Rewolta z opóźnionym zapłonem - recenzja mangi Fire Force (tomy 19-21)

Ewolucja shounenów ciekawie zbiegła się z etapami rozwoju trendów czytelniczych kilku ostatnich dekad. Kiedy millenialsi byli piękni i młodzi - czyli tak gdzieś między latami 2000-2010 - z przyjemnością sięgali po tytuły liczące sobie grube setki rozdziałów. W końcu w czasach szkolnych miało się mnóstwo czasu, aby aktywnie działać w fandomach i razem z innymi ludźmi zgłębiać tajniki rozbudowanych uniwersów pełnych ninja, bogów śmierci, gildii magów, egzorcystów czy członków mafii. Dziś ciężko sobie wyobrazić, aby ktoś pod wpływem chwili zdecydował się sięgnąć po jakiegoś One Piece'a czy Gintamę... no chyba że dzieje się tak w wyniku długiego wiercenia dziury w brzuchu przez niemożliwego do unikania przyjaciela/partnera. Jeśli jednak w kimś uchowała się jeszcze słabość do śledzenia bombastycznych przygód ekipy zgranych nakama, to raczej woli zainwestować cenny czas w coś, czego zakończenia ma jakiekolwiek szanse dożyć. Stąd nagły boom tytułów, które nie mają już parcia na bicie rekordów (zresztą nie oszukujmy się - ciężko konkurować z takim Golgo 13) ani rozwadnianie fabuły do granic przyzwoitości, a w zamian wolą zakończyć się na własnych zasadach, w piku popularności osiąganym zwykle w okolicach 25-35 tomów.

Jako i uczynił recenzowany tu Fire Force.


Tytuł: Fire Force
Tytuł oryginalny: Enen no Shouboutai
Autor: Atsushi Ohkubo
Ilość tomów: 34
Gatunek: shounen, akcja, supernatural, komedia, szkolne życie, ecchi, dramat
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Zjednoczone siły Drugiego i Ósmego Zastępu SSP przeczesują zlokalizowany w tunelach dawnego metra Nether w poszukiwaniu Białych Szat. Strażacy nie do końca zdają sobie jednak sprawę z tego, że jest to skrupulatnie zaplanowana zasadzka, a śmierć szeregowych funkcjonariuszy dostarcza wrogowi potrzebnego materiału, aby przekształcić trupy w płomiennych i tym samym doprowadzić do eksplozji na niespotykaną dotąd skalę. Zresztą, zdolni pirokinetycy również znajdują się w nie lada opałach. Tamaki ledwo co zdołała spacyfikować przeciwniczkę, która poważnie zraniła Juggernauta, gdy w jej miejsce pojawia się dwójka nowych, potężnych agresorów. Równolegle Licht spitala samotnie przez korytarze, cudem unikając śmierci z rąk (zębisk?) ognistych zombie. Znów porucznik Hinawa musi się użerać nie tylko z nieprzyjacielem zdolnym utwardzać swoje ciało na podobieństwo hartowanej w gorącu stali, ale również z porucznikiem Oze, nadopiekuńczym starszym bratem Maki, który za żadne skarby nie chce jej powrotu do SSP. No a na barki Shinry (a chwilę później również Arthura) spadł przykry obowiązek pojedynkowania się z doktorem Giovannim, który ze spotkania na spotkanie wydaje się coraz mniej ludzki... i to nie tylko w tym metaforycznym znaczeniu.

Przez to niezdecydowanie Ohkubo w kwestii projektowania okładek możemy cieszyć się podwójną dawką kart postaci dodawanych do tomików

Zaprawdę powiadam wam - Fire Force nie działałoby nawet w połowie tak dobrze, jak działa, gdyby paczka głównych bohaterów (czyt. członków Ósmego Zastępu SSP) składała się wyłącznie z młodych, nieopierzonych świeżaków. Znaczy, spoko, w innych shounenach też często pojawiają się mentorzy, jednak zwykle pełnią oni symboliczną rolę, głównie jako wsparcie podczas treningu albo ostateczny dupochron, gdy misja totalnie bierze w łeb. Ba, nawet w poprzedniej serii Atsushiego Ohkubo ramię w ramię walczyli głównie uczniowie, podczas gdy dorośli mieli swoje własne sprawy do załatwiania. W przypadku perypetii pirokinetycznych strażaków nie da się jednak zignorować olbrzymiego wkładu, jaki w rozwój fabuły mają bezpośredni zwierzchnicy Shinry, Arthura, Tamaki i Iris. Kapitan Oubi stanowi serce drużyny i nawet jeśli to nie on dysponuje największą siłą bojową, to robi za wzorowego tanka chroniącego zespół przed zbieraniem cęgów. W tym zadaniu mocno wspiera go Maki - dobra dusza, a zarazem międzypokoleniowy pomost, który łączy doświadczenie w boju z młodzieńczą energią. Porucznik Hinawa uchodzi znów za kręgosłup moralny drużyny i choć nierzadko sprawia wrażenie wypranego z emocji cyborga, to podejmowane przez niego decyzje zawsze mają na względzie dobro kompanów (takie prawdziwe, a nie podszyte głupimi uprzedzeniami). No a bez Lichta i Vulcana każdy plan posypałby się taktycznie jeszcze zanim ktokolwiek zdążyłby ruszyć do akcji.

Milczący Arthur to najlepszy Arthur

Wraz z końcówką 20. tomu rozpoczynają się wydarzenia, które dotąd nie zostały przełożone na anime (co oczywiście zmieni się wraz z 3. sezonem, choć nie wiadomo jeszcze, kiedy dokładnie to nastąpi). I trzeba przyznać, że od tego momentu dzieją się naprawdę grube rzeczy, ponieważ Białe Szaty nie tylko decydują się wyjść z ukrycia, ale robią całkowicie jawny przewrót w Cesarstwie Tokijskim. Co prawda fabuła na jakiś czas o tym zapomniała, jednak przecież u początków Fire Force historia skupiała się na prowadzeniu przez Ósemkę wnikliwego śledztwa w sprawie strażaków bądź całych zastępów, którzy ukrywali prawdę stojącą za samozapłonami - a żeby móc działać w ten sposób, złodupcy musieli potrafić coś więcej niż tylko mocno walić z piąchy. Z drugiej strony to nie tak, że w ich szaleństwie kryje się jakaś odkrywcza metoda, jakiś głębszy plan niczym u Thanosa z MCU. Wręcz przeciwnie. W metodach antagonistów kryje się masa szaleństwa, co jest akurat mocno symptomatyczne dla dzieł wychodzących spod ręki Atsushiego Ohkubo (oraz stanowi jeszcze jeden argument za tym, że Fire Force i Soul Eater dzielą to samo uniwersum). Tym jednak razem zamiast narkotycznego obłąkania wynikającego z chorobliwej potrzeby tłumienia emocji mamy do czynienia z wynaturzeniami, do których może doprowadzić ślepa wiara w bóstwa... lub powołujące się na nie autorytety.

O Słońca kapłanie! Czy to JoJo nawiązanie?

Fire Force bywa w wielu momentach pieruńsko inteligentną mangą - czy to pod kątem ukazywania różnorakich ognistych mocy opartych na nietuzinkowych prawach z zakresu chemii lub fizyki (ogromnie szanuję za wykorzystanie przemiany martenzytycznej), czy to nienachalnego wplatania filozoficznych myśli niczym ta z akapitu powyżej. Niestety, czasami dla równowagi mandze zdarza się zaryć nosem o zamulone dno, zwłaszcza gdy po dłuższej chwili spokoju autor ni z gruchy, ni z pietruchy zdecydował się wrócić do Tamaki i jej nad wyraz problematycznej "zdolności" przypadkowego obnażania się macania. Co gorsza, w 20. tomie próbuje się z tego tworzyć bór wie jaki skomplikowany wątek podszyty traumą i niezrozumieniem, podczas gdy prawda jest boleśnie prozaiczna - Tamaki miała służyć li i wyłącznie za komediowy fanserwis. Wyjątkowo prymitywny na dodatek. Ale że nic z tego nie wyszło, Ohkubo postanowił cichcem się z tego pomysłu wycofać... i w sumie szanowałabym go za takie spóźnione pójście po rozum do głowy, bo jednak wymaga to jakiejkolwiek autorefleksji... gdyby nagle mangaka w przypływie potrzeby okrycia słonia kołderką nie zechciał dopisać tej dewiacji głębszego znaczenia. Wierzę jednak, że jest to pojedynczy wypadek przy pracy, zwłaszcza że niemal w tym samym momencie Maki otrzymała naprawdę zacny wątek pokazujący, że narzucanie kobietom "kobiecych" ról jest gupie i bessęsu (szczególnie gdy ma się wszelkie predyspozycje do robienia bohaterskich czynów).

Kiedyś tłumaczeniem tajników supermocy zajmowali się stojący na uboczu bohaterowie drugoplanowi, za to dziś przypominają one zwarte segmenty rodem z programów naukowych

Chciał nie chciał, wkroczenie fabuły w nieznane dotąd rejony mocno przekłada się na odbiór serii - choć do tej pory czytało się ją naprawdę miło, to dopiero od końcówki 20. tomu człowieka zaczyna zżerać prawdziwa ciekawość, co zdarzy się w kolejnym rozdziale i jakież to rewelacje skrywa jeszcze przed nami Ohkubo. Bo coś na pewno skrywa, patrząc na to, że w końcu zaczęły padać pierwsze znaczące (czyt. znane z imienia i nazwiska) trupy. Na dodatek od tego momentu bohaterowie, którzy wcale nie mieli łatwo i znajdowali się jakieś trzy kroki za przeciwnikami, będą musieli sięgać po wszelkie dostępne środki oraz zawiązywać wciórno nietypowe sojusze, byleby tylko przeciwstawić się nowemu porządkowi rzeczy. A jeśli tylko w dalszej części historii nie zabraknie miejsca antenowego dla starych wyjadaczy, to jestem więcej niż spokojna o losy serii aż do samego bombastycznie gorącego grande finale.

Alfons Mucha 2077

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze