Amerykański sen okiem japońskiego protagonisty - recenzja mangi Dr. Stone (tomy 17-19)

Mogłoby się wydawać, że shouneny nie są czymś, co powinno przypaść do gustu staruszkom dojrzałym czytelnikom, jednak nie można zapominać, że ci staruszkowie dojrzali czytelnicy też kiedyś byli piękni, młodzi i spragnieni przygód. Po prostu poprzeczka oczekiwań z wiekiem ląduje coraz wyżej i wyżej, przez co powtarzalne bitewniaki z bohaterami robiącymi magiczne "piu piu" mogą już trochę... no cóż... nie wystarczać. Nawet przy całej mojej sympatii do Miecza zabójcy demonów czy Jujutsu Kaisen nie mogę powiedzieć, aby tytuły te były tytanami oryginalności. Są fajne, bo są fajne, ale poszczególne ich składowe widzieliśmy już w jakiejś formie pewnie i ze dwadzieścia razy. Na szczęście redaktorzy Weekly Shounen Jumpa zawsze trzymają jedno lub dwa miejsca dla mniej standardowych serii, które wydają się idealnym przyczółkiem dla tych czytelniczych sierot, które już-już wyrastają z nastolęctwa, ale jeszcze nie wiedzą, po jakie inne czasopisma z dojrzalszymi historiami mogłyby sięgnąć. Stąd w przeszłości mieliśmy na pokładzie na przykład takiego Bakumana (mangę opowiadającą o robieniu mang), a dziś triumfy w swojej niszy święci Akane-banashi (komiks skupiający się na rakugo, czyli sztuce opowiadania klasycznych komediowych historii). No i rzecz jasna w ten nurt doskonale wpisuje się Dr. Stone, który zapewnia masę doskonałej frajdy, jednocześnie łechcąc inteligencję czytelnika.


Tytuł: Dr. Stone
Tytuł oryginalny: Dr. Stone
Autor: Riichiro Inagaki (scenariusz), Boichi (rysunki)
Ilość tomów: 26
Gatunek: akcja, przygodowe, komedia, dramat, sci-fi, shounen
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Po zakończonej akcji na Wyspie Skarbów statek Królestwa Nauki na chwilę wraca do rodzimego portu nieopodal wioski Ishigami, by uzupełnić zapasy oraz załogę, po czym ponownie rusza na szerokie wody - tym razem naprawdę szerokie, bo rozmiarów całego Pacyfiku! Celem Perseusza jest Ameryka Północna oraz znajdujące się w dawnej Kalifornii ogromne łany kukurydzy, które powinny zapewnić nieskończone zasoby alkoholu potrzebne do przygotowania roztworu przywrócenia do życia. To znów przyczyni się do odpetryfikowania na tyle znaczącej liczby ludzi, że pozyskana siła robocza pozwoli z łatwością zbudować rakietę i udać się nią wprost na Księżyc! Ale zanim do tego dojdzie, najpierw naukowa ekipa pod przywództwem Senku musi przetrwać niemal dwumiesięczny rejs, a potem znaleźć bezcenną uprawę, zapuściwszy się w głąb niezbadanego od 3700 lat lądu... lub przynajmniej tak by się mogło wydawać, że totalnie niezbadanego. Współczesna cywilizacja miała jednak do dyspozycji więcej niż jednego genialnego naukowca takiego jak Senku, który dzięki połączeniu drobnego łutu szczęścia, niezmienności praw fizyki i niebywałej inteligencji zdołał sam z siebie wykaraskać się z kamiennego więzienia. Lecz choć łączy ich niesamowicie wysokie IQ i absurdalny pęd do wiedzy, wielkie umysły potrafią dość znacząco różnić się między sobą motywacją, ambicjami czy nawet, hm, szeroko pojętą etyką pracy.

Do wiosny jeszcze daleko, ale dzięki okładkom Doktora Kamienia można się chociaż nacieszyć widokiem młodego koperku na głowie Senku

Bogowie fortuny wyjątkowo mi tym razem sprzyjali, gdyż okazało się, że w tomach 17-19 został zamknięty cały nowy arc dotyczący podróży do Ameryki Północnej (która według mnie minęła w sumie aż nazbyt szybko i bezproblemowo) oraz pełnowymiarowej naukowej wojny o dominację nad plantacją kukurydzy i nie tylko... Oczywiście nie oznacza to, że nie umieram z ciekawości, co wydarzy się dalej, bo tom 19. dobitnie zateasował kolejny ważny przystanek na mapie historii Dr. Stone'a, niemniej autorom udało się pozostawić bohaterów we względnie ustabilizowanej sytuacji, a nie na skraju śmiertelnego niebezpieczeństwa, jak to miałam nieszczęście trafić np. podczas recenzowania Miecza zabójcy demonów. Lektura tych tomów była też o tyle satysfakcjonującym doświadczeniem, ponieważ ogromnie zaimponowała mi zmyślność Riichiro Inagakiego. W taki sposób rozplanował on fabułę, aby wybór San Francisco za cel podróży wydawał się całkowicie uzasadniony zarówno pod kątem obecności upraw ziarnistego złota, jak i podobieństwa szerokości geograficznej do wioski Ishigami, co przełożyło się na najkrótszą możliwą do obrania trasę przez Pacyfik. Z czasem człowiek orientuje się jednak, że przecież San Francisco to także jedno z dziesięciu miast, w których swoje siedziby ma (miała?) NASA, a stąd już prosta droga do tego, aby móc zwerbować badacza z bezcennym dla Królestwa Nauki zestawem kosmiczno-technicznej wiedzy. To się dopiero nazywa upiec trzy pieczenie na jednym ogniu!

Oho? Czyli że można potraktować Sagę winlandzką jako prequel Dr. Stone'a?

Jestem również pod ogromnym wrażeniem, jak pięknie fabuła zaczyna się zazębiać i te elementy, które w pierwszych rozdziałach mangi wydawały się jedynie symbolicznym tłem dla kilku bromatycznych retrospekcji z Senku i Taiju w rolach głównych, nagle zyskały nie tylko na ogromnym znaczeniu, ale i interesującym kontekście względem nowo poznanych postaci. Ba, wszystkie wydarzenia stanowią przepiękną konkluzję tego, czego Senku próbował dokonać już od pierwszych stron mangi, lecz nie był w stanie, ponieważ nie miał pod ręką tak wielu wspaniałych, zdolnych kompanów! Jeśli to się nie kwalifikuje do absolutnej topki scenopisarstwa shounenów, to ja nie wiem, co poza Fullmetal Alchemistem i One Piecem mogłoby na to zasługiwać. Dodatkowo ogromnie się chwali, że bohaterowie zawsze mają jasno sprecyzowane plany na przyszłość, które konsekwentnie przybliżają ich do rozwikłania największej tajemnicy stojącej za petryfikacją ludzkości. Jednocześnie ani razu nie dało się odczuć, że autorzy przeciągają fabułę na siłę lub nałogowo odbijają z wątkami na boki, aby tylko choć chwilę dłużej potrzymać znoszącą złote jaja kurę za ogon. Powiedziałabym nawet, że w niektórych momentach spokojnie dało się nieco zwolnić tempa i pozwolić sobie na trochę więcej swobodnych interakcji między postaciami, tak jak miało to miejsce w 17. tomie podczas małego pokerowego sparingu. Niby małe, a cieszy - i to nie tylko przez wzgląd na silne skojarzenia z równie miło wspominanym przeze mnie Kakegurui...

Roztwór przywrócenia do życia niejedno ma imię (oraz formę aplikacji)

Wprowadzenie aż nazbyt dużej liczby ciekawych bohaterów bywa zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem dłuższych serii. Błogosławieństwem, ponieważ zgrana ekipa fajnych postaci potrafi unieść na swoich barkach nawet najbardziej pretekstową fabułę (gdyby takowa w Dr. Stone w ogóle istniała), a przekleństwem, gdyż nie sposób poświęcić każdemu odpowiednio satysfakcjonującej porcji czasu antenowego. Na szczęście autorzy Doktora Kamienia nader sprawnie radzą sobie z nieustannie powiększającą się obsadą, regularnie przetasowując skład pomocników, z którymi bezpośrednio współpracuje Senku. I jasne, na pokładzie Perseusza znalazły się praktycznie wszystkie ważne postacie poza jakąś Ruri czy Mirai (które, nie czarujmy się, swoją rolę w historii już wypełniły), jednak łatwo zauważyć, że w kolejnych arcach grono liczących się w boju postaci bywa już naprawdę wąskie. W przypadku akcji na Wyspie Skarbów udało się to osiągnąć w dość naturalny sposób, ponieważ większość "zbędnych" bohaterów została zamieniona w kamień. Podczas podboju plantacji kukurydzy w Ameryce Północnej dochodzi znów do utworzenia wyspecjalizowanych drużyn, z których jedna musiała ruszyć na zwiad, a druga pozostała, by bronić bezpieczeństwa pływającej twierdzy. Na koniec 19. tomu, na skutek pewnych zawrotnych wydarzeń, w dalszą podróż udaje się stosunkowo niewielki skład złożony z odpowiedniej dawki mózgowców, adekwatnego zaplecza muskulatury i stosownych sił bojowych. Dzięki temu fabuła oszczędza nam (i autorom) konieczności martwienia się o zbyt dużą liczbę gąb niepotrzebnie zajmujących panele, byleby tylko dać znać, że żyją, a w zamian zapewnia rozwój konkretnych relacji między postaciami.

No tak, wyjdzie Boichi z seinenów, ale seineny z Boichiego - nigdy
 
Dalej nie wyobrażam sobie tego, jak seria miałaby się domknąć w 7 tomach, mając przed sobą jeszcze tyle epokowych wynalazków do ponownego skonstruowania. Królestwu Nauki ledwo co udało się odwiedzić jedno z pięciu czy sześciu kluczowych miast, które planowali przejąć/założyć/skolonizować, aby móc wziąć się za odbudowę cywilizacji na pełną skalę i - rzecz to najważniejsza - ruszyć w kosmos. Należałoby więc chyba założyć, że część akcji wydarzy się off-screen, ponieważ Senku się nie rozdwoi, a my śledzimy tylko te wydarzenia, które dzieją się tuż przy nim bądź bezpośrednio go dotyczą. No ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Najważniejsze, że w korowym składzie odkrywców Królestwa Nauki, których poczynania będziemy dalej obserwować, wciąż pozostał Gen, nie zabrakło w nim również Ryuusuia, zadbano także o obecność dziadka Kasekiego i właściwie tyle mi do szczęścia wystarczy. Dlatego chociaż mogę z góry narzekać, że będzie mi mało, to jestem na miliard procent pewna, że to, co dostaniemy, będzie historią najwyższych lotów. W przenośni... i całkiem dosłownie, wink wink.
 
Jam jest tylko nic nieznaczącą czytelniczką podziwiającą designy nowych, atrakcyjnych bohaterów drugoplanowych!
 
Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze