznym, a serwuje po prostu solidną rozwałkę z tytułu solidnej rozwałki. Jestem ciekawa, jak się to dalej rozwinie i trzymam mocno kciuki, aby Tokio nie stracił okazji do wchodzenia w zabawne interakcje z różnymi ziomkami należącymi do organizacji choujinów na rzecz bezradnego płakania w kącie. No i że nie zabraknie miejsca ekranowego dla Ely, bo czas ekranowy dla Ely absolutnie być musi.

Wstań, powiedz nie jestem sam, i nigdy więcej już nikt nie powie sępie miłości~

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze