Stać się cieniem samego siebie - recenzja mangi Shadows House (tomy 5-7)

Od 9 lipca - a 8 naszego czasu - rozpoczęła się emisja drugiego już sezonu anime Shadows House produkcji (nie)sławnego studia CloverWorks. Jakby mało przerażająca była myśl o klątwie tworzonych przez nie kontynuacji, to jeszcze większe wątpliwości budził fakt, że w pierwszym sezonie całkowicie wycięto pewną ogromnie istotną dla późniejszych wydarzeń postać i zakończono historię fillerowym mini-arcem z porwania Emilico. I chociaż po pierwszym odcinku nowego sezonu można być całkiem dobrej myśli jeśli chodzi o powrót fabuły na tory zgodne z materiałem źródłowym, nadal nie jestem szczególnie przekonana co do sposobu wpasowania w aktualne wydarzenia tajemniczej ciemnie szaty. W anime pojawia się praktycznie na parę sekund (i to w slow motion), przez co można odnieść wrażenie, że tak naprawdę chodzi o jakąś zjawę, czyjąś moc sadzy użytą do uniesienia workowatego ubrania albo w ogóle wymysł robiącej nocny obchód Barbie. Tymczasem trzeba podkreślić, że jest to postać jak najbardziej prawdziwa, na dodatek mająca zastanawiające ambicje i nietypowe jak na ród Shadow podejście do żywych lalek. Dlatego nawet jeśli jesteście fanami animacji, mimo wszystko polecam wam nie sięgać po mangę w momencie urwania się sezonu, lecz nadrabiać ją co najmniej od tomu 2., kiedy to ciemnie szata w ogóle zadebiutowała, zwiastując cokolwiek wywrotowe zwroty akcji...


Tytuł: Shadows House
Tytuł oryginalny: Shadows House
Autor: so-ma-to
Ilość tomów: 11+
Gatunek: seinen, horror, dramat, tajemnica, supernatural, okruchy życia
Wydawnictwo
: Waneko
Format: 195 x 135 mm (powiększony)

Kate dzięki podwójnemu fortelowi udaje się z powodzeniem przekazać Johnowi wiadomość o zgubnym wpływie kawy podawanej żywym lalkom, prawdziwym pochodzeniu obdarzonych twarzami sług oraz potrzebie połączenia sił, aby odkryć, co szacowny dziadunio tak naprawdę kombinuje. Choć John początkowo ma pewne wątpliwości co do sensacyjnej treści listu napisanego ręką wybranki jego serca, to po obserwacji dziwnego zachowania Shauna wszystko zaczyna składać się w logiczną całość, aż wreszcie ciemnie panicz postanawia (i to całkiem dosłownie) wybić z głowy swojemu służącemu bezwzględne posłuszeństwo rodowi Shadow. Zanim jednak będą mogli opracować dalszy plan działania, sytuacja mocno się komplikuje podczas tzw. radosnego zebrania, kiedy to raz na tydzień żywym lalkom podawana jest nowa porcja sadzowej kawy. Spotkanie przerywa atak chmary zlepków wypełzających spod ubrania dotkniętej chorobą posadzową Rosemary. Najpierw zlepki oblepiają twarze żywych lalek, próbując przejąć nad nimi kontrolę, a kiedy wydaje się, że udało się opanować sytuację, małe paciarajstwa łączą się ze sobą, tworząc ogromne paciarajstwo - zjawę. Aby móc się z nią rozprawić, Olivier przyprowadza swój najnowszy wynalazek służący do zbierania sadzy, jednak maszyna ma tak wielkie ssanie, że nawet członkowie grupy badawczej mają nie lada problem z jej obsługą. Wtedy na ochotnika zgłasza się ona: jedyna, niepowtarzalna i nieznająca pojęcia strachu (ponieważ na tej lekcji musiało jej się przysnąć)... Emilico!

W przeciwieństwie do Atelier spiczastych kapeluszy, w Shadows House nie zabrakło pomyślunku przy ustalaniu spójności złoceń i srebrzeń

Bardzo się cieszę, że mimo tymczasowego skupienia się niemal wyłącznie na postaci Kate oraz Emilico, po chwili nieobecności wróciła doskonale nam znana ekipa z debiutu. Tęskniłam zwłaszcza za Johnem i Shaunem - ten pierwszy to źródło doskonałych gagów, natomiast przy tym drugim człowiek naturalnie się rozczula i nagle zyskuje przemożnej ochoty na to, żeby adoptować syna. Warto jednak podkreślić, że wszystkie znane nam duety ciemnie państwa i żywych lalek przepięknie się rozwijają, dorastając do miana młodych Avengersów tego świata. Największy szok przeżyłam podczas obserwowania poczynań Louise, która choć dalej pozostaje słodką trzpiotką dbającą o własne interesy, to obręb jej zainteresowań poszerzył się o myślenie o Lou i jej dobru jako odrębnej jednostki. Mogło się też wydawać, że Patrick i Ricky pozostają ze sobą w doskonałej harmonii i obaj odnajdują się w roli dumnego paniczyka, jednak okazało się, że jak zwykle zaprzyjaźnionych facetów podzieliła miłość do płci przeciwnej. Twist polega na tym, że są to uczucia kierowane do dwóch zupełnie różnych dziewcząt, co w tym konkretnym przypadku stanowi akurat bardzo złą wiadomość! Żeby było jeszcze ciekawiej, zarówno Ricky'emu, jak i Patrickowi serduszko zaczęło bić mocniej dokładnie w tym samym momencie - czyli w trakcie emocjonującego wyścigu z czasem podczas debiutu - jednak o ile służącemu zaimponowała nieustępliwa Lou, tak pan zaczął czuć miętę (a właściwie woń kwiatów) do... dobrotliwej Emilico. I jakby mało było sugestii, że ona i John są ze sobą bardzo blisko, to jeszcze oczywistym mezaliansem pozostaje samo myślenie o związku ciemnie pana z żywą lalką.

Czy chcesz porozmawiać z Johnem o naszej pani i zbawczyni, panience Kate?

Przy tylu dziecięcych bohaterach w obsadzie, wielu przeuroczych gagach z Johnem w roli głównej oraz systematycznie odkrywanych tajemnicach można z łatwością zapomnieć, jak złowieszczy potrafi być świat przedstawiony w Shadows House. Intrygi i zdrady to oczywiście jedno, lecz chyba najbardziej na wyobraźnię działają sceny rodem z body horrorów, kiedy to sadzowe zlepki wpełzają komuś do ust i zamieniają go w bezmyślne zombie. Albo sytuacje, gdy w ramach leczenia żywych lalek cierpiących na chorobę posadzową przywiązuje się je do łóżek niczym w starych szpitalach psychiatrycznych, po czym wtłacza się im wodę do gardła z pomocą niepokojąco olbrzymiej strzykawki. Już nie mówiąc o tym, co dzieje się w budynku dla dorosłych i jakie tam odbywają się drastyczne rytuały przejścia... brrr! Jak widać duet autorów pozostaje wierny nabytym przy produkcji Kuro nawykom, umiejętnie dawkując grozę, by sugestywnie dawała do zrozumienia, jak wiele niepokojących niebezpieczeństw czai się na bohaterów, lecz jednocześnie nie przysłaniała czytelnikom skupienia na wszystko inne, co się dookoła dzieje. A dzieje się niesamowicie angażujący akcyjniak łączący ze sobą pomysłowe fantasy z intrygującym mystery, które działa tym lepiej, ponieważ połowa obsady pozostaje dla nas niezgłębioną zagadką przez brak mimiki.

Jaka to doskonała metafora wpychania dzieciakom do gardła programowej ciemnoty!

Po arcu z debiutem nie byłam do końca pewna, jaki kierunek obierze fabuła Shadows House, jednak teraz mogę już z pełnym przekonaniem stwierdzić, że pod kątem głównego konfliktu jest to seria bliźniaczo podobna do The Promised Neverland, tylko zrobiona dobrze. Znaczy, nie żeby The Promised Neverland był zły, lecz chyba wszyscy się kolektywnie zgodzimy, że najmocniejszą stroną serii był jednak pierwszy arc dziejący się jeszcze w Gracefield House. Shadows House działa na dokładnie tej samej zasadzie - mamy zamkniętych na mocno ograniczonej przestrzeni, a przy tym pozbawionych dostępu do informacji młodych ciemnie państwa oraz ich żywe lalki, którym wmawia się, że dorośnięcie (czyli przejście do budynku z panem dziadkiem) to największy możliwy zaszczyt, podczas gdy prawda jest o wiele bardziej mroczna i krwawa. W przeciwieństwie jednak do The Promised Neverland, w którym praktycznie cały dreszczyk emocji ulatywał wraz z udaną ucieczką dzieciaków poza mury, tu akcja cały czas pozostaje skupiona na klaustrofobicznie niepokojącej rezydencji Shadow, która choć rozległa powierzchniowo, pełna jest donosicieli oraz zamkniętych przejść znacząco ograniczających swobodę planowania. A chyba nie ma nic ciekawszego, jak przyglądanie się bohaterom, którzy muszą wytężać swoje mózgownice, aby przechytrzyć przeciwnika.

*włącza w tle motyw główny z Pogromców duchów*

Podobnie też jak na początku The Promised Neverland, fabuła Shadows House nie cacka się z czytelnikami i co jakiś czas serwuje w ten czy inny sposób zgon jakiegoś drugoplanowego bohatera. Oczywiście nie ma się co oszukiwać, że pod nóż pójdzie od razu główna obsada, bo ta musi przynajmniej przez jakiś czas z dumą ponosić przysługujący jej plot-armor, natomiast nie przeszkadza to odstrzeliwać znaczących postaci, które nawet mimo ograniczonego czasu antenowego zdążymy polubić. Nie powiem, kto konkretnie zdołał już paść, jednak z postaci znanych z konkretnego imienia naliczyłam całe trzy zgony plus dwie śmierci Schrödingera (czyli są przesłanki, że zdołały przeżyć, ale wiele zależy od szczęścia). Wydaje się to taki zdrowy dla fabuły bilans, aby odpowiednio podnieść stawkę, lecz jednocześnie nie stać się jakimś dzikim battle royale, w którym każdy błąd będzie srogo kosztować. Na koniec pozostaje mi napisac już tylko  jedno - to niesamowite, że seria mimo upływu czasu wciąż utrzymuje wysoki poziom, jednak cała w tym zasługa duetu somato, który doskonale balansuje wszystkimi aspektami niezbędnymi do tworzenia wciągającej mangi: prześliczną kreską, pomysłową fabułą, niesamowicie barwnym (nawet jeśli mocno przy-sadzo-nym, hehe) światem przedstawionym oraz nieustannie rozwijającymi się bohaterami.

No mówiłam - totalnie jak młodzi Avengersi

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze