Od przybytku głowa nie boli, mówili - podsumowanie sezonu anime (jesień 2022)

Zwyczajowo ten segment rozpoczyna się od entuzjastycznego powitania, jednak... o rany kochany. To powinno być prawnie zakazane, aby jesienne sezony były aż tak przeładowane wartymi do obserwowania seriami. Oczywiście nie jest to równoznaczne z ich wysoką, nienaganną jakością, niemniej jeśli chcieliście być wtajemniczeni w panujące w fandomie trendy, jesień 2022 nie brała pod tym względem absolutnie żadnych jeńców. A że równolegle ze wszystkich stron zaczynają wyskakiwać podsumowania roku, no to trudno się dziwić, że można od tego wszystkiego dostać przewlekłej popkulturowej biegunki. Uch. Czemu ludzkość uparcie nie chce ewoluować w taki sposób, aby mieć co najmniej dwie pary oczu, to ja nie wiem. Trzeba też przyznać, że już dawno nie doświadczaliśmy aż tak rozpaćkanego zakończenia sezonu. Część serii postanowiła znienacka połączyć ostatnie odcinki i zaserwować finały z grubej rury (Bleach: Sennen Kessen-hen, Kidou Senshi Gundam: Suisei no Majo), część produkcji popisowo wywaliła się na pysk na życzenie swoje lub też niekoniecznie (Golden Kamuy 4, KanColle: Itsuka Ano Umi de, Isekai Ojisan), a część anime nie wie nawet, ile ostatecznie chce potrwać courów (Yoru wa Neko to Issho, Umayuru). Totalne pomieszanie z poplątaniem. Wychodzi więc na to, że i to podsumowanie będzie takim miszmaszem serii obejrzanych, wannabe obejrzanych oraz obejrzanych trochę później niż wcześniej. Rzecz jasna te seriale, które zostały zaplanowane na +/- 20 emitowanych ciągiem odcinków, zostaną omówione wraz z ich zakończeniem w sezonie zimowym, chociaż niewiele to zmienia w kwestii rozpiętości poniższego podsumowania...

Chyba my wszyscy wykończeni hat-trickiem paskudztw, jakie zafundowały nam lata 2020, 2021 i 2022

Akiba Maid Sensou

Kiedy życie daje ci cytryny... wtedy trzeba spuścić mu manto, złapać za ryj i grzecznie poprosić o wymianę na truskawki

W 1985 w Akibaharze dochodzi do tragicznego w skutkach zdarzenia, kiedy na oczach dwóch podwładnych zastrzelona zostaje pokojówka starszej daty. Od tego czasu mija 14 lat, a Akibahara nieoczekiwanie zaczyna przeżywać swoisty pokojówkowy boom. Praktycznie na każdym kroku można spotkać słodkie, ubrane w falbaniaste sukienki dziewczęta, które zachęcają spoconych klientów do odwiedzenia akurat ich przybytku. 17-letnia Nagomi Wahira przyjeżdża do dzielnicy, aby realizować swój złoty sen o pracy w uroczej kawiarence. Traf chce, że znajduje zatrudnienie w Tontokoton, nieco obskurnym, leżącym na uboczu lokalu utrzymanym w świnkowej stylistyce. O dziwo nie jest jednak jedyną świeżynką, która decyduje się zasilić szeregi obsługi, bo razem z nią angaż dostaje również... hm... 35-letnia, pozbawiona choćby strzępków ekspresji Ranko Mannen. Jak można się spodziewać, nazbyt najarana Nagomi i martwa w środku Ranko raczej średnio radzą sobie w swoim pierwszym dniu pracy, jednak najgorsze dopiero przed nimi. W Tontokoton pojawia się bowiem tajemniczy gość, który najpierw próbuje wyciągnąć od szefowej kawiarenki należny mu haracz, lecz kiedy nie dostaje forsy, stawia warunek, aby w zamian za przesunięcie daty spłaty długu nieświadoma niczego Nagomi zajęła się sprawą króliczych konkurentek z Chuki Chuki Tsuki-chan. Ranko zgłasza się na ochotniczkę, aby towarzyszyć Nagomi w wyprawie, jednak nie dlatego, żeby zacieśnić więzi z nową koleżanką z pracy... ale żeby zrobić krwawą jatkę, która wydaje się pewnego rodzaju wendettą za wydarzenia sprzed 14 lat.

Wywrzeć takie wrażenie, jak zrobiła to viralowa już scena koncerto-strzelaniny rodem z filmów Quentina Tarantino, to jednak trzeba umieć. A pewnie nie udałoby się to, gdyby pomysł na serię nie był utrzymywany w sekrecie aż do dnia premiery, zdradzając w trailerach jedynie tyle, że pojawią się tu jakieś pokojówki i... i że z pokojówkami może być coś więcej na rzeczy. Należy jednak pamiętać, że ten miecz potrafi być obosieczny i mam wrażenie, że do takiej sytuacji doszło ostatecznie w przypadku zapomnianego przez Boga i fandom Akiba Maid Sensou. No bo tak, pierwszy odcinek w momencie emisji odbił się tak szerokim echem, że chyba żaden profil na Youtubie czy Twitterze nie ostał się bez choćby jednorazowego polecenia urządzonej przez Ranko rozpierduchy. Tylko że potem na pełnej wjechał sezon jesienny i na scenie rozsiedli się tacy tytani zaskarbiania uwagi jak Bleach, Chainsaw Man, Boku no Hero Academia, Mob Psycho 100, SPYxFAMILY, nawet te nieszczęsne The Eminence in Shadow, które jest trochę zbyt edgy jak na mój starczy gust... no sorry, ale z takimi hajpowanymi przeciwnikami ciężko jest stawać w szranki, nawet jeśli pokojówki z Tontokoton niejednokrotnie udowadniały, że potrafią spuścić srogi łomot nawet lepiej ustawionym oponentkom. Problem też w tym, że równie szybko wyszło na jaw, że seria opiera się na mieleniu mocno powtarzalnego schematu krwawej klepaniny tygodnia - na początku wydaje się, że dni Świńskiej Kawiarenki są już policzone, a potem dziewczęta mordują (na wpół przypadkiem, a na wpół bo Ranko) kogoś z konkurencyjnego zwierzaczkowego biznesu. Co prawda w połowie sezonu na chwilę krystalizuje się konkretniejsza fabuła, lecz zaraz znowu zapada w sen zimowy i otwiera leniwie oczko dopiero na samym końcu animu, kiedy wiadomym jest, że musi dojść do wielkiej rewolucji. Trochę to za mało, żeby zasłużyć na miano bajki dziesięciolecia, acz jak pokazują ostatnie dzieła wychodzące/mające wyjść spod ręki P.A.Works - zapewniają one w opór czystej, nieskomplikowanej radochy. Cieszę się ogromnie, że studio diametralnie zmieniło swój profil i zamiast pięknych, acz smętnych snujów zaczęli inwestować siły przerobowe w mocno nietuzinkowe projekty. Przynajmniej potrafią one zapaść ludziom w pamięć totalnie memicznym/bangerowym/a w sumie to jedno i drugie openingiem (jak zrobił to My Man Paripi Koumei) czy sceną strzelaniny przypominającej odjazdowy idolkowy występ.

7/10 - jak powinniśmy spuścić zasłonę milczenia na wszelkie wspominki na temat pewnego brzydkiego kraju na literę R, tak nie mogę nie pochwalić, jak świetny pokaz rodzimej mowy dała tu Jenya Davidyuk w roli Zoyi. Wspieram całym sercem trend, aby zamiast zmuszać japońskich seiyuu do niewprawnego grania postaci z zagranicy, wykorzystywać potencjał tych aktorów, którzy są native'ami.

Akuyaku Reijou nanode Last Boss wo Kattemimashita

Bohaterka na krocze popatrzeć mogła, ale takie sutki trzeba już było zapobiegawczo zasłonić kosmykami włosów...

Kiedy Aileen Lauren Dautriche właśnie ma wątpliwą przyjemność usłyszeć od swojego narzeczonego, księcia Cedrica, że ten zrywa zaręczyny na rzecz wywodzącej się z pospólstwa panienki Lilii, szlachcianka uświadamia sobie, że ta sytuacja nader mocno coś jej przypomina... Gdy po chwili intensywnego myślenia mgliste wspomnienia i wizje nawiedzające ją w snach wreszcie nabierają ostrości, dociera do niej, że jest to moment żywcem wyjęty z drugiego aktu gry otome, w której zagrywała się w poprzednim życiu podczas pobytu w szpitalu! Co gorsza Aileen odkrywa, że w tej historii nie odgrywa bynajmniej roli dobrodusznej heroiny, lecz skończyła w ciele jej głównej rywalki, na którą w finale czeka nieuchronna śmierć z rąk przemienionego w smoka głównego antagonisty. Aby nie dopuścić do złego zakończenia, Aileen decyduje się porzucić próby odzyskania serca Cedrica, a w zamian udaje się do zamku Władcy Demonów, a zarazem przyrodniego brata księcia, Claude'a, aby złożyć ofertę (w swojej opinii) nie do odrzucenia i zaproponować mu mariaż. Jak można się spodziewać, wyniosły monarcha nie wydaje się szczególnie zachwycony tym jakże bezczelnym pomysłem, jednak Aileen wcale nie zamierza tak łatwo odpuszczać - w końcu stawką w tej szaradzie jest jej świeżo odrodzone jestestwo! Na kolejnej audiencji dziewczynie szczęśliwie udaje się jednak wynegocjować, że jeśli pomoże odszukać zaginione w ludzkim świecie szczenię Fenrira, to w zamian król Cedric będzie jej wisiał przysługę. A to już zawsze bliżej niż dalej upragnionego ślubu blokującego złe zakończenie...

Po niewątpliwym sukcesie, jaki odniosła Bakarina, należało się spodziewać, że prędzej czy jeszcze prędzej niczym grzyby po deszczu wypączkują na tym żyznym żwirze kolejne otome-isekaje celujące w gusta młodych widzek. Akuyaku Reijou nano de Last Boss wo Kattemimashita jest póki co pierwszym bezpośrednim kontynuatorem tego trendu, choć na horyzoncie widać już następne bliźniaczo podobne produkcje w rodzaju Higeki no Genkyou to Naru Saikyou Gedou Last Boss Joou wa Tami no Tame ni Tsukushimasu. czy też Kanojo ga Koushaku-tei ni Itta Riyuu (nawet nie wiecie, jak się w tym momencie ucieszyłam, że piszę bloga, a nie tworzę filmiki, w których musiałabym to wszystko wypowiedzieć na głos). Ciężko nie odnieść w tym kontekście wrażenia, że zamiast próby zaskoczenia odbiorcy czymś trochę mniej tuzinkowym, przechodzimy powoli do wyrobniczych kopiuj-wklej motywów, które już raz zdały egzamin. I spoko, właściwie to nawet nie mam twórcom za złe, że nie chciało im się wywarzać już raz otwartej furtki, natomiast sposób, w jaki próbowali to wyegzekwować... hmmm. To ci dopiero ciekawy przypadek. Animowane Akuyaku jest bowiem serią zarówno przeraźliwie przeładowaną, jak i cokolwiek pustą. W 12 odcinkach udało się wepchnąć aż trzy arce, które składają się na fabułę aż trzech gier z cyklu, w których zagrywała się pre-Aileen. W efekcie tempo leci na złamanie karku, a kolejne rewelacje są na siłę dopychane butem. Najgorzej czuć to w odcinku numer 4, w którym początek skupiony na wyjaśnianiu zakulisowych knowań jednego z drugoplanowych bohaterów błyskawicznie przerodził się w ostateczną bitwę celem zgładzenia Władcy Demonów, po czym konflikt nagle zażegnano, a Aileen i Claude oficjalnie się spiknęli, żyjąc razem długo i szczę... chwila, chwila! Powtarzam, że był to zaledwie 4. odcinek! A wyglądał niczym finałowy na potrójnym nitro! Z drugiej strony fabuła jest niesamowicie pretekstowa, sprowadzając się trochę do takich podkręconych zalotów żurawia i czapli (w myśl starej szkoły pisania szojek, że związek szczęśliwy to związek niegodny uwagi). To było sympatyczne maksymalnie do połowy trwania serii, bo potem mieliśmy do czynienia z regularnym festiwalem odgrzewania niedzielnego schaboszczaka. Nawet strona wizualna nie urywa kalesonów, plasując się w stawce animacji, które ledwo co wydają się znośne. A "znośne" było w mijającym sezonie ekwiwalentem "nie ma sobie czym gitary zawracać".

5/10 - gurl pałah zawsze w cenie, natomiast patrząc na całą resztę wątpliwych walorów tej bajki, zaczęłam odczuwać tęsknotę za bezpieczną nudą standardowych isekajów...

Arknights: Reimei Zensou

*w rytm refrenu Livin' La Vida Loca* Po-patrz-na-mnie-jak kręce sobie loka~

Tajemnicza choroba Oripathy doprowadza do stopniowego krystalizowania się ciał chorych, aż ostatecznie obrócą się oni w zakaźny pył. Strach przed nieuleczalną przypadłością obraca ludzi przeciwko sobie, a epicentrum dyskryminacji wydaje się państwo Ursus, gdzie rząd celowo steruje opinią publiczną i podgrzewa nastroje, by pozbyć się wszystkich Zarażonych. Tymczasem druga strona konfliktu nie do końca reprezentuje spójne poglądy, dzieląc się na dwie frakcje. Pierwszą jest Reunion Movement, grupa o ekstremistycznych poglądach, która w zamian za wyrządzone krzywdy pragnie pozbyć się wszystkich pozostałych obywateli. Na przeciwległym krańcu tej samej strony barykady znajdują się natomiast mieszkańcy Wyspy Rhodes, którzy starają się pomagać wszystkim dotkniętym wojną osobom i zapewniać im bezpieczne schronienie, niezależnie od tego, czy są chorzy, czy też nie. Większość z nich sama jest zakażona i wiele z tego tytułu wycierpiała, niemniej nie przeszkadza im to głosić pacyfistycznych poglądów, oczywiście o tyle, o ile nie muszą działać w samoobronie. Czołową postacią Wyspy Rhodes jest niejaki Doktor - utalentowany naukowiec intensywnie pracujący nad wynalezieniem leku na Oripathy, a jednocześnie wybitny taktyk, który pomaga zarządzać bojowymi misjami na wypadek konfrontacji z siłami Reunion. Niestety, w wyniku pewnego zdarzenia Doktor został ciężko ranny i choć udało mu się umknąć z rąk śmierci, to stracił wszystkie wspomnienia. Wygląda jednak na to, że udział w starciach aktywizuje pamięć mięśniową związaną z opracowywaniem strategii, co może pomóc w przywróceniu Doktora do pełni sił umysłowych.

Choć już od dawna zdawałam sobie sprawę z istnienia takiej gry mobilnej jak Arknights, mój kontakt ograniczał się do zachwytów nad niesamowicie estetycznymi designami postaci i tworzonymi na pixivie przepięknymi fanartami, z których raz na jakiś czas wybierałam sobie coś do ustawienia na tapetę laptopa. Kiedy więc usłyszałam o tym, że marka ta otrzyma 8-odcinkowy serial, stwierdziłam, że to znacznie łatwiejszy (i bezpieczniejszy) sposób na zapoznanie się z zarysem fabuły niż wrzucanie nieskonczoną ilość pieniądza w otchłań zwaną gachą. Dzięki temu mogę dziś zarekomendować, że animowane Arknights okazało się produkcją śliczną... a przy tym niezwykle miałką fabularnie. Przedstawiony na ekranie konflikt jest skrajnie nieangażujący, lecz nie należy za to winić nieznajomości świata przedstawionego, gdyż pierwsze odcinki są pod tym względem niezwykle przystępne nawet dla ultra-laików (żeby nie powiedzieć, że ekspozycja wydaje się momentami aż nazbyt bezceremonialna w wykładaniu kawy na ławę). Problem stanowi liczba użytych kiczowatych wytrychów fabularnych, i to tego niższego sortu, co to by się perfekcyjnie nadawały jako przykłady do zhiatusowanego przeze mnie cyklu prześmiewczych tekstów o schematach w anime. A zaczynamy od naprawdę wysokiego C, bo od totalnej amnezji protaga, dzięki czemu tworzy się z niego idealnie bezbarwny awatar dla każdego. Dodatkowo pozwala to również poprowadzić go (oraz widzów) za rączkę po zasadach rządzących światem przedstawionym. Z innych głupotek można wypunktować fakt, że dobra strona mocy co chwila ściera się z Reunion, czyli tymi złymi wyrzutkami społeczeństwa, którzy chcą zabić wszystkich spoza ich sekty i przemocą zawładnąć światem. Żeby już nawet mówili, że metody dyplomatyczne ich zawiodły i innej drogi niż siłowej nie znaleźli albo że zabijanie cywili nie jest im na rękę, jednak chaos wojny nie zawsze daje im jakiekolwiek pole do manewru... ale nie. Zapomnijcie o jakiejkolwiek finezji. Reunion to po prostu banda radykalnych świrów służących tylko temu, żeby móc ich odstrzelić, a nie sympatyzować czy próbować zrozumieć. Znów ci dobrzy z Wyspy Rhodes oczywiście nigdy nikogo nie zabijają, dlatego jeśli przypadkiem zdarzy im się kogoś za mocno puknąć w ramach obrony własnej lub towarzyszy, to rodzi się z tego nieproporcjonalnie duża drama. No i jeszcze ta choroba, której skutków nikt nie odczuwa, o ile nie jest to akurat potrzebne dla zamieszania wydarzeniami. Bruh. W grze prawdopodobnie taka pretekstowa fabuła w zupełności wystarcza, żeby móc zbierać uszaste lub rogate waifu, ale w formacie telewizyjnym potrzeba czegoś więcej, aby zachęcić odbiorców do dalszego zgłębiania lore. A takich okazji ma być przecież więcej.

6/10 - no przepraszam, ale Arcane ani Edgerunners to to jednak nie jest. Ba, nawet do poziomu drugiego sezonu Uma Musume się nie umywa, a przecież należą do tej samej ligi japońskich mobilek do wyciągania hajsu.

Bleach: Sennen Kessen-hen

Wiecie, czemu miecz Ichigo jest pomalowany na czarno? Żeby być bardziej edgy!

Po ponad 10 latach na małe ekrany wraca adaptacja jednego z najbardziej kultowych tasiemców Weekly Shounen Jumpa, który w złotych latach popularności należał obok Naruto i One Piece'a do sławnej Wielkiej Trójcy. Do patrolowania Karakury przydzielony zostaje duet świeżo upieczonych bogów śmierci. Obsadę zwiększono dlatego, gdyż Puści nad wyraz upodobali sobie to miasto, o czym zresztą nowicjusze bardzo szybko (i nad wyraz boleśnie) przekonują się na własnej skórze. Kiedy wydaje się już, że przyjdzie im się pożegnać z życiem po życiu, na scenę wkracza niezastąpiony Ichigo wraz z obdarzoną duchowymi mocami kompanią: Orihime, Chadem oraz Ishidą. W popisowym stylu rozgramiają oni stado olbrzymich Pustych, po czym zabierają rannych bogów śmierci, by jak za starych dobrych czasów przekitrać ich w klinice Kurosakich aż do odzyskania sił. Nie będą to jednak jedyni nieoczekiwani goście, jacy zwalą się Ichigo na kark, gdyż dwa dni później w oknie jego pokoju pojawia się dużo mniej sympatycznie wyglądający facet, który skrywa jedno z oczu za dość charakterystyczną maską Arrancarów. Pierwsze wrażenie okazuje się jednak mylne, a gdy dochodzi do starcia, agresor tytułujący się mianem Ebern łyska krzyżem Quincy i przywołuje coś, co wydaje się krzyżówką łuku, armatek i awangardowej rzeźby. Co ciekawe to nie Ichigo znajduje się aktualnie w najpoważniejszych tarapatach, gdyż znacznie większy kryzys przeżywa aktualnie Soul Society. Nie dość, że zwykli obywatele Zaświatów znikają w tajemniczych okolicznościach, nie dość, że ktoś na Ziemi na potęgę eliminuje Pustych, zaburzając kruchą równowagę dusz, to jeszcze w kwaterach samego wszechkapitana Yamamoto pojawia się grupa zamaskowanych oprawców, zapowiadając, że za pięć dni Wandenreich unicestwi bogów śmierci.

Chyba trochę pozazdrościłam ludziom przejażdżki wagonikiem zwanym nostalgią, bo postanowiłam dołączyć do oglądania tworzonego po dekadzie przerwy animowanego Wybielacza, mimo że pierwszy 366-odcinkowy sezon widziany w młodości *chlip* rzuciłam zaraz po pojawieniu się pierwszych dłuższych fillerów (w sensie że tego arcu traktującego o takich śmisznych wampirocosiach i dramującym Ishidzie). Na dodatek w ostatniej fazie czytania mangi czułam do serii coś pomiędzy dogłębną rezygnacją na widok n-tych z kolei awangardowych paneli ukazujących stopy bohaterów a rozbawieniem wywołanym pojawianiem się wykręconych form szanownych państwa złodupców. Przysięgam, że nigdy nie uda mi się wyrzucić z pamięci designu czarnoskórego pirata-snajpera, który postanawia przemienić się w wielkiego żyrafokurczaka czy też kubańskiego dziadka paradującego w gwieździstej aureoli i wydętych na froncie pieluchomajtkach. No i nie zapominajmy o fabule, która w gruncie rzeczy zawsze sprowadza się do tego, że Ichigo stopniowo odkrywa, jak wielką, międzygalaktyczną krzyżówką wszelkich dostępnych ras w rzeczywistości jest. Także ten... tak, w sumie to bardzo lubię One Piece'a. Jeśli jednak ograniczę się do oceny aktualnego sezonu anime w oderwaniu od poprzedniego tasiemcowatego tworu, a tym bardziej nie będę sięgać pamięcią do późniejszych absurdalnych potyczek, to te pierwsze 13 odcinków wypada, nooo, naprawdę nieźle. Właściwie to lepiej niż nieźle. Nie na tyle, żeby z miejsca zasłużyć sobie na szczyty animcowych list (aktualnie 6. na Aniliście i 1. na MALu), ale faktycznie przypału nie ma. Niektórym wydarzeniom wyszło nawet na dobre to, że przeniesiono je do ruszającej się, dopracowanej w timing formy. Dla przykładu - cała akcja z dziadkiem Yamamoto śmignęła w mandze szybciej niż świeżo podkuta koniodziewczynka w pełnym galopie, natomiast w serii z 2022 roku ociekała epickością i skalą nie do oddania przez nudne, pozbawione cieniowania splash page'e autorstwa Tite Kubo. Pojedynek dwóch Kenpachich, choć trwał zaledwie odcinek i ciut ciut, również prezentował się absolutnie miodnie. Właściwie każda bitka, w której nie uczestniczył Ichigo, z miejsca zyskiwała +50 do dostojności, natomiast kiedy akcja skupia się na lizaniu ran i zdobywaniu power-upów przez naszą ulubioną Truskawę przez duże T... czuć, że humor trąci już 10-letnią myszką. Także nie powiem, żebym nabrała przemożnej ochoty na wznawianie starych Pierrotowych wypocin, ale może oglądanie arcu Tysiącletniej Krwawwej Wojny okaże się znacznie mniejszą traumą, niż to zapamiętałam.

6/10 - no dobra, mogę sobie zgrywać wysublimowanego konesera chińskich bajek, ale jednak nie byłam w stanie pozostać niewzruszona podczas słuchania przeróbki starego, dobrego utworu Number One.

Bocchi the Rock!

Rock nie umarł! Rock się odrodził i właśnie chodzi do liceum!

Hitori Gotou zaprawdę jest dziewczyną godną swego imienia. Od najmłodszych lat nie potrafiła nawiązywać relacji z rówieśnikami, przez co jedynymi osobami, którzy się z nią w jakikolwiek sposób zadają, są nauczyciele oraz jej najbliższa rodzina. Zamiłowanie do introwertyzmu zmienia się jednak w momencie, gdy uczęszczająca do gimnazjum Hitori widzi wywiad z popularnym zespołem rockowym, którego członkowie przyznają, że w młodości też nie grzeszyli zdolnościami interpersonalnymi, ale dzięki grze w kapeli byli w stanie zabłysnąć na wielkiej scenie. Bohaterka bierze sobie tę sugestię do serca i na pożyczonym od ojca Gibsonie zaczyna intensywny kurs nauki gry na gitarze, by w przyszłości założyć szkolny zespół i wystąpić z innymi muzycznymi psiapsiółami na festiwalu kulturowym! No, także ten... latka mijają jak sen złoty, gimnazjum się kończy, Hitori staje się mistrzynią riffowania (którą w sieci śledzi niebagatelne 30k followersów)... a znajomych jak nie było, tak nie ma. Że już nawet nie wypada kopać leżącego i wspominać o jakichkolwiek występach na festiwalach. Co gorsza wszystko wskazuje na to, że liceum również przerodzi się w głęboką rysę na nastoletnim życiorysie, gdyż minął już miesiąc, a Hitori dalej nie ma lepszych pomysłów na zagajenie rozmowy niż ostentacyjne noszenie na plecach gitary. Szczęściem w nieszczęściu w drodze do domu pannę Gotou zagaduje przyjaźnie wyglądająca dziewczynka. Przedstawia się jako Nijika Ijichi z liceum Shimo-Kitazawa, po czym bezpardonowo prosi o pomoc - potrzebuje na CITO zastępstwa za brakującego członka zespołu, w którym gra, gdyż akurat mają robić za support podczas wieczornego koncertu w pobliskim klubie. Wydaje się zatem, że oto los wreszcie uśmiechnął się do Hitori... tylko czy będzie ona umiała skorzystać z nadarzającej się okazji, będąc niedoświadczonym w kontaktach towarzyskich odludkiem?

...a skoro już poruszyliśmy temat animu, o których nie było nic wiadomo przed rozpoczęciem emisji, to obok studia P.A.Works tę samą sztuczkę postanowiło zastosować również CloverWorks, czyli prawdziwi weterani budowania przedsezonowego napięcia, którzy w bliźniaczo podobny sposób nie-reklamowali swego czasu Wonder Egg Priority. I chociaż w tym przypadku mówimy akurat o adaptacji istniejącej od 5 lat mangi, więc co bardziej wnikliwi fani mogli dużo wcześniej znaleźć i zapoznać się z materiałem źródłowym, jednak umówmy się - 4-comy nijak nie pomagają w rozgryzieniu, jak finalnie mają zamiar prezentować się animowane dzieła. Czasami wychodzą z nich nieśmieszne kalki o pacingu prędkości dogorywającego w rowie imprezowicza, a czasami baje tylko luźno inspirują się pierwowzorami, przez co zaczynają żyć swoim własnym, znacznie bogatszym w detale życiem. Jak się jednak w październiku okazało, Bocchi the Rock! postanowiło wybrać znacznie korzystniejszą dla fanów i franczyzy bramkę numer dwa. Porównania do K-On! nie są tu zresztą totalnie odczapowe, gdyż poza posiadaniem wykrzyknika w tytule i motywu przewodniego skupiającego się na nastoletnich dziewczynkach grających w amatorskim zespole, analogia polega właśnie na przekształceniu niekoniecznie zjawiskowej mangi w niesamowity popis reżyserskich możliwości. I tak jak przed 13 laty szał na moe odcisnął ogromne piętno na produkowanych później animcach, tak dziś możemy chyba mówić o fenomenie Bocchi jako serii, w której opracowaną przez designerów stylistykę uznano jedynie za luźną podpowiedź dla animatorów. Oczywiście daleko temu do Pop Team Epic, gdzie na jakiekolwiek szablony, konwenanse czy nawet zwykłą ludzką logikę postawiono wielkiego, parującego klocka, ale wciąż robi wrażenie, jak różnie twórcy potrafią się bawić, przedstawiając sceny mentalnych odpałów Hitori jako błędy w Matrixie albo jako uosobienie kubizmu transformującego się w ekspresjonizm. Kreatywność przy zachowaniu spójności fabuły osiągnęła tu wyżyny, których nie doświadczyłam w nawet najbardziej zachwalanych bajkach tego sezonu. W minionym roku właściwie jedynie Kaguya-sama 3 mogłaby stawać w szranki w ramach tej samej kategorii, choć zastrzegam, że wyszłaby z tego co najwyżej walka Kolosalnego Tytana z pijanym Hannesem. Nie można też zapominać o zgrai sympatycznych bohaterek oraz warstwie audio, która choć jest znacznie skromniejsza liczebnie niż w takim K-Onie! (tak, wiem, to zaskakujące, ale poza ciastkami i herbatką seria ta oferowała też masę skocznych chara songów), wciąż składa się z kilku porządnych, trafnie oddających istotę Kessoku Band utworów. Nie przesadzę, twierdząc, że taki nietuzinkowy seans zdarza się w tej branży raz na dziesiąt lat, dlatego tym mocniej nawołuję, że czego jak czego, ale tego cuda absolutnie nie powinniście zostawiać na później.

8/10 - gdyby nie to, że historia jest w gruncie rzeczy prosta jak budowa loczka Hitori, to byłoby to kino lepsze niż Cameronowski Avatar 2.

Chainsaw Man

W sumie też chciałabym jak najprędzej wypatatajać z tej rzeczywistości...

Powiedzieć, że Denji ma w życiu pecha, to jak uznać krowi placek za intrygujący element łąkowego krajobrazu. Prawda jest bowiem taka, że nasz główny bohater ledwo wiąże koniec z końcem, a i tak jest to egzystencja ograniczona zaledwie do dziurawej szopy i pojedynczej kromki chleba rozdzielanej na trzy posiłki dziennie. Skrajne ubóstwo, w jakim znalazł się chłopak, stanowi efekt nieroztropnych działań tatusia, który najpierw zapożyczył się u yakuzy, a gdy długi go przerosły, to sobie wziął i popełnił samobójstwo, pozostawiając syna na łaskę i niełaskę handlarzy organami. I chociaż po drodze Denji w istocie zdecydował się pożegnać z kilkoma elementami swojego ciała (w tym z jedną nerką, jednym okiem i... jednym klejnotem rodowym), zdołał zachować życie dzięki spotkaniu z rannym diabłem będącym dziwną hybrydą psiaka z piłą mechaniczną. W zamian za napicie się swojej krwi chłopak zawiera ze stworzeniem umowę, za sprawą której on i Pochita (jak został ochrzczony uroczy diabli pomiot) zaczynają polować na inne diabły, by zarabiać na ich truchłach kasę potrzebną na niekończące się długi. Niestety, panowie z yakuzy mimo regularnych zastrzyków sporej gotówki zaczynają pożądać coraz większej potęgi, przez co oni również decydują się skumać z pewnym diabłem - problem w tym, że mocy użycza im Diabeł-Zombie, co kończy się dla gangusów przemianą w bezrozumne monstra. Niespodziewający się ataku ze strony swoich "pracodawców" Denji zostaje brutalnie zaszlachtowany i wrzucony do kontenera na odpadki... lecz w ostatnim przebłysku świadomości od nieszczególnie heroicznej śmierci ratuje go dogorywający Pochita, który zmienia się w jego serce. W ten sposób Denji nie tylko jest w stanie wrócić do żywych, ale otrzymuje też potężną moc, która umożliwia mu przemianę w bezwzględnego Człowieka-Piłę Mechaniczną.

Powiedzieć, że twórczość Tatsukiego Fujimoto nie przypadła mi do gustu, to jak uznać krowi placek za kunsztowne danie autorstwa samej Madzi Gessler. Ooo nie. W mojej skrajnie spaczonej opinii jest to autor totalnie przereklamowany, który przez cały czas umie zagrywać tylko jedną, wyświechtaną do granic możliwości kartą - tanim, prostackim szokiem, za którym próbuje ukryć niedostatki warsztatowe i kompletny brak zmysłu scenopisarskiego. Przy takim Look back to wręcz myślałam, że imploduję do środka, bo Fujimoto zlepił ze sobą kilka cudzych pomysłów lub sytuacji, nie dając od siebie absolutnie nic. Znów po przeczytaniu całego pierwszego "sezonu" Chainsaw Mana pozostała ze mną jedynie myśl "no i o uj tu właściwie chodziło?". Tak, taki właśnie mam stosunek do aktualnego dorobku mesjasza młodego pokolenia mangaków. To powiedziawszy, animowana adaptacja wydaje się skutecznie łatać i wyklepywać niedoróbki materiału źródłowego. Jasne, wielu wiernych czytelników ma za złe, że MAPPA wyprała serię z kolorów i zafundowała jej soczysty lifting konturów, ale szczerze... guzik mnie te opinie obchodzą. Dla mnie kluczowe pozostaje to, że Chainsaw Man jako historia wreszcie zaczął działać kompozycyjnie i pacingowo. Nawet pokuszę się o odważniejsze w kontekście uprzedniego rantu stwierdzenie, że w sumie to polubiłam tego animowanego Piłoczłowieka. Świetnie się przy nim bawiłam. Wprost nie mogłam się doczekać nowych odcinków, nawet jeśli doskonale wiedziałam, co się w nich wydarzy. I chociaż mam absolutnie wywalone na postacie oraz to, jakie chore gunwo raz za razem przeżywają, to kurde... nic nie dawało mi jesienią takiej satysfakcji jak ta dzika, bezpardonowa rozpierducha. Owszem, wciąż przeklinam to, co dzieje się wewnętrznie w studiu MAPPA, lecz jednocześnie uważam, że w gruncie rzeczy znają się na swojej pracy. Niestety kosztem łamania praw człowieka i wysysania rynku z wszelkich freelancerów, przez co inne ekipy muszą niekiedy sięgać po tak abstrakcyjne rozwiązania jak zatrudnianie animatorów spoza Azji, ale w tym całym korporacyjnym szaleństwie nie mam nic do zarzucenia pomysłom, które starają się w bólach realizować. Zresztą, wystarczy tylko spojrzeć na to, jak fantastyczny mini-projekt w projekcie zrobili z endingami. Zdaję sobie sprawę, że nie należy porównywać takich liczb bezpośrednio, jednak 900 tysi zadeklarowanych na MALu widzów a średnio 6 milionów wyświetleń na ending na YT mimo wszystko robi myślenie. I co tu więcej mogę rzec... chyba jedynie tyle, że właśnie o takiego Chainsaw Mana absolutnie nic nie robiłam i kiwnąć palcem nawet nie zamierzałam.

8/10 - najwyraźniej każde pokolenie musi mieć swoje Elfen Lied czy inne Mirai Nikki. Sztuka jedynie w tym, aby się nie zżymać i nie uważać ich za wiekopomne arcydzieła, a za swojskie, ciepłe kupsztale.

Do It Yourself!!

Gdzie drwa rąbią... tam węgla w skupie już dawno nie ma

Nadchodzi dzień ogłoszenia wyników egzaminów wstępnych do szkół średnich. Podczas gdy Miku (aka Purin) dostaje się do elitarnej żeńskiej szkoły zawodowej Yuyu, jej przyjaciółka, Serufu, załapuje się do znacznie mniej prestiżowego, za to znajdującego się dosłownie obok liceum Gatagata. Miku zawiedziona faktem, że Serufu niespecjalnie widzi w tej sytuacji jakikolwiek problem, postanawia się od niej odseparować, natomiast Serufu... no cóż... ten prostolinijny typ ma tak, że lubi bujać w obłokach, jednocześnie płynąc z prądem dotykających ją wydarzeń. Trzymanie głowy w chmurach nie idzie jednak w parze z jazdą na rowerze, dlatego Serufu podczas porannej drogi do szkoły nadziewa się z impetem na słup sygnalizacji świetlnej. Bolący łokieć to oczywiście jedno, ale bardziej problematyczne wydają się "obrażenia" jednośladu, któremu spadł łańcuch, a kierownica przekrzywiła się niemal o 90 stopni. Kiedy wydaje się już, że na dotarcie o czasie na pierwszą lekcję nie ma w takiej sytuacji szans, przy Serufu zatrzymuje się nieco starsza dziewczyna w mundurku liceum Gatagata. Bez zbędnej zwłoki wyjmuje ona z teczki kilka kluczy, sprawnie skręca rower do właściwej pozycji... po czym równie szybko, jak się pojawiła, tak znika, uniemożliwiając młodszej koleżance wyrażenie wdzięczności za fachowy ratunek. Kiedy Serufu postanawia podrążyć nieco sprawę, by mimo wszystko poprawnie podziękować swojej wybawicielce, dowiaduje się, że zmyślne dziewczę to chodząca do trzeciej klasy Yasaku i że często przesiaduje ona w drewnianym składziku za szkołą. Jak się okazuje, znajduje się tam klub DIY, który aktualnie boryka się z dość poważnym niedostatkiem nowych członków niezbędnych do zapewnienia funduszy na dalszą działalność.

W tym roku słodkie dziewczynki robiące cool rzeczy nie miały zbyt wielu okazji do podbijania serc spragnionej odprężenia widowni. RPG Fudousan lepiej pominąć milczeniem, takie toto paszczurstwo brzydkie było i robione na kolanie, a najświeższą serią, jaką mogłabym z czystym sumieniem polecić, pozostaje chyba Slow Loop z odległego już sezonu zimowego. Tym bardziej cieszy fakt, że honoru tego gatunku w tak pięknym stylu obroniła nie tylko kolejna odsłona długo wyczekiwanego Yama no Susume, ale i zupełnie nowa marka w postaci właśnie takiego Do It Yourself!. Co jest w tym jednak najbardziej zaskakujące, a jednocześnie trochę kuriozalne, to żadna z wymienionych (w pozytywnym kontekście) serii nie została wyprodukowana przez Doga Kobo, wieloletniego hegemona w kategorii robienia uroczych, dopieszczonych animu o nietuzinkowych szkolnych aktywnościach. W tym roku palmę pierwszeństwa wraz z DIY! przejęło wciąż raczkujące studio Pine Jam, dotąd znane z różnych dziwnych, acz ładnych wybryków, w tym z Gleipnira (czyli najlepszej reklamy dziewczęcej bielizny, jakiej nie spodziewaliście się ujrzeć w chińskich bajkach) oraz Kageki Shoujo!! (niezwykle ciekawej opowieści traktującej o kobiecym teatrze rewiowym) - i wszystkie one zostały wyreżyserowane przez tego samego człowieka-orkiestrę, Kazuhiro Yonedę. Z drugiej strony, choć nie odbieram talentu reżyserowi, to DIY! wydaje się przypadkiem bliźniaczo podobnym do Wspinających się Dziewczynek. Co to oznacza? Że za wysoki profil projektu odpowiada umiejętność skrzyknięcia całej masy ciekawych artystów mogących się twórczo popisać i pozwolić sobie na pokazanie charakterystycznych elementów własnego stylu. W efekcie anime stało się istną 24-karatową sztabką sakugi wykutą dzięki współpracy masy młodych, nieokiełznanych starczymi nawykami talentów. Wincyj, na pewno chcemy takich tytułów wincyj. Mimo to nie byłabym sobą, gdybym jednak tak dla zasady się do czegoś nie przyczepiła... i nie inaczej jest w tym przypadku. Choć mordka mi się śmieje na samą myśl o barwnej ekipie z kółka DIY, to nie da się ukryć, że funkcję najsłabszego ogniwa w całej tej układance pełni nie kto inny, a główna bohaterka, Serufu. W moim odczuciu wydaje się totalnie oderwana od rzeczywistości (że już nie wspomnę o jej nazbyt luzackim podejściu do zasad BHP) i niestety ten stan nie zmienia się do samego finiszu. Gdyby to ode mnie zależało, zmarginalizowałabym jej rolę, a zamiast tego dała więcej czasu antenowego Purin oraz Jobko, bo to one przechodzą w tej serii największą i najbardziej pokrzepiającą kokoro drogę. Nie znaczy to jednak, że w aktualnej formie oglądało mi się tę produkcję źle. Po prostu scenariuszowo dało się przy tym jeszcze odrobinkę podłubać.

7/10 - chociaż jak tak sobie przypomnę Super Cub i tamtejszą główną bohaterkę, która w pewnym momencie zupełnie straciła kontakt z ziemską orbitą... no to nie, jednak z Serufu było w gruncie rzeczy miłe dziewczę. Stanowiące zagrożenie dla siebie i otoczenia, ale niezaprzeczalnie miłe.

Fuufu Ijou, Koibito Miman.

Na swędzącą fest miednicę wnet pomoże masaż cycem!

W Akademii Seishun, do której uczęszcza Jirou Yakuin - podręcznikowy przykład zatwardziałego piwniczaka przedkładającego gry wideo nad relacje międzyludzkie - zbliża się czas rozpoczęcia tak zwanych Praktyk Par. Polegają one na połączeniu uczniów klas trzecich w damsko-męskie duety i ocenianiu ich wspólnego, symulującego małżeństwo życia prowadzonego w specjalnie do tego celu przygotowanych mieszkankach (z oddzielnymi, zachipowanymi sypialniami, żeby nie było). Jirou marzy, aby znaleźć się w parze z Shiori Sakurazaką, swoją przyjaciółką z dzieciństwa i niespełnionym crushem, a zarazem jedyną dziewczyną, z którą umie się w jakikolwiek sposób komunikować. Niestety, los sprawujący pieczę nad komediami romantycznymi rzadko kiedy bywa łaskawy, dlatego ostatecznie nasz protagonista musi dzielić przestrzeń życiową z niejaką Akari Watanabe, piękną, choć pyskatą gyaru, która (z wzajemnością) nie ma zbyt wysokiego mniemania o swoim partnerze. Ponieważ jednak pragnie być w parze z najprzystojniejszym chłopcem w szkole, Minamim Tenjinem, Akari stawia sobie za cel, aby w ramach Praktyk zdobyć masę punktów i osiągnąć rangę A, która umożliwi im obojgu zmianę przydzielonych partnerów. Chciał nie chciał Jirou się na to zgadza, choć powoli zaczyna mieć poważne wątpliwości, czy jest jeszcze o co walczyć. Okazuje się bowiem, że Shiori swoje "udawane małżeństwo" praktykuje właśnie z Minamim i nie tylko sobie tego faktu nie krzywduje, ale najwyraźniej doskonale się z nim dogaduje, co nakazuje się poważnie zastanowić, czy nie mają się ku sobie bardziej niż to nakazuje szkolna powinność...

Jeśli miałabym kiedykolwiek przyznać, że utożsamiam się na jakimś poziomie z osobami cierpiącymi na syndrom sztokholmski, to powiedziałabym to, intensywnie myśląc o krawędziowo złych romansach. Co prawda darowałam sobie tę cokolwiek wątpliwą przyjemność w przypadku Kanojo, Okarishimasu, ale już takie Domestic na Kanojo, Koi to Uso czy inne 3D-Kanojo: Real Girl nie są mi obce. Stąd celowe podniesienie Fuufu Ijou, Koibito Miman. mimo świadomości, że brzmi to jak typowe śmieciowe animu pojawiające się każdego sezonu. A myślałam, że już koncept przedstawiony w Kukułkach brzmiał wystarczająco tryhardowo jak na spoconą haremówkę, jednak nawet zmuszenie do ślubu podmienionych przy narodzinach dzieciaków brzmi dość milusio w porównaniu do japońskiej myśli technicznej piorącej nieletnim mózgi, by wpasowywali się w modelowe role przeciętnego męża i zawsze gotowej (na wszystko) żony. Co gorsza, w sumie nawet umiałabym uwierzyć w sens istnienia takich awangardowych praktyk... tylko wiecie, może nie jako wprowadzenie do małżeńskiego pożycia, ale jako nauka ogarniania współlokatorskiej kuwety, co poniektórym polskim studentom akurat mocno by się przydało... no ale niech by to trwało tydzień, maks dwa. A nie, na Teutatesa, cały rok szkolny! Przecież Czarnek to już z osiem razy zdążyłby wylewu dostać. Na dodatek jak widzimy po różnych scenach z udziałem głównej pary bohaterów, uczniowie często dostają punkty za mocno bezecne zachowania, a cel istnienia oddzielnych sypialni można sobie w buty wsadzić, skoro jedna strona może bez większych przeszkód otworzyć drzwi drugiej i zaprosić ją na "teges, szmeges, fą fą". Choć w sumie po co, skoro można się też migdalić na kanapie we wspólnym salonie i żadne IA nie nakłada za to bana. W efekcie robi się z tego jakiś dziki eksperyment z nabuzowanymi chcicą nastolatkami godny Nowego wspaniałego świata Huxleya (nie wierzę, że znajomość tej książki przydała mi się do czegokolwiek poza posiadaniem gimnazjalnej traumy (i że wspomniałam o niej zaledwie dwie linijki pod godnym pożałowania cytatem autorstwa Michała Milowicza (kurde, co ja właściwie robię ze swoim życiem))). Nie wiem, co tu się właściwie odshinzoabewiło i dlaczego twórcy postanowili popełnić to dzieło, ale doceniam poświęcenie, gdyż zyskaliśmy dzięki temu klawą, cotygodniową bekę.

3/10 - no i nie powiem, nawet intrygującą paletę barw toto miało (czyli i tak dużo lepiej niż dobra połowa śmieciowych produkcji wymieniona w powyższym akapicie).

Hoshi no Samidare

W sumie nie wiem, co mnie w animowanym Hoshi no Samidare bardziej niepokoi - to, kiedy rzeczy się nie ruszają, czy właśnie to, jak się ruszają

Pewnego razu Yuuhi Amamiya jak gdyby nigdy nic budzi się, przeciera oczy, siada na łóżku... i zauważa, że na drugim jego krańcu siedzi sobie solidny kawał jaszczurki. Gadającej jaszczurki. Gabarytowo coś pomiędzy dobrze podpasionym gekonem a młodą iguaną. Niewiele myśląc, Yuuhi wywala gada za okno, zapewne uznając go za wybryk swojej wyobraźni lub jakiś mało subtelny prank. Wtedy jednak jaszczurka odkrywa przed mężczyzną jeszcze jedną niecodzienną umiejętność, a mianowicie natychmiast teleportuje się z powrotem do pokoju. Chcąc nie chcąc Amamiya musi więc wysłuchać, że pan jaszczur określający się mianem sir Neu Crescent jest rycerzem, któremu przydzielono zadanie odnalezienia, a następnie chronienia księżniczki przed bardzo złym magiem. Aby jednak móc to zrobić, musi sprzymierzyć się z człowiekiem. Co ważne, Amamiya nie jest jedyną osobą, którego kopnął ten nietypowy zaszczyt, a po świecie powinno krążyć więcej zwierzęcych rycerzy. Zanim jednak wpadnie na któregokolwiek z kompanów, chłopak i jaszczur mają nieszczęście stanąć oko w oko z wysłanym przez maga przeciwnikiem, przeraźliwie silnym i bezwzględnym golemem. Wobec tak przytłaczającej siły Amamiya nie ma się nawet jak bronić i kiedy wydaje się już, że zostanie z niego jeno mokra plama, w sukurs nagle przychodzi niepozorna dziewczynka, Samidare Asahina, w której natychmiast rozpoznaje swoją sąsiadkę. Nie tylko jednym ciosem rozwala ona golema, ale gdy wzrok Neu pada na błyszczący na jej palcu pierścień, dociera do niego, że oto ma przed sobą nie kogo innego, jak właśnie zaginioną księżniczkę! Tak oto rozpoczyna się cokolwiek skomplikowana historia o chronieniu świata, aby nie został zniszczony przez kosmicznie wielki Ciasteczkowy Młotek.

Hoshi no Samidare to tytuł pod wieloma względami przeklęty. Na naszym rodzimym poletku jego specyficzna "sława" wiązała się swego czasu (a konkretnie w 2016 roku) z memową akcją wzywającą Waneko do wydania mangi w Polsce. Po paru miesiącach spamowania tego hasła pod każdą świeżo ogłoszoną zapowiedzią żart umarł śmiercią naturalną... aż na początku tego roku w sercach prastarych weebów na nowo rozpaliły się nadzieje, ponieważ seria miała doczekać się animowanej adaptacji. A jak dobrze wiadomo - aktualnie wydawnictwa rzucają się na wszystko, co tylko ma potwierdzoną bajkę i choćby szczątkowe szanse na zyskanie rozgłosu. Niestety, z pierwszym teaserem i informacją, że produkcją zajmie się raczej niskiej renomy studio NAZ, stało się jasnym, że wisi nad nami widmo wielkiej katastrofy... i nie, nie wiąże się ona wyłącznie z Ciasteczkowym Młotem. Ładna bajka z durną fabułą może przynajmniej uchodzić za odprężający w oglądaniu gulity crown pleasure, jednak anime mające u podstaw dobrą fabułę, które zostanie źle wyreżyserowane i jeszcze gorzej narysowane, nie ma najmniejszych szans na zrozumienie w oczach widzów. Przechodziliśmy przez to w zeszłym roku przy okazji Ex-Arm i ponownie zderzyliśmy się z tą traumą wraz z premierą Hoshi no Samidare. A sama mogę potwierdzić, że manga stanowi naprawdę fajny kawałek czytadła. Daleko jej do mojej ulubionej pracy Satoshiego Mizukamiego (pssst, koniecznie sprawdźcie Spirit Circle!), ale wciąż jest to coś, co potrafi złapać za gardło, zwłaszcza gdy nie cacka się z bohaterami i serwuje im bolesne doświadczenia. Anime nie zachowało nawet okruszka tamtych emocji. Wydaje się to tym trudniejsze do zrozumienia, gdyż materiał źródłowy ma zaledwie 10 tomów - czyli tyle, ile spokojnie da się zamknąć w 24 odcinkach. Jakimś jednak cudem ludzie ze studia NAZ zdołali jednocześnie wypatroszyć historię ze wszystkich wartościowych szczegółów i nadać jej absurdalnego tempa, przez co dziejące się po sobie wydarzenia sprawiają wrażenie zlepka randomowych scenek rodzajowych i kopania się ze złym CGI. Chyba najbardziej frustrujące jest to, jaki efekt wywołała pierwsza śmierć po stronie sił dobra... a właściwie jakiego efektu nie wywołała. Bo nie wywołała żadnego. Postać ledwo co pojawiła się na ekranie, by zaraz sobie wziąć i bohatersko zginąć, a widzom miało być z tego powodu, nie wiem, przykro? Chyba? I mieli się przywiązać? Ciekawe tylko kiedy albo za co. Ostatecznie anime zrobiło mandze tak złą reklamę, że Hoshi no Samidare chyba już na zawsze pozostanie tą legendarną serią, o której sporo się słyszało, ale której nikomu się podnieść nie chciało.

2/10 - to by nawet było śmieszne, gdyby w gruncie rzeczy nie było dość przykre. A przecież materiał źródłowy did nothing wrong!

Isekai Ojisan

Dyshonor dla świerszcza, dyshonor dla krowy, dyshonor dla zisekajowanego wuja!

W 2000 roku, gdy wujek Takafumiego miał zaledwie 17 lat, został on potrącony przez Dziką Ciężarówkę-kuna i chociaż nie zginął na miejscu, to zapadł w naprawdę długą śpiączkę. W takim wegetatywnym stanie dotrwał aż do roku 2017, kiedy to wreszcie zdołał odzyskać przytomność. Jako pierwszy, a zarazem jedyny w szpitalu pojawia się jego siostrzeniec, który oznajmia dość bezceremonialnie, że przez te minione lata ich rodzina się rozpadła i nikt nie ma szczególnej ochoty widzieć się z cudem ozdrowiałym pacjentem. Z tego też powodu najpewniej trzeba będzie złożyć wniosek o przydzielenie fachowej opieki nad mentalnie nieaktualnym mężczyzną, zwłaszcza że ten uroił sobie, że na ostatnie 17 lat zisekajowało go do świata fantasy zwanego Granbahamal... ale kiedy wuja inkantujący pod nosem jakieś bliżej niezrozumiałe słowa postanawia przerzucić się na japoński, jego czary nagle zaczynają działać! Czyli że nie kłamał! Ani nie majaczył! Naprawdę tymczasowo wywaliło go do innego wymiaru! Takafumi w mgnieniu oka zmienia nastawienie o 180 stopni i mimo nieszczególnie rozwiniętego zaplecza socjalnego postanawia przygarnąć wuja do swojego mieszkania. Jednocześnie za porozumieniem stron postanawia wykorzystywać jego moce do nagrywania filmików na YouTube'a i kręcenia hajsu z wyświetleń. Stopniowo między wują a Takafumim zaczyna zawiązywać się specyficzna relacja - ten pierwszy opowiada (oraz pokazuje w formie magicznych wideo-relacji) o przygodach przeżytych w innym świecie, które nierzadko kończyły się dość ponurą puentą, natomiast ten drugi zapoznaje seniora ze zdobyczami współczesnej technologii, czym często wywołuje nie mniejszy szok niż gdyby miało chodzić o spotkanie z jednorożcem.

A zatem... ekhem. Także tak. W teorii Zisekajowany Wujaszek nie powinien się pojawić w jesiennym podsumowaniu, gdyż odpowiedzialne za niego studio ponownie zaliczyło bliżej nieokreślony czasowo poślizg tłumaczony problemami z covidem. Ponieważ jednak jest to już druga z kolei tego typu sytuacja, to darujmy już sobie udawanie, że ostatni brakujący epizod zmieni cokolwiek w odbiorze tej wyjątkowo umownej, opartej na śmieszkach historii. Trzeba też wspomnieć, że tę krzywą PR-ową gadkę wystosowano nie przez wzgląd na widzów, a bardziej celem uspokojenia nastrojów aktualnych i przyszłych inwestorów zasiadających w komitetach produkcyjnych. Mimo to regularnie mnie zaskakuje, że starzy panowie z grubymi portfelami dają się nabrać na taki koronawirusowy bullshit, podczas gdy w necie beztrosko hasają sobie informacje o złym zarządzaniu grafikiem pracy oraz braku freelancerów, których możnaby na szybko zwerbować do pomocy (animatorzy zamknięci w katorżniczym obozie pracy im. MAPPY serdecznie pozdrawiają). Tak czy siak uznajmy miłosiernie, że studiu Atelier Pontdarc udało się dowieźć tę pierwszą pełnoprawną telewizyjną serię, którą stworzyło, odkąd ekipa postanowiła zwinąć manatki i oddzielić się od doświadczonego White Fox. I jasne, jak na debiut nie wypadło to źle, choć nie powiem też, że należy zwiastować w tym wydarzeniu narodzin drugiego studia Bind, które na adaptacji isekaja potrafiło oprzeć praktycznie całą swoją egzystencję. No i na pewno nie w stronie wizualnej tkwi największa siła Zisekajowanego Wuja, choć jednocześnie grubo ciosana brzydota męskiej części obsady stanowi tu zagranie jak najbardziej celowe. Osobiście najwięcej radochy sprawiła mi w tej produkcji obecność jak zawsze znamienitego Takehito Koyasu w roli tytułowego wujaszka - chyba nikt tak jak on nie potrafi zagrać prostodusznego gawędziarza, a jednocześnie strasznego creepulca, którego twarz zawstydziłaby nawet ugly bastardów z trzeciorzędowych hentajców. Ponadto doskonale sprawdził się tu komediowy timing starego wyjadacza głosowej branży, czyli Juna Fukuyamy wcielającego się w jego siostrzeńca. Dzięki tej dwójce doborowych aktorów nawet niedostatki animacji i dziwne ziarniste gradienty wydawały się pierwszej klasy zabiegami artystycznymi zwiększającymi nacisk położony na aspekt parodystyczny. A mówiąc bardziej po ludzku? No było fpytkę bekowo, nie sakugowo. Mam tylko jedno drobne ale. Jak to jest, że konceptu tsundere nie znano ponoć przed 2004 rokiem, ale wuję zisekajować umiało, zanim SAO (i wszelkie jego wy...smarki) zyskało na popularności? Zresztą, argument o Evangelionie padł już w samej serii, więc pozostawię tę myśl do dalszych samodzielnych rozważań...

6/10 - szkoda tylko, że w efekcie tych zakulisowych podziałów mamy dwa dysfunkcyjne studia mające problemy z realizacją projektów zamiast jednej dobrze funkcjonującej firmy mogącej bronić dobrego imienia isekajów.

JoJo no Kimyou na Bouken Part 6: Stone Ocean Part 3

Chciałabym kiedyś znaleźć kogoś, kto będzie się do mnie przymilać tak jak Dio kokietuje duchownych

Po tym, jak ojciec Pucci wchłonął Zielone Dziecko, zdecydował się ruszyć w siną dal, by rosnąć w siłę i czynić jeszcze bardziej wątpliwe moralnie czyny w imię naszego pana i władcy Dio. Jego ostatecznym celem jest Przylądek Canaveral, gdzie według pozostawionych przez wampirzego guru wskazówek ma dokonać się ostateczne przeobrażenie. Oczywiście Jolyne nie w smak jest fakt, aby taki świętoszkowaty morderca biegał beztrosko na wolności, dlatego postanawia pieprzyć dalszą odsiadkę i najzwyczajniej w świecie daje dyla z więzienia. Ucieczka okazuje się być na tyle bezproblemowa, że w pakiecie zabiera ze sobą Ermes oraz Emporio. W ślad za nimi podąża z pewnym opóźnieniem świeżo odratowany Anasui (który wciąż ma chrapkę pojąć Jolyne za żonę) oraz Weather Report (gdyż umie wyczuć położenie pozostałych dwóch bawiących się w berka grup). Oczywiście nie obędzie się też bez drobnych perturbacji, zwłaszcza że Pucci postanawia nasłać na swój pościg kilku "nieślubnych" synów Dio. Jednym z nich jest przeżarty narkotykami koleś, który za sprawą kontaktu z kapłanem budzi swojego Standa pozwalającego na ożywianie dwuwymiarowych postaci. Moc okazuje się na tyle potężna, że mimowolnie obejmuje zasięgiem cały świat, od Ameryki aż po odległą Japonię. W efekcie zapanowuje powszechny chaos, w samym środku którego nieszczęście mają znaleźć się Anasui i Weather Report. Znów Jolyne ze swoją ekipą postanawia udać się do jej byłego ukochanego, Romeo, aby pozyskać od niego środek transportu, a przy okazji wyrównać zaległe rachunki...

Ku zaskoczeniu wszystkich fanów na trzecią część adaptacji szóstego partu będącego piątym z kolei sezonem (no proszę, czyli jednak można brzmieć dziwniej niż finał finału Shingeki no Kyojin!) nie musieliśmy wcale czekać do kolejnego roku, ponieważ tym razem przerwa potrwała zaledwie trzy miesiące. W teorii należałoby się z tego fantu cieszyć, jednak w praktyce wszelką swobodę kreatywną - nie mówiąc już o towarzyszącym marce zainteresowaniu - wymagania niereformowalnego Netflixa zarżneły już do cna. Wymagania oraz produkowana równolegle przez David Production Urusei Yatsura. Gdyby nie to, że ludzie znający mangę już od lat ogłaszali, że wraz ze Stone Ocean kończy się dotychczasowa saga Joestarów, to nikt by się nawet nie zorientował, że oto doświadczamy epokowego dla fandomu wydarzenia. Chociaż w sumie... ja tam dalej nie umiem uwierzyć, że to miało być to sławne, uwielbiane, z dawna wyczekiwane grande finale. To podsumowanie, które najtwardszym, najszerszym w barach mężczyznom wyciska łzy z oczu. Ten pik japońskiej fikcji, ale oczywiście tylko do momentu, aż nie powstało Steel Ball Run. Bo nie, nie podobało mi się to. Nie w tej formie i nie z poczuciem, że autorowi po prostu znudziło się rozpisywanie wydarzeń dziejących się przez ostatnie trzydzieści kilka godzin do deadline'u, więc Pucci sobie wziął i zrobił, co chciał. Dodatkowo jeśli rolą Jolyne w finałowej potyczce miało być dostanie potężnych wcirów, bycie damą w opałach i wreszcie złapanie na lasso dziko hasającego delfina spędzającego wolne popołudnie na bagnie (?!), to ja się czuję zwyczajnie oszukana. Toż to nijak się ma do tych wszystkich over the top potyczek i przekraczania kolejnych granic zdrowego rozsądku logiki kreatywności z poprzednich partów! I okej, potrafię zrozumieć, dlaczego Araki wykonał pod koniec aż tak brawurowego fiflaka, decydując się na to, aby antagonistę pokonał totalnie nieoczywisty bohater... ale właśnie. Bohater. Nie bohaterka. Jedyna szansa na to, żeby baba zrobiła coś absolutnie jebitnie cool, zostały zaprzepaszczone, ponieważ siusiak pałah. Epilog również nie zdołał poruszyć mojego serca, gdyż w moim odczuciu pokazano w nim coś, co JoJo nie jest i nigdy nawet nie było. A to znacznie gorsze niż śmierć takiej czy śmakiej postaci. Jedyne, co zawdzięczam tej serii, to przeproszenie się z Partem 5, który do tej pory trochę leżał mi na wątrobie tą specyficzną dynamiką panującą w grupie wannabe mafiozów, ale z gonitwy po Włoszech ostatecznie wyszła całkiem koherentna historia. Tu się natomiast animu troszku rozlazło i żadne nici nie były w stan(dz)ie tego poskładać do kupy.

6/10 - co gorsza po niesamowitym wizualnie Diamond is Unbreakable oraz nie mniej pomysłowym Golden Wind, Stone Ocean wygląda jak bieda-kuzyn chodzący w spranych na szaro dresach. Ech... że też innego końca świata być tu nie mogło...

Kidou Senshi Gundam: Suisei no Majo

Naofumi się w tym roku nie popisał, dlatego wezwaliśmy do pomocy nowego, lepszego tarczownika

Era podboju kosmosu trwa w najlepsze. Do Szkoły Technologicznej Asticassia dołącza nowa uczennica, Suletta Mercury. Rozpoczyna ona naukę na prośbę mamy, która ma nadzieję, że dokonania córki przysłużą się w niedalekiej przyszłości do zwiększenia dobrobytu na ich rodzinnym Merkurym. Problem polega jednak na tym, że Suletta nigdy wcześniej nie chodziła do szkoły, dlatego obecność ogromu rówieśników kompletnie ją onieśmiela, nie mówiąc już o tym, że nie do końca wie, jak się z nimi komunikować. A najbardziej nie wie, co ma robić przy Miorine Rembran - drobnej dziewczynie z buntowniczym charakterkiem, którą Suletta "uratowała" (a tak naprawdę niechcący uniemożliwiła jej ucieczkę na Ziemię) tuż przed przybyciem do szkoły. Okazuje się, że ryzykowna próba Miorine wynikała z ogromnej niechęci do Guela Jeturka, zuchwałego dupka, który nie dość, że wywalczył sobie w starciu mechów prawo do jej ręki, to jeszcze obnosi się tytułem Handlera, czyli najlepszego wojownika w całej Asticassie. Suletta, będąca świadkiem upokarzania Miorine i brutalnego niszczenia jej mikroszklarni, postanawia sprzeciwić się Guelowi i wyzwać bucowatego paniczyka na pojedynek. I choć w pierwszej chwili w kokpicie mobilnej Aerial należącej do Suletty usadawia się zdeterminowana Miorine, która chce wziąć sprawy w swoje ręce, po kilku nieszczególnie zachwycających atakach stery mecha z powrotem przejmuje panna Merkury, udowadniając, że nie jest pierwszą lepszą nieopierzoną pilotką. Wszak wychowała się razem z Aerial... i to dzięki Aerial udało jej się wraz z matką uciec z masakry Ochs Earth (firmy zajmującej się produkcją Gundamów), którą urządził nie kto inny, co sam papa Miorine.

W moim życiu zakończyła się właśnie pewna ważna epoka, bo oto po dekadach ignorowania istnienia Gundamów wreszcie odważyłam się sięgnąć po pierwszą pozycję z tego obrosłego mchem i legendami uniwersum. Nie byłoby to możliwe, gdyby uparcie nie reklamowano Wiedźmy z Merkurego jako zupełnie świeży, niepowiązany z niczym odłam marki. Dodatkowo postawienie na młodziutką obsadę oraz osadzenie historii w galaktycznej placówce oświatowej
miało sprawić, że animu będzie przyjaznym punktem startowym dla niedzielnych, nastoletnich weebów... czyli w teorii totalnie nie dla mnie. Ale wiecie co? Nawet jeśli mnie samą nużyły momenty rasowej nastoletniej dramy, a ilość wrednych koleżanek na metr kwadratowy przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy (a Japończycy nie mają ich wcale tak niskich), to najzupełniej rozumiem, czemu w ogóle zdecydowano się na takie zabiegi. No bo jak inaczej udałoby się namówić młodych widzów do inwestowania się emocjonalnie w bijatyki wielkich robotów? Było nie było, stare dziady dalej mogą sklejać po piwnicach swoje ukochane gunple, natomiast dzięki Wiedźmie z Merkurego licealiści zyskali ważny powód do rzucania hajsem w merch z uroczymi kosmicznymi waifu. Zaczęłam też rozumieć fascynację Gundamami tych wytrawnych znawców, którzy wychwalali je za umiejętne rozgrywanie politycznych szachów 5D. Kluczowy w tym kontekście okazał się nadprogramowy odcinek prologu, który rozgrywa się kilkanaście lat przed przybyciem Suletty i Aerial do kosmicznej szkoły. Właściwie nie trzeba nawet znać tego wprowadzenia, żeby nadążyć za fabułą głównej serii, jednak nie da się ukryć, że to w próbie zrozumienia ciągłości wydarzeń kryje się chyba największa frajda. Te (wcale nie tak) szalone teorie wskazujące na to, że dziewczynka z prologu i protagonistka serialu wcale nie są tą samą osobą, a skrywająca się za żelazną maską pani prezes ma na sumieniu kilka wyjątkowo wątpliwych moralnie eksperymentów... Mniam. Palce lizać. Właśnie za taką niczym nieskrępowaną możliwość puszczania wodzy fantazji i podejmowania prób przewidzenia zwrotów akcji kocham oryginalne produkcje. Czy ostatecznie cokolwiek z tego wypali, to już kwestia zupełnie nieistotna, bo w takich przypadkach nie liczy się cel, ale droga, która do niego prowadziła. A ta tutaj jest całkiem angażująca, widowiskowa i narysowana w pięknym, nieskalanym komputerowo 2D.

7/10 - g
dyby tylko wcześniejsze serie z grona Gundamów były równie ładne wizualnie i przystępne fabularnie, porządnie rozważyłabym dołączenie ich do zalegającej kupki wstydu.

Koukyuu no Karasu

Kobiety nie bij nawet kwiatkiem, bo kobieta nawet kwiatkiem będzie się umiała odwinąć

Pewnej bezchmurnej nocy na chińskim dworze dochodzi do politycznego przewrotu, kiedy to wydziedziczony syn poprzedniego cesarza, Ka Koushun, strąca z tronu despotyczną cesarzową wdowę. Zamiast jednak z miejsca ją zabić, do czego miałby wszelkie prawo, gdyż to ona prawdopodobnie odpowiadała za śmierć jego biologicznej matki, zamknął ją, aby zebrać niezbite dowody jej winy i dopiero wtedy przykładnie ukarać. Nie jest to jednak jedyny majdan, jaki Ka Koushun odziedzicza wraz z przejęciem władzy. Tak się składa, że w położonym nieco na uboczu pałacu Yamei mieszka sobie Krucza Małżonka - następczyni kapłanki służącej bogini Wulian Niangniang. Ze względu na specjalne moce kapłanki uprzedni cesarze postanowili osadzić ją w pałacu i nadać tytuł cesarzowej w zamian za możliwość użyczania im swoich tajemniczych zdolności. Przychodzi moment, kiedy i Ka Koushun chce skorzystać z "magicznej konsultacji", jednak kiedy przybywa na miejsce, wita go nie wiekowa starowinka, ale... olśniewająco piękne, 16-letnie dziewczę o hipnotyzujących niczym klejnoty oczach. Aktualny cesarz zwraca się do niej z prośbą o odkrycie tożsamości właścicielki jadeitowego kolczyka, a kiedy ten plan zawodzi - zmienia pytanie i w zamian za ofiarowane bułeczki chce się dowiedzieć, kim jest duch kobiety, który nawiedza posiadaną biżuterię. Jusetsu, bo tak ma na imię Krucza Małżonka, ostatecznie decyduje się przyjąć zlecenie, szczególnie że cesarzowi nie zależy na wyegzorcyzmowaniu nieszczęśliwej zjawy, ale pragnie jej pomóc, by mogła w spokoju udać się do krainy wiecznej szczęśliwości.

W przypadku większości anime nie sprawia mi wielkich problemów stwierdzenie, czy mi się podobało, czy mnie znudziło, wkurzyło bądź do reszty rozbawiło. Koukyuu no Karasu wymyka się jednak tego typu prostackiej kategoryzacji. Nie powiem, żeby to była seria wybitna, a jednocześnie nie zaprzeczę, że w sumie jako jedną z nielicznych śledziłam w miarę na bieżąco. Prawdopodobnie jest to zasługa wyjątkowo odmiennego klimatu jak na aktualnie panujące w fantasy trendy. Nie dość, że daleko temu do lipnych isekajów działających na silnikach tanich gier MMO-RPG, to jeszcze skupia się na rozwiązywaniu tajemnic związanych z duchami zmarłych i innymi nadnaturalnymi bytami. Aż przypominają mi się stare dobre czasy oglądania Jigoku Shoujo, Natsume Yuujinchou czy innego Noragami. No i nie można zapominać o skojarzeniu chyba najbardziej rzucającym się w oczy, czyli porównaniu do klasycznego Saiunkoku Monogatari. Choć ostatecznie dropnęłam je już po 7. odcinku (tak to się dzieje, kiedy za anime bierze się 20-letni dzieciak szukający przede wszystkim epickiej rozwałki i biszy do shipowania... och wait, w sumie to niewiele się od tamtego momentu zmieniło), to po dziś dzień pamiętam zawiłe dworskie intrygi oraz iskrzącą relację między rezolutną, kompetentną główną bohaterką a przystojnym cesarzem próbującym wkraść się w jej łaski. No normalnie wypisz-wymaluj Jusetsu i Ka Koushun, tylko w przestarzałej oprawie graficznej. Wtedy nie umiałam docenić unikalności tego typu świata przedstawionego (plus w żaden sposób nie potrafiłam zdzierżyć tak absurdalnie spiczastych podbródków), no a dziś... cóż... w sumie dziś też nie do końca umiem, ale to raczej wina podskórnego strachu, aby z otwieranej lodówki nie wyskoczył znienacka fanart z Heaven Official's Blessing czy innego powłóczącego szatami klona. Tego typu akwizytorom mimo wszystko serdecznie dziękujemy. Wciąż jednak uważam, że jeśli ktoś ma już po wszystkie dziurki w ciele zrzynających z samych siebie isekajów czy superbohaterskich shounenów równie wysokich lotów, a liczy na ciekawy mitologicznie świat w zestawie z jakąś subtelnie zarysowywaną relacją romantyczną, to Koukyuu no Karasu jest aż nadto odpowiednią bajką. Ani genialną, ani straszną - taką w sam raz, żeby obejrzeć, odhaczyć i nie przejmować się, że kontynuacji zapewne nigdy na oczy nie zobaczymy.

6/10 - szkoda tylko, że jak się animatorom udało dopieścić jedną scenę z dmuchaniem w magicznego kwiatka, to potem w każdym odcinku takowa musiała się pojawić przynajmniej z raz. Normalnie jak taka budżetowa przemiana w mahou-kapłankę.

Mob Psycho 100 III

W każdym z nas walczą dwa wilki. Jeden z nich nie lubi szpinaku, a drugi jeszcze bardziej

Zaraz po uratowaniu świata przed potężnym psionicznym szaleńcem na Moba czeka najpoważniejsza potyczka ze wszystkich dotychczasowych, a mianowicie będzie musiał stanąć oko w oko ze... szkolnym formularzem dotyczącym przyszłości. Problem w tym, że Shigeo nie do końca wie, kim chciałby zostać, gdy dorośnie, dlatego w nadziei na znalezienie satysfakcjonującej odpowiedzi rozmawia z różnymi znajomymi z Gimnazjum Soli oraz spoza niego. Jeśli chodzi o kolegów z Klubu Wzmacniania Bicka, to plany na przyszłość oscylują w zakresie od przejęcia schedy po rodzicach po pójście na ambitne studia weterynaryjne. Reigen oczywiście upatruje dalszej kariery Moba w biurze doradczym do spraw duchów (i innych takich). Znów twardo stąpający po ziemi rodzice sugerują synowi, aby ten wpisał w rubrykę najbardziej szanowaną wśród japońskich obywateli profesję, czyli salarymana, a Ritsu podpowiada, że ze swoimi mocami brat mógłby się sprawdzić jako profesjonalny iluzjonista. Nic jednak nie klaruje myśli młodego Kageyamy, a wątpliwości potęguje wizyta w domu proszącego o egzorcyzm klienta: 50-letniego, samotnego, łysiejącego faceta, który wydaje się istnym uosobieniem słów piosenki "znowu w życiu mi nie wyszło, cy cy bum, cy cy bum, cy cy bum". Kiedy razem z Serizawą przysłuchują się jego tyradzie, do obu psionicznych panów dociera ze zgrozą, że są na dobrej drodze, aby skończyć w identycznym miejscu - bez perspektyw ani motywacji do działania, za to z mnóstwem wyrzutów sumienia i ciążących na życiorysie żali. W przypadku Moba uczucia te są tym silniejsze, ponieważ nastolatek obawia się, że decyzja podjęta w kwestii kariery okaże się nieodwracalnym błędem, który zaważy na całej jego przyszłości. A na to żadne psioniczne ataki niestety nie pomogą... chociaż...?

Narzekałam na chore warunki zatrudnienia w studiu MAPPA, narzekałam na chory grafik pracy w studiu David Production, narzekałam na chore wszystko w studiu NAZ... lecz zanim popadłam w całkowity nihilizm, na białym koniu wjechało studio Bones i przypomniało, że przecież trzecia odsłona Mob Psycho 100 był gotowy w całości jeszcze przed rozpoczęciem sezonu jesiennego. Jeśli więc ktokolwiek zasługuje na miano prawdziwego gigachada branży anime pod nieobecność KyoAni, to tylko oni. Na dodatek nie chodzi tylko o fakt dotrzymania terminów, ale też o to, że można je dotrzymać i przygotować coś tak zjawiskowego. Nie wiem co prawda, czy 6. odcinek tego sezonu można stawiać na tej samej półce co 5. odcinek sezonu poprzedniego (ten z walką z Mogamim), ale z pewnością znajdują się na tym samym regale wiele dziesiątek pięter powyżej innych produkcji wyemitowanych w tym roku. Na niekorzyść najnowszego sezonu działa jedynie fakt, że Mob dwa razy pod rząd musiał się czegoś uczyć i zmieniać u podstaw swoje zachowanie - raz olał Ekubo, bo urosło jego męskie ego, a raz puściły mu hamulce, bo zbyt długo ukrywał na dnie serca prawdziwe uczucia. I chociaż każdy z tych arców był super-ekstra-wciórno-emocjonujący, to następując tuż po sobie... hmmm... mam wrażenie, że nie było to zbyt dobrze zbalansowane fabularnie. Dodatkowo Mobocentryczność sezonu sprawiła, że poza chyba jednym jedynym Ekubo postacie drugoplanowe ledwo co miały dla siebie miejsce. Brakowało więc takich poruszających wątków jak przemiana stłamszonego Serizawy, szczera rozmowa z Reingenem (ej, jedna w zupełności wystarczyła! nie trzeba było robić powtórki z rozrywki w wielkim finale!) czy ten świetny pierwszy odcinek z Eri, w gruncie rzeczy randomową postacią wprowadzoną tylko na potrzeby jednego epizodu, niemniej jej interakcja z Shigeo stanowiła chyba jedno z najlepszych otwarć anime ostatnich lat. W trzecim sezonie zbieramy natomiast żniwo tego, co główny bohater zasiał przez poprzednie dwie odsłony, a z jego działań wyrósł łan wspaniałych bohaterów drugoplanowych, którzy są gotowi wesprzeć Moba w potrzebie, tak jak on kiedyś wsparł ich. I to ogromnie budujące, naprawdę. Ale nie powinno być rozciągnięte na całe 13 odcinków, inaczej wychodzą takie kwiatki jak biedny Hanazawa raz za razem zbierający cęgi niczym ostatni leszcz. Nie winię jednak za to studia Bones, bo oni zawsze starają się podejść z szacunkiem do materiału źródłowego i wszystko, co zaprezentowali, zrobili zgodnie ze sztuką tworzenia bombastycznej, poruszającej, jakościowej produkcji. Jednocześnie mam wrażenie, że to, co może kłuć oczy w ramach poszczególnych sezonów, będzie wyglądać znacznie lepiej, jeśli się cały tytuł zbinge'uje na raz.

8/10 - no dobra, w sumie poczułam się odrobinę rozczarowana, kiedy okazało się, że zwiastowany przez twórców odcinek z 20 tysiącami klatek opowiadał o... spacerze po górach oraz herbatce z kosmitami. Tyle że ładniejsze góry miałam akurat w Yama no Susume, a smaczniejszą herbatkę (i pomidory) serwowali kosmici z nowych Gundamów.

Mushikaburi-hime

Przy tej serii nawet grzybobranie sprawia wrażenie szalenie emocjonującej ekspedycji

Elianna Bernstein, śliczna córka pomniejszego szlachcica, a zarazem znana pasjonatka czytania określana w kuluarach mianem "Książniczki", przykuwa uwagę księcia koronnego Christophera, pierwszego pretendenta do tronu Królestwa Sauslind. Przystojny mężczyzna już na pierwszym spotkaniu proponuje jej dość ciekawy układ - ponieważ pani matka coraz mocniej nalega, aby książę znalazł sobie kandydatkę na żonę, Christoper chciałby, aby to Elianna została oficjalnie jego narzeczoną. Dzięki temu książę zyska upragniony mariażowy spokój, za to panienka Bernstein będzie mogła nie tylko unikać zaproszeń na bale, ale też poświęcać cały ten czas na czytanie bogatego księgozbioru znajdującego się w królewskich archiwach. I jak Elianna nie wykazuje absolutnie żadnych emocji jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie, tak na wspomnienie o znajdujących się na wyciągnięcie ręki manuskryptach natychmiast się ożywia i zgadza się związać (przynajmniej formalnie) z księciem. Nie ma przy tym najmniejszych złudzeń, że jest to układ czysto zdroworozsądkowy, a gdy Christopher prawdziwie się w kimś zakocha, bez mrugnięcia okiem zerwie zaręczyny. Mijają jednak cztery lata, a książę i Elianna (która liczy już sobie 18 wiosen) wciąż trwają w tym cokolwiek specyficznym statusie quo - ona całymi dniami przesiaduje w gabinecie Christophera, a on traktuje ją z niesamowitą uprzejmością i nawet eskortuje w drodze do domu. Zmienia się to dopiero w momencie, gdy na dworze pojawia się córka wicechrabiego Palcas, Irene, totalne przeciwieństwo małomównej, wiecznie przygaszonej, stroniącej od ludzi Elianny. Choć wydaje się sympatyczna i ogromnie towarzyska, bliska służka panienki Bernstein przestrzega, że o waćpannie krążą dość niepochlebne opinie...

Mogłoby się wydawać, że shoujo osadzone w jakichś mniej typowych realiach - na przykład fantasy czy pseudo-średniowiecznego świata - od razu czyni ten "gatunek" dwieście razy bardziej znośnym. Ale nie w tym przypadku. Dzięki Książniczce (pun level 9000) zrozumiałam, że siła takiej Akagami no Shirayuki czy innego Akatsuki no Yona nie tkwi wcale w podrasowanym settingu, tylko w głównych bohaterkach, które nie są skończonymi, bezwolnymi mimozami i damami w opresji nr 1732, na jaką usilnie kreuje się Eliannę. Poza sporadycznym wygłaszaniem jakiejś zapożyczonej z książek mądrości, wybranka księcia Christophera nieustannie wikła się w idiotyczne nieporozumienia albo czyhają na nią jakieś niebezpieczeństwa, z których ta nie zdaje sobie nawet sprawy, dopóki tabun otaczających ją chłopa nie wyłoży przyczyn zagrożenia niczym chłop krowie na rowie. Z całym szacunkiem dla krów, oczywiście. To mogło ujść na sucho w pierwszych trzech odcinkach, ale na dłuższą metę taki rozmemłaniec potrafi zwyczajnie zbrzydnąć. Żeby było zabawniej, spora część widzów wytknęła, że kilkuletnia Elianna miała w sobie znacznie więcej charakterku niż jej dorosła wersja i w sumie to historia ogromnie by zyskała, gdyby 18-letnia heroina dysponowała choćby ułamkiem tej niezłomności (robienie miny zbulwersowanej kuny na widok deptania książek to jednak trochę za mało). I ja się pod tym postulatem w pełni podpisuję. Jakby tego było mało, anime cierpiało na ewidentne braki reżyserskiego polotu, aczkolwiek nie wiem, czy przy takiej fabule dało się zrobić z tego cokolwiek, co by chociaż udawało ambicję. Niemniej tego typu produkcja słabo wygląda w i tak już nie najlepszym CV studia Madhouse, które od 2018 roku wypuściło właściwie tylko jedno ładne anime, czyli robione na spółkę z MAPPĄ Takt op. Destiny... i nie, Sonny Boy nie liczę, bo to był eksperyment społeczny. Jeszcze gorzej Książniczka wypada na tle samego tylko roku Pańskiego 2022, w którym dostawaliśmy albo sympatyczne historie pełne elokwentnych bohaterów (a niechby nawet to było Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru), albo produkty skrajnie bekowe służące nieskomplikowanej rozrywce (czego doskonałym przykładem jest Fuufu Ijou, Koibito Miman.). Bycie nijakim stanowi w takiej sytuacji wyrok popkulturowej śmierci.

3/10 - czytanie książek jest fajne, kiedy samemu można to robić, a nie kiedy zmusza się widza, aby obserwował w dyktowanym przez reżysera tempie, jak zajmuje się tym martwa w środku bohaterka...

Pui Pui Molcar: Driving School

Jaki kraj, takie cheerlederki wspierające drużynę narodową na mundialu

Animacja poklatkowa opowiadająca o przygodach filcowych świnek morskich poruszających się na kółkach (zwanych skrótowo Molcarami) znów wraca do akcji! Oj, w sumie to może nawet wraca ze zbyt dużym przytupem, bo wskutek zbiegu kilku niecodziennych okoliczności, spotkania kilku nierozważnych kierowców i zderzenia kilku nieostrożnych Molcarów dochodzi do pokaźnych rozmiarów katastrofy komunikacyjnej, w wyniku której miasto zostaje niemal dosłownie postawione na głowie. Aby ukrócić temu szaleństwu, odpowiedzialna za zdarzenie grupka filcowych gryzoni nie tylko zostaje uznana winnymi siania chaosu, ale sąd cofa im uprawnienia, po czym skierowuje na ponowne odbycie kursu w znajdującym się poza miastem ośrodku nauki jazdy. Czy uda się zresocjalizować tych milusich piratów drogowych? A może apokalipsa jest nieuchronna? Wszystko w rękach (kółeczkach?) tych jakże pociesznie nierozważnych stworzonek!

Pierwszy sezon zwariowanych przygód mhatych świnek morskich wdarł się istnym przebojem na listy gorąco polecanych chińskich bajek i trzeba przyznać, że w kategorii wagowej krótkich metraży absolutnie nie miał on sobie równych w całym 2021 roku. Nic więc dziwnego, że informacja o kontynuacji zelektryzowała zapalonych fanów filcu i animacji poklatkowej. Na dodatek wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że drugi sezon okaże się jeszcze lepszym dziełem dzięki zepnięciu odcinków konkretną klamrą fabularną... no i na tym wielokropku powinnam w sumie poprzestać, gdyż mówi on chyba wszystko. Nie wiem, czy to kwestia pośpiechu, czy wyczerpania formuły, a może wystąpiły jakieś problemy na tle pozwów o robienie nieautoryzowanych nawiązań do popkultury, niemniej drugi sezon przestał się trzymać jakiejkolwiek kupy. Nawet ram antologii się nie trzyma, a przecież doskonale sprawdzało się to w serii z zimy 2021. W teorii grupa nieostrożnych Molcarów (i ich właścicieli) została zagoniona do odbycia ponownego kursu prawa jazdy, jednak w placówce odbywa się wszystko, tylko nie to, do czego czysto w teorii się zobowiązała. Czemu w jednym odcinku Molcary zwiedzały oceanarium? Albo czemu w innym śniło im się lądowanie na Księżycu? Nikt nie wie, łącznie ze znerwicowanym panem instruktorem, który zdaje się jedynym spójnikiem czegokolwiek, choć bardziej na zasadzie powtarzającego się bohatera, a nie faktycznej próby zebrania tego wszystkiego w jakieś sensowne szkolenie. Gdyby jednak niespójność na przestrzeni zbioru odcinków była jedyną uwierającą mnie kwestią, to i tak otwierałabym gablotkę dla kolejnego medalu za zasługi dla japońskiej animacji. Niestety, nie mam litości dla tego sezonu również przez wzgląd na znikomą obecność morałów czy choćby zabawnych puent, przez co nawet te zwarte historyjki opowiadane w ramach konkretnych epizodów często nie mają większego ładu ni składu ("najlepszy" pod tym względem jest 3. odcinek - liść sałaty temu, kto ogarnie, o co w nim właściwie chodziło). I chociaż daleko tej produkcji do bycia w czołówce najgorszych bajek ostatnich miesięcy, to jednak przykro się robi, widząc ten ogrom niewykorzystanego potencjału.

4/10 - gwoździem do trumny okazała się decyzja o emisji shorta w tak przepakowanym jakościowo sezonie. Na tym fantastycznym tle tym mocniej boli cała "fabularna" niekompetencja Molcarów.

Spy x Family Part 2

SPYxFAMILY bez Bonda byłoby niczym Czterej pancerni bez Szarika

Operacja Strix - przedsięwzięcie mające na celu zdemaskowanie prowojennych zamiarów Donovana Desmonda - idzie swoim powolnym, acz konsekwentnym tempem, jednak trzeba pamiętać, że czołowy działacz w rządzie to nie jedyne zagrożenie, jakie czyha na politykę międzynarodową. Okazuje się bowiem, że grupa studentów z Uniwersytetu w Berlincie planuje zamach bombowy na westalskiego ministra spraw zagranicznych przybyłego do Ostanii na rozmowy o współpracy między Wschodem a Zachodem. Żeby udaremnić tę próbę, konieczne będzie natychmiastowe zaangażowanie w akcję najlepszego członka westalskiego wywiadu kryjącego się pod kryptonimem Zmierzch. Tak się jednak składa, że Zmierzch... czy raczej Loid Forger wykonuje aktualnie inną, równie ważną dla światowego pokoju misję. A konkretnie razem z Yor i Anyą idą wybrać małej psa w ramach nagrody za pierwszą otrzymaną Stellę (czyli odznaczenie, które przybliża Loida do wstępu na specjalne rodzicielskie spotkania, na których pojawia się też Donovan). Jako że żaden z podstawionych przez wywiad psów obronnych nie zyskuje aprobaty dziewczynki, damska część rodziny Forger postanawia skierować kroki na odbywającą się w pobliżu giełdę psów. I kiedy Anya zaczyna przyglądać się tamtejszym puchatym szczeniaczkom, nie tylko dostrzega przez okno prowadzone przez kogoś rosłe, białe psisko, ale po przypadkowym odczytaniu jego myśli z zaskoczeniem odkrywa, że... włochacz umie przewidywać przyszłość!

O ile pierwsza część emitowanego wiosną SPYxFAMILY cieszyła się olbrzymim zainteresowaniem przez wzgląd na wprowadzenie wyjątkowo unikalnego jak na shouneny konceptu oraz świata przedstawionego, tak przez ostatnie tygodnie widziałam powtarzające się opinie, że po arcu z psiną cała reszta animu pretendowała raczej do mocnego spanka. I chociaż darzę szpiegorodzinkę wielką miłością, tak w pełni się z tym twierdzeniem zgadzam. Z pewnością nie pomógł tu fakt, że Forgerowie mają w tym sezonie silną konkurencję, niemniej diabeł tkwi także w takich szczegółach jak adaptowanie mało angażujących fragmentów oryginału i robienie tego z przesadną pieczołowitością. O ile większe szpiegowskie misje jeszcze robią dobrą robotę, tak skupianie się na duperelach w stylu komediowej historii trzecioplanowego ziomeczka z rocznika Anyi, co to mu się wydawało, że firma ojca plajtuje, a on sam zostanie zaraz wykopany z Akademii... naprawdę, nie w każdej sytuacji pomijanie materiału źródłowego oznacza z automatu zmasowany pochód pod siedzibę studia przez fanów wyposażonych w widły i taczki. Tu to nikomu nawet widelca by się nie chciało wyciągać, gdyby darowano sobie to rozczulanie się nad wszelkimi dodatkowymi rozdziałami zapychającymi wydanie tomikowe. Problemem jest też konstrukcja serialu jako, no, jako serial właśnie. W mandze można sobie pozwolić na więcej swobodnego lania wody, ponieważ seria tworzona dla Jumpa z założenia ma być tasiemcem ciągnącym się przez kilka, jeśli nie kilkanaście lat. Anime zamknięte w konkretnej liczbie odcinków rządzi się jednak swoimi prawami i wymaga zarówno interesującego przedstawienia wątków, rozwinięcia ich, jak i satysfakcjonującego podsumowania. Tu natomiast intryg ciągnących się przez więcej niż jeden odcinek nie ma praktycznie wcale. Stąd naturalny spadek chęci, aby śledzić serię na bieżąco, z tygodnia na tydzień, co naturalnie doprowadziło do powstania zjawiska, które należałoby określić mianem "przyczajony fandom, ukryty hajp". Muszę przy tym podkreślić, że kwestia tego, że seria nie wywołuje już takiego efektu wow, jak potrafiła to zrobić wiosną 2022, nie oznacza, że straciła na jakości czy reżyserskiej pomysłowości. Co to to nie! SPYxFAMILY dalej wygląda jak milion dolców (i to taki wypłacony przed inflacją), a opening i ending mimo wyraźnego odstępstwa od stylu obranego w pierwszym courze, wciąż pozostają wciórno dobre. No, chociaż z tym openingiem to może jeszcze bym odrobinkę polemizowała, bo o ile BUMP OF CHICKEN przygotowało prawdziwy muzyczny banger, tak do dziś nie umiem rozgryźć, co właściwie stanowi motyw przewodni samego wideo (poza przepychem i absurdalną mnogością symboli). Tak czy siak kooperacja studia WIT i CloverWorks do samego końca pozostała świetnie naoliwioną, godną naśladowania maszyną i ku niemałemu zaskoczeniu wygląda na to, że nie przestanie taka być również przez kolejny, 2023 rok.

8/10 - ja wiem, że konstrukcyjnie historia leży i kwiczy naprawdę głośno... ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto jednocześnie uwielbia Gintamę!

Tensei shitara Ken Deshita

Sympatycznym isekajom stawiającym na relacje rodzinne mówimy soczyste "hell yeah!"

Śmierć znów zebrała swoje krwawe żniwo, gdy Dziki Samochód Osobowy-kun potrącił niczego niespodziewającego się mężczyznę. Ten jednak zamiast udać się na łąkę wiecznej szczęśliwości czy w co to tam akurat wierzył, budzi się i odkrywa, że... odrodził się jako miecz! I to nie byle jaki kawałek stali, ale najpewniej jakiegoś niedalekiego kuzyna Excalibura, bo tak jak ta legendarna broń pan Miecz tkwi w fikuśnym stojaku, z którego wyciągnąć może go tylko prawdziwie godny i szlachetny śmiałek. Czas jednak nieubłaganie mija, a poza goblinami nikt nie wykazuje najmniejszej chęci, aby dzierżyć w dłoni pana Miecza. Ponieważ jednak pan Miecz dysponuje umiejętności telekinezy oraz ewolucji, zaczyna samodzielnie latać po okolicy i ciachać wszelkie monstra, jakie nawiną mu się pod sztych. Przy tej okazji przyswaja sobie różne magiczne zdolności, które czynią go praktycznie niepokonanym orężem... no, przynajmniej do momentu, kiedy w ramach odpoczynku nie wbił się na momencik w ziemię drenującą manę. Nie mogąc się samodzielnie poruszyć, pan Miecz czeka wiele tygodni, modląc się w duchu, aby jakakolwiek choćby na wpół rozumna istota przechodziła nieopodal i skusiła się wziąć go w garść. W końcu przypadek sprawia, że nieopodal miejsca sytuowania pana Miecza przerażający dwugłowy niedźwiedź napada na wóz przewożący niewolników. Wśród nich znajduje się kocie dziewczę, które mimo obroży zmuszającej ją do absolutnego posłuszeństwa pragnie za wszelką cenę posiąść siłę do walki. I jak można się spodziewać, przeznaczenie splecie losy wyżej wymienionej dwójki, rozpoczynając fascynującą przygodę drobniutkiej kociej szermierki i jej samoświadomego miecza.

Dobre isekaje ogląda się z przyjemnością. Złe isekaje ogląda się dla beki. A średniowypieczone isekaje, które nie są ani wybitne, ani tragiczne, oglądam ja. I do takiej kategorii, o dziwo, należy zaklasyfikować Odrodzonego jako miecz. Jeszcze kilka lat temu, kiedy usłyszałam o tym koncepcie (a były to czasy, kiedy bohaterowie potrafili już odradzać się jako automaty do napoi), uznałam, że to klasyczny bait i że fabuła kończy się na dowcipie przedstawionym w tytule. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas zapoznawania się z pierwszym odcinkiem doświadczyłam uroczej więzi między miszczującym mieczykiem i uszastą dziewczynką o walecznym serduszku. Byłam tą relacją i klimatem łupania kolejnych lochów tak bardzo oczarowana, że w okolicach drugiego czy trzeciego odcinka nie mogłam się powstrzymać, żeby nie sięgnąć po mangę... i w mgnieniu oka fryknąć ją w całości, przynajmniej do końca arcu z, hmmm, z pewnymi wysoko postawionymi bliźniakami. No. A teraz będę mieć problem, bo ciężko mi oddzielić znajomość komiksu od odczuć po emisji samego serialu. Mimo wszystko daleka jestem od wychwalania tej serii pod niebiosa - nie w czasach, kiedy mieliśmy już do czynienia z dziesiątkami klonów światów skopiowanych z tanich komórkowych MMO-RPG - ale nie będę też ukrywać, że chyba potrzebowałam takiego bezpiecznego średniaka na odprężenie po zżymających się jakościowo produkcjach. Swoją drogą właśnie czegoś takiego oczekiwałam kilka lat temu po BOFURI (które, nomen omen, zaraz wraca z drugim sezonem i trochę się tego rendez vous boję). Chciałam, żeby główna bohaterka dysponowała sporą mocą i szerokim wachlarzem umiejętności, lecz żeby napotykane przeciwności wciąż stanowiły dla niej choć minimalne wyzwanie. Jednocześnie to ogromnie miłe, kiedy na status przekoksa pracuje dwójka troszczących się o siebie, współpracujących istot, a nie tylko jedno średnio kumate dziewczę otrzymujące większość skilli czystym fuksem. Żałuję oczywiście, że nie odbyło się to w ramach nieco lepszej oprawy wizualnej (bo audio w sumie może być, nawet jeśli ograniczało się ono do jednego fajnego utworu z mega epickimi zaśpiewami), ale tę kwestię z nawiązką wynagrodziła mi akurat manga. Podsumowując - tak samo jak przy Szkieletowym Rycerzu z sezonu wiosennego czy Wykopanego z Drużyny sprzed roku, spędziłam przy seansie naprawdę miły, leniwy, nieangażujący intelektualnie czas. Jeśli tego właśnie do szczęścia potrzebujecie, nie krępujcie się przed wypróbowaniem Odrodzonego jako miecz.

6/10 - ach, no i ta bajka nie mogłaby się udać, gdyby nie aksamitny głos Shinichiro Mikiego wcielającego się w rolę pana miecza. Gdyby komuś akurat za mało było Urahary w nowym Bleachu, to tutejszy występ powinien go w pełni usatysfakcjonować.

Tiger & Bunny 2

Ech i poziom zdech

Witamy ponownie w Hero TV, specjalnym programie, który na żywo relacjonuje poczynania grupy superbohaterów walczących z przestępczością i ratujących cywili w Stern Bild City! Za swoje akcje otrzymują oni specjalne punkty, by na koniec sezonu móc wyłonić spośród nich najbardziej skuteczną osobę, która zostanie nagrodzona tytułem Króla Superbohaterów. Po skandalu z udziałem Apollon Media (o czym traktował film Tiger & Bunny Movie 2: The Rising) zdecydowano się zmienić nieco formułę show i zamiast skupiać się na indywidualnościach, połączono superbohaterów we wspierające się nawzajem duety. Dodatkowo wprowadzono kilku zupełnie nowych uczestników. Poza wprowadzonym nieco wcześniej Golden Ryanem współpracującym z Blue Rose pojawiła się jeszcze Magical Cat operująca wodnymi strumieniami, która gra do jednej bramki razem z Dragon Kid, jak również zaprezentowano duet zupełnych świeżaków: Mr. Black ma umiejętność tworzenia energetycznych barier, natomiast He Is Thomas włada telekinezą. Oczywiście pionierami tego nowego systemu są starzy, dobrzy Tiger i Barnaby, którzy na powrót zagościli w pierwszej lidze superbohaterskiego widowiska. Nie byliby sobą, gdyby od czasu do czasu nie darli ze sobą kotów, niemniej zdarzy im się również zaskoczyć młodszych kolegów po fachu idealną kooperacją, wypracowaną na dziesiątkach mniej lub bardziej udanych akcji. Czy to wszystko jednak wystarczy, aby zneutralizować kolejne wielkie zagrożenie, które już za dwa miesiące ma ponoć grozić mieszkańcom Stern Bild City?

Na podsumowanie drugiego sezonu Tiger & Bunny zebrało mi się mocno poniewczasie, ponieważ pierwszy cour miał swoją premierę na Netflixie jeszcze w kwietniu tego roku. Tyle że patrząc na całokształt tej kontynuacji... naprawdę nie było się z czym spieszyć. Jak nam to zresztą w tym roku pokazało już Hataraku, Maou-sama!!, serie tworzone po wielu latach przerwy rzadko kiedy trafiają na biurka producentów z potrzeby serca zarobienia stabilnego pieniądza, lecz dlatego, że ktoś przypadkiem natknął się na nieużywaną markę i stwierdził, że w sumie to YOLO, można próbować opchnąć ją na szybko w ramach trwającej aktualnie mody na nostalgię. I nie inaczej stało się właśnie z superbohaterskimi przygodami Tygrysa i Króliczka, na które połaszczył się moloch streamingu. Główny grzech tej serii polega na niedostosowaniu grafiki do aktualnych trendów. I absolutnie nie chodzi mi o to, aby projekty postaci nagle zaczęły być 300% bardziej moe, ale o to, żeby przynajmniej jakość animacji przypominała coś, co da się bez większego zgrzytu wyświetlać na ekranach o rozdzielczości większej niż 720p. Dodatkowo odniosłam nieprzeparte wrażenie, że seria z 2011 roku (!) starzeje się z o wiele większą godnością niż coś, co wyszło zaledwie przed kilkunastoma tygodniami. Ale cóż, to już ogromna zasługa dawnych starań studia Sunrise (zastąpionego przez Bandai Namco Entertainment), które odwalało kawał dobrej roboty, aby animacja 3DCGI ograniczyła się tylko i wyłącznie do zbrojonych kostiumów. W efekcie do dziś wrażenie robi to, że kiedy Wild Tiger lub Bunny odsłaniali twarze, zawsze były one rysowane techniką tradycyjną... czego nie da się niestety powiedzieć o aktualnej serii. Drugim grzechem jest absurdalna wręcz pompatyczność fabuły, której na przekór staraniom scenarzystów w żaden sposób nie da się brać na poważnie. No bo serio - akcja z obozami karnymi dla NEXTów wywindowała kuriozum na orbitę wyższą niż latają należące do Muska satelity. Ku zaskoczeniu jedyny sens w kontekście fabuły miała trójka nowych superbohaterów, natomiast stara obsada wypadła już absolutnie nieznośnie. Zamiast komicznych przekomażanek kultowego już duetu herosów dostaliśmy wyblakłego Barnabiego oraz wiecznie przybitego Kotetsu snującego się po ekranie niczym drugi Okabe ze Steins;Gate 0. No i jeszcze ten koncept, żeby wszystkich na siłę sparować, robiąc z nich przytulaśne misie-pysie troszczące się o siebie aż po najciemniejsze zakamarki przedziałka między pośladkami... brak w tym jakiegokolwiek polotu czy celnego komentarza wobec komercjalizacji ludzkich zachowań. Choć czy należało się tego spodziewać po anime, które z braku pomysłów na antagonistów musiało się posiłkować Iluminatami?

5/10 - a polskiemu oddziałowi Netflixa należy się karny kutas za brawurowe spierniczenie tłumaczenia rozmowy między Rock Bizonem a Origami Cyclone z ostatniego odcinka 2. couru. Żeby z niewinnego pytania o wybór między zakupem kwiatów bądź czekoladek zrobić homoerotyczny flirt... to już naprawdę trzeba nie umieć w kontekst zdań.

Umayuru

Ktoś tu chyba sporo zinwestował w proteiny od instruktora jogi z Aggretsuko

Jest to kolejny po Umayonie short, który ukazuje zabawną stronę świata konio-dziewczynek przetransformowanych w swoje chibi wersje. Każdy odcinek to zupełnie inna, randomowa historyjka, która czasem - niczym koń - twardo stąpa po ziemi, a czasem pozwala twórcom na popuszczenie wodzy *wink wink* fantazji. Obecne są tu zarówno zawodniczki doskonale znane fanom głównej serii (jak choćby Special Week, Tokai Teiou, Twin Turbo, Vodka czy Daiwa Scarlet), jak i bohaterki, które nie miały dotąd okazji zabłysnąć choćby w drugoplanowej roli (dotyczy to między innymi takiej Symboli Kris S albo Tanino Gimlet).

Podobnie jak w przypadku Molcarów, moje kokoro silniej bije na wspomnienie pierwszego sezonu (a właściwie odrębnego shorta kryjącego się pod nazwą Umayon) niż na myśl o aktualnej odsłonie przygód zchibikowanych koniodziewczynek. W poprzedniej części nawet jeśli nie znałam z pyska większości obsady, to rozrywki dostarczały mi pomysłowe zabawy konwencją, którą rozumiał praktycznie każdy choć odrobinę umiejący w popkulturę piwniczak. W efekcie pojawiła się tam i krótka parodia klasycznych kryminałów (na dodatek z fajnie korespondującą ze światem przedstawionym zagadką), i mini-musical (chwytliwy!), i mała beka z egzaminów poprawkowych robionych na modłę komentowania konnych wyścigów (wreszcie ten szkolny setting się na coś przydał) - słowem wszystko, czego człowiekowi do śmiechu potrzeba. W przypadku Umayuru jako jedyny broni się epizod numer 9 poświęcony parodii Initial D, co w kontekście koniodziewczynek biegających z nadświetlną prędkością stanowi akurat collab absolutnie perfekcyjny. Reszta serii nie wypada już niestety tak dobrze, ograniczając się do totalnego chaosu naćkanego randomowością niczym świąteczny sernik rodzynkami. Tyle dobrego, że chociaż miało toto krótki metraż, dlatego zanim do człowieka dotarło, jak bardzo pozbawiony finezji jest dany odcinek, ten właśnie się kończył. Ale więcej takich wypierdków mi proszę nie robić, nawet w imię podtrzymywania sentymentu aż do premiery trzeciego sezonu głównej serii.

5/10 - jak widzicie, jednak nie jestem fanatycznie oddana całemu uniwersum biegających koniodziewczynek. Aczkolwiek nie będę zaprzeczać, że cokolwiek jeszcze wyjdzie z tej, hehe, stajni, to z pewnością postaram się sprawdzić (o ile tylko dokopię się do subów... co w tym przypadku nie było akurat prostym zadaniem).

Yama no Susume: Next Summit

Spóźnionych wesołych Świąt i (na szczęście rzutem na taśmę) szczęśliwego Nowego Roku!

Nowy sezon rozpoczynamy od potężnej, 4-odcinkowej retrospekcji streszczającej wydarzenia z poprzednich trzech odsłon (dzięki czemu niedzielni widzowie mogą rozpocząć przygodę z Yama no Susume bez nadrabiania zaległości (chociaż i tak warto to zrobić)). Aoi Yukimura jest zapaloną fanką robótek ręcznych i wszelkiego rodzaju słodkich rzeczy, które może uszyć, wytworzyć, upichcić lub chociaż skolekcjonować. Tak spędziła całe gimnazjum i w ten sam sposób zamierza kontynuować przeżywanie młodości w liceum, niespecjalnie przejmując się nawiązywaniem jakichś bliższych relacji, które mogłyby wymagać od niej, o zgrozo!, poświęcania nań cennego wolnego czasu. Te ambitne plany niweczy pojawienie się Hinaty Kuraue, dawnej przyjaciółki z dzieciństwa, która w międzyczasie zniknęła z życiorysu Aoi, lecz wróciła, znów zamieszkała w Hanno i na dodatek zaczęła uczęszczać do tej samej klasy. Jak można się spodziewać, Hinata to totalne przeciwieństwo naszej zapalonej domatorki - jest radosna, głośna, pełna energii i nie ma najmniejszych oporów przed podbijaniem do obcych sobie ludzi - a, co gorsza, umyśliła sobie, aby zacząć uprawiać z Aoi wspinaczkę górską. Początkowo panna Yukimura jest temu totalnie przeciwna, lecz pod naporem słowotoku Hinaty i wraz z przypomnieniem sobie pewnej obietnicy z przeszłości, postanawia dać szansę przechadzkom po łonie natury. Póki co po wzgórzach, a na wyższe szczyty może przyjdzie kiedyś pora... Z czasem poznaje również kolejne towarzyszki wędrówek: koleżankę ze starszego rocznika ich szkoły, Kaede, oraz przeuroczą dziewczynkę z miejscowego gimnazjum, Kokonę, z którymi wspólnie przeżywa fascynujące przygody na malowniczych szlakach (i nie tylko).

To ten... trochę nie tego się spodziewałam po tak długo wyczekiwanym czwartym sezonie Wspinających się Dziewczynek. Po pierwsze twórcy zrobili spory szacher-macher i tuż przed rozpoczęciem emisji ogłosili, że pierwsze 4 spośród 12 zaplanowanych odcinków będą tak naprawdę recapami dotychczasowych wypraw. Niby fajnie, że nowi widzowie mogą bez przeszkód wskoczyć na pokład tej zacnej franczyzy, ale nie mieli też bór wie ile do nadrabiania. Po drugie chociaż trailery i opisy sugerowały, że historia w Next Summit skupi się na drugim podejściu Aoi do wspinaczki na górę Fudżi, tak naprawdę ogranicza się ona zaledwie do dwóch ostatnich odcinków. A właściwie to nawet półtora, bo wcześniejsze pół to był taki ni to trening, ni to zakupy. Kurde no. Kurdeee. Żeby chociaż Aoi na serio mocniej skupiała się na wzmacnianiu kondycji, bo przecież nie chciała dać się powtórnie chorobie wysokościowej, no to spoko. Tyle że jedna przechadzka z matką, której z przymusu dźwigała nadprogramowe bagaże, krzepy absolutnie nie czyni. Oczywiście zdaję sobie też sprawę z tego, że w drugim sezonie wspinaczka sama w sobie wcale nie zajęła więcej minut niż miało to miejsce teraz, ale wtedy liczyły się również konsekwencje przewalonej wyprawy i to, jak długo Aoi zajęło, aby na nowo odnaleźć w sobie pasję do chodzenia po górach. Jednocześnie nie mogę zapominać, że głównym celem Yama no Susume pozostaje bycie odprężającą serią z gatunku iyashikei, a zatem bohaterki poza dopieszczaniem bicków muszą mieć też czas na branie udział w zwykłych, życiowych, uroczych sytuacjach. I faktycznie, jeśli się nie ma moich nadprogramowych oczekiwań, to animu spełnia te założenia na prawdziwą szóstkę. Serce raduje zwłaszcza fakt, że nie tylko nie zapomniano o bohaterkach drugoplanowych, ale dano im mnóstwo przestrzeni i sposobności do ciekawych interakcji z Aoi (trzeci sezon Moba mógłby się pod tym kątem wiele nauczyć). Najdziwniejsza, a zarazem najciekawsza była randka z koleżanką z dorywczej pracy, Hikari. Nie będę zdradzać, co tam się właściwie dzieje, ale historyjka ta stanowiła doskonały miks codziennego żyćka i spędzania czasu na łonie natury. No a animacja? Jak zawsze palce lizać, ale to już standard w przypadku tej marki, nad którą pieczę sprawuje niezawodny Yuusuke Yamamoto wraz z zastępem animatorów uwielbiających z nim pracować. Potrzeba nam więcej takich ludzi jak on, nawet jeśli miałoby się to odbywać kosztem przygotowania zaledwie jednej znakomitej bajki na cztery lata.

7/10 - w mojej opinii sezon drugi pozostaje mimo wszystko niedoścignionym wzorem dobrej fabuły połączonej ze świetną, pełną twórczej wolności animacją. Nawet jeśli guzik was obchodzą japońskie góry i pagórki, powinniście dać szansę temu tytułowi choćby ze względu na możliwość poznania tajników prawdziwie zdrowej produkcji.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Myśląc o tym na szybko, wydaje się dość oczywistym, że ostateczny pojedynek o miano najładniejszej bajki tego sezonu powinien rozgrywać się między trzecim sezonem Mob Psycho 100 a Chainsaw Manem, jednak jak zdarza mi się napomknąć - animacja to nie tylko dopieszczone rysunki, ale także nadanie im kontekstu poprzez reżyserię. I na tym polu mimo wszystko najbardziej błyszczy Bocchi the Rock!.

Najlepsza muzyka 
O ile pod względem animacji na medal zasługuje spokojnie z 5-6 serii, tak muzycznie Chainsaw Man zmiótł wszystkich z planszy. Zresztą, takie "chainsaw attacks!" znakomicie ryło banię już od momentu wypuszczenia trailerów. Wszystko to zasługa niesamowicie utalentowanego Kensuke Ushio, który w minionych latach pracował chociażby przy Heike Monogatari, Liz to Aoi Tori, Devilman: Crybaby czy Koe no Katachi.

Najlepszy opening
 
Na specjalne wyróżnienie zasługuje wielki nieobecny tego sezonu, czyli Golden Kamuy 4. Opening w wykonaniu zespołu ALI perfekcyjnie podsumowuje to, co w serii jest jednocześnie zajefajne, dziwne i zabawne. Zwycięstwo należy się jednak Chainsaw Manowi. Nawet jeśli po pierwszych 5 odtworzeniach nie byłam największą fanką chaotycznych wizualiów, to już za 30 razem klip stworzony na bazie urywków ulubionych filmów Tatsukiego Fujimoto wszedł w mój mózg niczym w masełko.

Najlepszy ending 
Trochę niesprawiedliwie byłoby oceniać endingi Chainsaw Mana jako jeden konglomerat, bo spora ich siła tkwi w ilości i różnorodności. Znaczy, to też zasługuje na ogromne pochwały, jednak wśród endingów, które zrobiono raz, a dobrze, znacznie lepiej prezentuje się ten ze SPYxFAMILY Part 2. Pomysł z kamerą przedstawiającą na jednym długim ujęciu różne sceny rodzajowe z domowego życia Forgerów to istny majstersztyk!

Najlepsza postać

Ech, gdyby tylko Golden Kamuy nie miało pecha stracić ważnego członka ekipy produkcyjnej... W efekcie zdecydowałam się ograniczyć wybór między Purin z Do It Yourself! a Ekubo z Mob Psycho 100 3. Co jednak jest w tym wszystkim najciekawsze - obie te postacie łączy podobna droga rozwoju od istoty na wskroś antypatycznej po zdolnego, empatycznego sojusznika głównej bohaterki/głównego bohatera. Uznajmy więc remis i życzmy więcej takich progresywnych charakterologicznie kreacji.

Moje OTP
Mushikaburi-hime odpada już w przedbiegach, natomiast Aileen i Claude z Akuyaku Reijou nano de Last Boss wo Kattemimashita byli przyjemną w oglądaniu parą tak do początku 5. odcinka... a potem seria zaczęła uparcie gonić swój własny ogon. Z tego względu z trojga złego wolę bardzo delikatnie zarysowaną relację między Jusetsu i Ka Koushunem w Koukyuu no Karasu, nawet jeśli ciężko dopatrywać się tu regularnego romansu.

Największe feelsy
Bardziej niż finał rozmiękczyła mnie połowa trzeciego sezonu Mob Psycho 100, a konkretnie dość często i gęsto wspominany epicki odcinek numer 6. Dawał on po uczuciach tym bardziej, że człowiek jeszcze nie wiedział, co się stanie w ostatnich minutach zakończenia całego serialu. Kurde... w sumie mogłam o tym nie wspominać, bo jakoś tak z miejsca tracę szacunek co do niektórych zwrotów akcji...

Największe wtf?!
 
Myślałam, że zaliczenie jednej 3-miesięcznej obsuwy po wyemitowaniu połowy sezonu to już absolutne maksimum, na jakie może sobie pozwolić budujące renomę studio, ale sytuacja z Isekai Ojisan mocno mnie skonfundowała. Przy takim burdelu wszelkie hece z drugą częścią 86: Eighty Six czy nawet finałem Wonder Egg Priority wydają się istną prozą życia. Chociaż patrząc na to, co się odwala przy nowym KanColle, myślę, że nie będę musiała długo czekać na przekazanie korony mistrza złego zarządzania grafikiem.

Moje guilty pleasure
Choć oceniam Książniczkę najniżej spośród oglądanych serii z jesiennego sezonu, to seans ten nie sprawił mi praktycznie żadnej przyjemności. O wiele bardziej wolę totalnie bezwstydne, głupie jak but Fuufu Ijou, Koibito Miman.. Tu się człowiek mógł chociaż pozachwycać nad wygibasami twórców, jak pokazać migdalących się nastolatków przy jednoczesnym zachowaniu statusu quo "jesteśmy tylko znajomymi z klasy, co się w sumie średnio lubią".

Największy zawód
 
Przy Tiger & Bunny 2 trochę się już spodziewałam, że to nie będzie to, ponieważ zajmowało się nim inne studio i inna reżyserka (na dodatek na zlecenie Netflixa). Dlatego bardziej boli, jak ostatecznie wylądowało JoJo no Kimyou na Bouken Part 6: Stone Ocean Part 3. Nawet jeśli animacja nie dowiozła, to zakładałam, że chociaż fabuła domykająca losy rodu Joestarów pozostanie odpowiednio odjazdowa. Niestety, w mój gust nie trafiła.
 
Najlepsza kontynuacja 
Mimo sporych zastrzeżeń co do struktury najnowszego sezonu, chcę docenić fakt, że Mob Psycho 100 doczekało się zasłużonego, kapitalnie wyreżyserowanego zakończenia adaptującego cały materiał źródłowy. Jest to więc o tyle znaczące wyróżnienie, ponieważ daje graniczącą z gwarancją nadzieję, że wszystkie marki, którymi zaopiekowało (bądź kiedyś zaopiekuje) się studio Bones, nigdy nie zostaną zapomniane w mrokach preprodukcji.

Najlepsza nowa seria
Nieczęsto się zdarza, żeby manga, której w skali ocen od zera do dziesięciu wystawiłam środkowy palec, została przerobiona na coś znośnego do oglądania. A tu nawet osiągnięto poziom wyższy niż tylko znośnie. Chainsaw Man stał się historią, a nie tylko średnio narysowanym gorefestem zajmującym się masową utylizacją wprowadzanych naprędce postaci. I za ten istny bożonarodzeniowy cud należą się twórcom wielkie brawka.

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. Dobry D: jeny, ten post mnie złapał znienacka… dalej nie przetrawiłam że sezon się skończył. Jakoś… jakoś wszystko się ostatnio za szybko dzieje, a i nawet sam sezon zbyt mi nie wszedł…

    Blicz (ten podpis do gifa… xD) – dobra, no to tak, ja stare anime widziałam całe, mangę czytałam, ale szczerze, detale ostatniego arcu mi powypadały z głowy. Dodatkowo tak się złożyło, że mam znajomą, która na nowego Blicza zareagowała jak postać z prawej: https://i.imgflip.com/5dmjgv.png?a464376 (ja może nie aż tak zniechęcona jak z lewej, ale zdecydowanie nie aż taki entuzjazm) więc już w ogóle było dziwnie. Nie ma co oszukiwać, okulary nostalgii trochę siadły, choć te elementy które mi się w całym arcu podobały najbardziej są jednak później – no nic, trzeba czekać na dalsze sezony. I mieć nadzieję, że jak zapowiadają, materiał który trzeba było wyciachać z mangi serio będzie. (Wszechświecie, daj mi wmawiać sobie że nie ściągali seiyuu Grimmjowa tylko po to żeby zanimować bezcelową scenę jak zaplątał się w namiot! Daj mi wmawiać sobie, że gdyby nie planowali go później wprowadzić, to by tę scenę olali, bo nic nie wnosi!)
    Ending jest spoko muzycznie. To, co angielskie suby zrobiły z Vollständig (Voll Stern Dich) to zbrodnia na języku niemieckim, którego nawet nie lubię.

    Chainsaw Man – ja… chyba nie do końca rozumiem, o czym to tak właściwie ma być. Strasznie wadzi mi to, w jaki sposób Makima postępuje z Denjim, i że nikt nie zwraca na to najmniejszej uwagi, jakby to było w porządku. Nie odmówię twórcom włożonego serducha w stworzenie anime (choćby same te 12 endingów), ale… ale…
    …???
    (Ocena dla mangi środkowy palec na 10. <3)

    Mob Psycho 100 III – o, podoba mi się to stwierdzenie o (nie)zbalansowaniu fabularnym. Bo niby wsio cacy, ale coś jakby… Aczkolwiek pełne propsy dla Tsubomi widzącej że w mieście dzieje się miniapokalipsa, odwracającej się tyłem i jakby nigdy nic i tak siadającej w parku. Pierwsze pół sezonu z gigabrokułem chyba jednak mi się bardziej podobało, drugie miało dość długi buildup zanim przeszło do sedna i w środku sezonu oglądało mi się to dziwnie.
    Ale. Reigen mówiący, że prawdziwy mężczyzna przynajmniej raz w życiu powinien założyć kult religijny? (*niepewny kciuk w górę*)

    SxF part 2 – nie oglądałam, ale „naprawdę, nie w każdej sytuacji pomijanie materiału źródłowego oznacza z automatu zmasowany pochód pod siedzibę studia przez fanów wyposażonych w widły i taczki” to cudowne sformułowanie <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tiger & Bunny 2 – hy… dobra, zacznijmy od wstępu. Pierwszy sezon jest z 2011, ale mi jakimś sposobem (no dobra, dlatemu że tytuł brzmiał dla mnie idiotycznie (tytuł, nie opis fabuły)) udało się aż do 2022 go zupełnie unikać. Jak mi się znajoma zaczęła cieszyć na drugi sezon, to się zebrałam za pierwszy. A że moje tempo oglądania jest iście żółwie (nie lubię binge’ować, nawet jak coś jest zakończone 90% przypadków wolę sobie na spokojnie odcinek tygodniowo), to efekt jest taki że obejrzałam pierwszy sezon, film, pół drugiego i idealnie wtedy wyszło drugie pół drugiego. Rozumiesz, Dziab. Oglądałam wszystko ciągiem tydzień po tygodniu, bez żadnej przerwy. To o tyle istotne, że może w pewnym stopniu rzutować na moją perspektywę oceniania.
      Yh, no dobra, to powiedziawszy – mi… mi się podobało? Owszem, miałam mały dysonans jak mi się Z TYGODNIA NA TYDZIEŃ zmieniły elementy designu, i jak nagle dorzucili nową ekipę. Trochę też zajęło zanim zaczęli mnie ci nowi w jakikolwiek sposób interesować. Ale jak już do nich przywykłam, to spoko. Sam koncept zduetowania wszystkich może i jest specyficzny, ale w kontekście tego, że to program TV i chcą celować w oglądalność, a pierwszy duet się sprzedał, to nawet jestem w stanie to zaakceptować. No i fajnie (choć jednocześnie owszem: sztampowo), że też antagoniści pierwszej połowy byli duetem, analogicznie. Koniec końców, polubiłam też nawet tych nowych ludziów i wydawało mi się ciekawe jak na początku widać było że „stara” ekipa ma już inaczej poukładane priorytety, a nowi dopiero czekają na to aż im się poprzestawia i wychodzą od tego samego pierwotnego założenia: punkty, punkty, punkty!
      Kotetsu mówiący babce od opętywania, że jej gadka o tym czemu robi co robi nie ma sensu: 10/10. Natomiast wątek Lunatica, choć rozpoznaję go jako tragiczny, na mnie nie zrobił większego wrażenia i mam takie trochę meh. Do tego stopnia, że jak biednej znajomej robiłam komentarze na żywo to w ogóle ten wątek pominęłam i potem musiałam pisać „wątek, który totalnie olałam i ci o nim nie mówiłam nagle zrobił się istotny, anyway, olany wątek jest opętany”.
      KHM suma summarum, ja mam jednak pozytywne wrażenia. Pierwszy sezon był owszem lepszy, ale ja akurat nie zrównałabym drugiego T&B z drugim McDevil’sem. Nie wiem, może kwestia tego, że Ciebie drugi sezon nie zaangażował, a mnie nie zdążyło zdezangażować skoro jechałam ciągiem? (No i też to że jak nie po raz pierwszy stwierdzamy, mam większą tolerancję na buble graficzne, więc mi to nie wadziło.)
      P.S. Dlaczego nikt nie mówi o tym, że Ryan stwierdził „to miasto mi tego nie zrobi” w kontekście porzucenia na pastwę losu, podczas gdy w filmie przygniotło go toną złomu i nikt się wtedy specjalnie nie przejął?! Halo? Udajemy, że to się nie stało?

      Eh, słabo wypada u mnie ten sezon, ale słowo, mam jeszcze 4 przeniesienia na zimę! Króciutko:
      BNHA – mogliby przestać teraz robić i bym nawet nie zauważyła. No ta marka nie jest jednak dla mnie >< czemu w to brnę dalej, oto jest pytanie.
      Eminence in the Shadow – opis mi brzmiał jak “a co, gdyby Dark Reunion okazało się prawdziwe?” więc odpaliłam, ale nie. To tylko znów isekai. Nie lubię isekaiów. Chcę już koniec.
      Blue Lock – tak wiele podstawowych rzeczy nie ma tu dla mnie sensu, że siedzę z permanentnym „co xD” na twarzy.
      Yowamushi Pedal – znasz komiks o ulubionym gremlinie, prawda? Ten ło? https://c-rowlesdraws.tumblr.com/post/173468660432/every-time No, to YowaPeda jest gremlinem tego sezonu, a wszystkie inne serie są protagami.

      Szczęśliwego 2023!

      Usuń
    2. O, to, to, to, to, to. „Wszystko się ostatnio za szybko się dzieje”. Jeszcze przed chwilą spinałam pośladki przy pisaniu naraz dwóch podsumowań, a tu się nieoczekiwanie zrobił luty. I chociaż to trochę wstyd się tak odzywać po niemal półtorej miesiąca, to mimo wszystko jeszcze gorzej byłoby się nie przywitać i nie podziękować za Twój stały wkład w czytanie i komentowanie podsumowań ;u;

      Blicz – huh, czyli naprawdę istnieją w Polsce osoby, które szczerze się jarają animowanym Wybielaczem? A myślałam, że przeważają u nas głosy zmęczonych ludzi zbierających mangę od JPF-u, któremu ta zabawa dawno przestała się kalkulować. Oczywiście przeze mnie też przemawia w dużej mierze nostalgia, niemniej… trochę nie mogę się doczekać tych momentów, kiedy zacznie się dziać to najbardziej srogie magiczne mumbo-jumbo i ludzie zaczną memować zamiast wynosić Bleacha na piedestał. Ale to jeszcze trochę trzeba poczekać .3.
      (a to ktokolwiek lubi język niemiecki tak całkowicie na trzeźwo i w oderwaniu od metalu?)

      Chainsaw Man – bo sam autor nie wie, o czym to właściwie ma być. I podpowiem, że dalej wcale lepiej nie będzie. Ot, to taki widowiskowy festiwal gore przetykany śmierciami drugoplanowych bohaterów po pięciu rozdziałach od ich wprowadzenia. A potem śmierci pierwszoplanowych bohaterów, jak już zabraknie pomysłu na rozwój ich wątków. Znów Makima traktująca Denjiego jako psa to i tak najmniejszy problem tutejszego światotwórstwa. Wystarczy popatrzeć, jak bardzo nie przejęła się wyrżnięciem w pień większości łowców, ponieważ dzięki temu mogła zgarnąć resztki i przebudować organizację pod samą siebie.

      Mob Psycho 100 III – trafiłam w sieci na opinię, że pomijając kilka minut uroczego epilogu z ostatniego odcinka ten sezon właściwie był zbędny i bardzo się pod tym stwierdzeniem podpisuję (no bo skoro nawet Ekubo przeżył i ma się dobrze, to na kij to było?). Fajnie obejrzeć, łatwo zapomnieć.
      Heh, Reigen może sobie pozwalać na takie mądrości, niemal wygrywając plebiscyt na najseksowniejszego mężczyznę według Tumblra ;)

      SxF Part 2 – 😁

      Usuń
    3. Tiger & Bunny 2 – na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że filmy oglądałam tuż przed pojawieniem się drugiego sezonu Tygryska i Króliczka (damn, czemu nikt od Kubusia Puchatka nie wymyślił takiego spin-offa?), więc to nie tak, że przeze mnie nie przemawia jedynie goła nostalgia do oglądanej dawno temu serii. I że kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów. Co do zduetowania to nawet zrozumiałabym, gdyby ten koncept wyszedł od telewizji, ponieważ cyferki, słupki i te sprawy. Ale że wszyscy zachowywali się wobec siebie niczym te urocze przytulaśne misie, to jednak poszło trooochę za daleko jak na zwykłe wyrachowanie.
      Jasne, nie ustawiłabym T&B2 i Diobła z Maca 2 na dokładnie tym samym poziomie, co to to nie, ale wciąż obie serie są porządnym rozczarowaniem, jeśli ktoś czekał na nie latami (a buble graficzne są bublowate i o).

      A skoro pojawiła się okazja wspomnieć o kontynuowanych zimą seriach…

      BNHA6 – według mnie właśnie teraz zaczęło się robić naprawdę ciekawie, tylko dużo za dużo poniewczasie. Gdyby połowa tej serii to nie było randomowe wygłupianie się w szkole, to byłoby znacznie lepiej (i oglądalibyśmy właśnie maksymalnie czwarty sezon). Btw najciekawszy wątek to ten dziejący się wokół rodzinnej dramy Todorokich, change my mind

      Eminence in the Shadow – no isekai, isekai, przecież śmierdzi to na kilometr Arifuretami i innymi kinda edgy animcami ^^”

      Blue Lock – po tym, jakie cuda odwalała cichociemna japońska drużyna na ostatnim mundialu, mam tym większe LOLXD na cały pomysł zafundowany w tej serii.

      Yowamushi Pedal – hahahaha :”D Nie znałam tego komiksu, ale perfekcyjnie pasuje do kilku franczyz, które sama darzę miłością kompletnie nieuzasadnioną przez właśnie tego typu gremliny. Niestety, dla mnie YowaPedal zajęło miejsce po zwolnionych właśnie Gundamach. Kiedyś może się za nie zabiorę… o ile kiedyś powstanie niepowiązany timeline’owo spin-off niewymagający nadrabiania miliona sezonów ;__;

      Usuń