Wyznać czy nie wyznać? Oto jest pytanie! - recenzja mangi Kocha... nie kocha... (tomy 2-4)

Wiosna to dla nastolatków niezwykły czas - czas egzaminów ósmoklasistów, matur, ostatnich kolokwiów i początków sesji w terminie zerowym... no i oczywiście czas wielkich miłosnych uniesień. Jeśli akurat znajdziecie na to wolny kwadrans między nauką a zżerającym was stresem. Oczywiście możecie też należeć do tej grupy niebywałych szczęśliwców, którzy kluczowe sprawdziany zdołali już przetrwać lub akurat jesteście z roczników, którzy nie muszą cierpieć z powodu podejmowania ważnych życiowych decyzji (jeszcze), przez co dysponujecie kilkoma wolnymi dniami na rozwijanie jakichś miłych, wywołujących szybsze bicie kokoro znajomości... albo chociaż na zapoznawanie się z fikcyjnymi romansami. Uch, no dobra, to był wybitnie karkołomny wstęp, niemniej chodzi mi o to, że każdy potrzebuje od czasu do czasu popatrzeć, jak fajny człowiek z drugim fajnym człowiekiem fajnie się dogadują i jest im z tym faktem fajnie. Już wiosenna ramówka anime mocno nas pod tym kątem rozpieszcza, serwując paletę znakomitych, lekkich, pełnych humoru romansów, a jeśli dołożymy do tego jeszcze jakąś pasującą tematycznie mangę, to może niech brzmi ona nie inaczej, jak Kocha... nie kocha...?


Tytuł: Kocha... nie kocha...
Tytuł oryginalny: Omoi, Omoware, Furi, Furare
Autor: Io Sakisaka
Ilość tomów:12
Gatunek: shoujo, komedia, dramat, romans, szkolne życie
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Yuna w dość niefortunnych okolicznościach dowiaduje się o swoich nowych sąsiadach pewnej zaskakującej rzeczy, a mianowicie tego, że rodzeństwo Yamamoto wcale nie jest rodzeństwem! Znaczy, z formalnego punktu widzenia jak najbardziej są, ale nie łączy ich ani kropelka krwi, ani nawet wspólne wspomnienia z dzieciństwa i wychowywanie się pod jednym dachem. Ot, niespełna rok wcześniej ich rodzice - czyli mama Akari oraz tata Rio - oznajmili im, że się pobierają i że odtąd będą jedną rodziną. Nie to jest jednak najgorsze w całej sytuacji. Prawdziwym problemem jest pani Yamamoto, która zdaje się mieć dziwną obsesję na punkcie tego, aby jej dzieci nie były w zbyt zażyłych stosunkach i nie przesiadywały razem same, tak jakby obawiała się, że rozwinie się z tego regularny kazirodczy związek. Z tego powodu Akari próbuje na siłę trzymać Rio na dystans, natomiast Rio jest coraz bardziej sfrustrowany, ponieważ nie ma nawet możliwości powiedzieć swojej wybrance serca, co naprawdę czuje... bo tak, jest nią Akari. I była na długo przed tym, gdy doszło do pierwszego spotkania w poszerzonym rodzinnym gronie. Kiedy Yuna przyjmuje na klatę wszystkie te zaskakujące rewelacje, ma absolutny mętlik w głowie. Z jednej strony ogromnie współczuje Rio, a z drugiej sama znajduje się w tej samej patowej sytuacji, boleśnie świadoma, że chłopak, którego kocha, nie będzie w stanie odwzajemnić jej uczuć.

Można się śmiać z Io Sakisaki, dlaczego nie umiała przerzucić się na rysowanie digitalowe, ale patrząc na piękno tych wszystkich grafik... czy naprawdę trzeba?

Po pierwszym tomie wydawało się, że to Akari będzie robić za tę bardziej zmyślną, trzeźwo myślącą bohaterkę, jednak niespodziewanie to nikt inny jak Yuna wyrasta na jedyną prawdziwie ogarniętą, postępową postać z całej obsady. Niby jest tą podręcznikową szarą myszką podkochującą się w rozchwytywanym księciu, ale jak przychodzi co do czego, to nie waha się sięgnąć po najstraszniejszą broń w ramach gatunku shoujo - po rozmowę. Tak, tak, mnie też w pierwszej chwili ciężko było w to uwierzyć, że ktoś tu w ogóle chce rozmawiać, jednak to wcale nie był jednorazowy wybryk czy inne zaćmienie umysłu przy lekturze. Nasza nieśmiała, stroniąca od towarzystwa chłopców dziewoja raz po raz zaskakuje swoich dalszych i bliższych znajomków, a to opowiadając im o swoich prawdziwych uczuciach, a to konfrontując ich z informacjami, z których inni starają się zrobić wielką tajemnicę (lecz nie udaje im się tego zrobić na dłużej niż dwa rozdziały). Oczywiście kiedy należy utrzymać w sekrecie coś naprawdę ważnego, bo druga osoba wprost o to prosi, Yuna milczy niczym grób, natomiast jeśli czuje, że coś jest nie halo, wprost oznajmia "hej, usłyszałam od innej osoby o tym i o tym... czy wszystko jest w porządku?" albo "hej, mnie możesz powiedzieć, co ci leży na sercu". I mówią! A Yuna nie ocenia - Yuna rozumie. Owszem, pewne rzeczy wciąż bolą ją w głębi serduszka, niemniej jako przyjaciółka wywiązuje się ze swojej roli na złoty medal.

I tęskniąc sobie zadaję pytanie: czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?

Z radością przyjęłam też, że żaden z wybranków serc naszych głównych bohaterek - czyli ani Rio, ani tym bardziej Kazu - nie jest zadufanym, trudnym w obyciu dupkiem na miarę Kou ze Ścieżek młodości. Podejrzewałam o to zwłaszcza Rio, jako że nie stroni od umawiania się z coraz to nowymi panienkami, jednak jego pobudki nie są wcale tak mętne, jak należałoby się spodziewać po tego typu rozwiązłości. Tymczasem Rio szczerze chciałby, aby któraś z inicjowanych przez dziewczyny relacji w końcu kliknęła, bo wtedy mógłby na dobre zapomnieć o problematycznej sympatii do Akari. Pomijając jednak tę jedną kwestię, która po pierwszym tomie już właściwie w ogóle nie wraca, to jest z niego naprawdę spoko chłopak. Uroczo wypada zwłaszcza w kontaktach z Yuną, przy której umie się w całości otworzyć i szczerze opowiedzieć o tym, co aktualnie leży mu na wątrobie. Aż miło popatrzeć, jak bohaterowie decydują się przycupnąć sobie na ławce w parku i po ludzku porozmawiać o tym, co się wydarzyło w ostatnim czasie! Oczywiście nie jest to poziom Zapachu miłości i w sumie to trochę ciężko aspirować do tego typu wyżyn wzajemnego zrozumienia, ale przynajmniej nie mam problemu z wyobrażeniem sobie, jak za kolejne dziesięć lat czwórka bohaterów Kocha... nie kocha... stworzy właśnie takie odpowiedzialne związki jak ten Natoriego i Yaeshimy.

Mości bohaterze, proszę mnie tu nie wyręczać w wynajdywaniu ciekawych spostrzeżeń do recenzji

Przy tej okazji chciałabym się jeszcze odnieść do jednego, bardzo charakterystycznego dla mang shoujo elementu, a konkretnie do przypisków zostawianych przez autorki na marginesach lub pomiędzy rozdziałami, gdzie zwierzają się ze swoich codziennych perypetii albo ze śmiesznych akcji dziejących się przy pracy nad mangą. I chociaż normalnie nie ma w tym nic niesamowicie porywającego, ot, taka przyjemna kolumienka, którą trzeba wypełnić na potrzeby wydania magazynowego, to muszę przyznać, że za każdym razem, kiedy czytam opowiastki z życia Io Sakisaki, mam przed oczami kogoś, kto idealnie nadawałby się do obsady Mistrza romansu Nozakiego. Nie mam oczywiście pewności, że to wszystko nie jest jakiegoś rodzaju mistyfikacją, a może te perypetie są tylko literacko podkoloryzowywane, jednak nieporadność autorki osiąga momentami zatrważające rozmiary. Zresztą, jak bardzo trzeba mieć zepsutą autorefleksję, żeby nie krępować się opowiadać czytelnikom, jak to inna zaprzyjaźniona mangaczka (konkretnie Umi Ayase - autorka m.in. jednotomówki HAL) pomogła Io kupić peceta i cały sprzęt potrzebny do digitalowego rysowania, po czym ta ani razu nawet kompa nie uruchomiła, bo... przy wyjmowaniu z pudełka zniechęciła się jego ciężarem? No więc sami powiedzcie - czy mi się tylko wydaje, czy Izumi Tsubaki przy tworzeniu swoich postaci wzorowała się na kimś bardzo, ale to BARDZO konkretnym?

Eee... o takie równouprawnienie nic nie robiłam?

Daleko mi do bycia zapaloną fanką shoujo, ale zaczynam odnosić wrażenie, jakby w ostatnich latach "gatunek" ten zaczął być stopniowo odczarowywany z ciążącej nań klątwy pod tytułem "bez nieporozumienia nie ma związku ustanowienia". Zresztą, nie trzeba wcale robić dużo. Wystarczy wykopać na zbity pysk tych księciuniów mających o sobie zbyt wysokie mniemanie, a niemrawe bohaterki zastąpić takimi, które nie boją się oddychać, żeby wszystko wyszło na prostą. I co tu dużo mówić - na poziomie 4 przeczytanych tomów Kocha... nie kocha..., aż 3/4 głównej obsady składa się z osób, z którymi naprawdę łatwo jest sympatyzować i stan ten nie ulega żadnym drastycznym zmianom. Czwarta postać... no dobra, chodzi konkretnie o Akari... może nie jest moją ulubienicą przez wzgląd na to, że miota się w swoich poczynaniach chyba bardziej niż wszyscy inni bohaterowie razem wzięci, ale na szczęście nie zaliczyła żadnego bezpośredniego strzału w kolano, więc liczę, że jeszcze się z czasem wyrobi. Także bardzo polecam tę serię wszystkim, którzy nie tylko są kompletnie nowi w temacie szkolnych romansów, ale nawet tym, którzy trochę już stracili serce do rasowych shoujo.

No niech mnie kule biją, jeśli takiej dopieszczonej facjaty i imienia nie dostał nowy rywal w miłości!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze