Gdzie diabeł mówi z brytyjskim akcentem - recenzja mangi Moriarty (tomy 5-7)

Za niesamowitą popularnością coraz to nowych inkarnacji Sherlocka Holmesa stoi nie tylko to, że znaczna część twórczości Sir Arthura Conana Doyle'a trafiła do domeny publicznej, ani nawet nie to, że po prostu uwielbiamy cynicznych geniuszy walczących o poznanie prawdy, choćby działali oni tylko dla samej chęci udowodnienia wyższości swojego nieprzeciętnego intelektu. Kuszące w opowieściach z Baker Street 221 B jest również to, że nie ograniczają się wyłącznie do mieszkania na Baker Street 221 B, a wyobraźnię autorów rozpala także (przede wszystkim?) towarzysząca temu epoka wiktoriańska ze wszystkimi jej niezwykłościami i patologiami. I chociaż nie wszyscy starają się ją odwzorować co do joty - uśmiecham się tu zwłaszcza w kierunku twórców mang i anime - to jednak czuć w nich tego charakterystycznego ducha industrializmu: ten smog, nierówność klasową i kryjąca się pod warstwą fałszywej etykiety nikczemność. W Polsce w ramach tego "gatunku" już od wielu lat ukazuje się nietracące na popularności Kuroshitsuji, mieliśmy Lady Detective, która na swoje nieszczęście nie została wydana do końca przez upadek wydawnictwa Yumegari, mamy pierwszy part JoJo, który może trochę mniej skupia się na tajemnicach, a bardziej na praniu po ryjach, no i jest wciąż wydawany Moriarty, który spośród wszystkich wymienionych tytułów trzyma się chyba najbliżej ziemi, co nie znaczy jednak, że duetowi autorów nie udało się w interesujący sposób zabawić światem przedstawionym...


Tytuł: Moriarty
Tytuł oryginalny: Yuukoku no Moriarty
Autor: Ryousuke Takeuchi (scenariusz), Hikaru Miyoshi (rysunki)
Ilość tomów: 17+
Gatunek: shounen, tajemnica, dramat, historyczny
Wydawnictwo: Waneko
Format: 195 x 135 mm (powiększony)

Jakby w odpowiedzi na pragnienia Holmesa, aby móc zająć się jakąś angażującą kryminalną zagadką, podczas powrotu pociągiem z Yorku do Londynu dochodzi do zuchwałej zbrodni. Co gorsza, uwikłany zostaje w nią John, który jeszcze chwilę temu poważnie pokłócił się z Sherlockiem, mając mu za złe, że przez głowę detektywa-konsultanta w ogóle mogła przemknąć myśl o zabiciu Hope'a dla uzyskania informacji o tajemniczym geniuszu zbrodni zajmującym się eliminacją wątpliwych moralnie arystokratów. Sherlock oczywiście wie, że prostoduszny Watson nie ma absolutnie nic wspólnego z zabójstwem jubilera i kradzieżą przewożonych przez niego klejnotów, niemniej bardziej od dobrego imienia przyjaciela zależy mu na odkryciu tożsamości mordercy, tym bardziej, że czasu jest niewiele - dokładnie tyle, ile brakuje do przyjazdu na kolejną stację. Sherlock nie jest jednak jedynym człowiekiem, który natychmiast podejmuje rzuconą mu przez los rękawicę. Tym samym pociągiem podróżuje również... dwójka z braci Moriartych! Louis z uwagi na bezpieczeństwo najchętniej w ogóle by się w to wszystko nie mieszał, jednak William, zwłaszcza po ucięciu sobie z Sherlockiem krótkiej pogawędki, z miejsca nabiera ochoty, aby potraktować nadarzającą się okazję jako rozgrzewkę dla mózgu i zmierzyć się w tym niecodziennym, intelektualnym wyścigu.

Rzadko, bo rzadko, ale na szczęście istotną rolę w tej historii odgrywają również niezwykle kompetentne kobiety

Wielki plan Williama zdecydowanie nabiera rumieńców, ponieważ wraz z pojawieniem się Sherlocka (oraz paru innych istotnych graczy) ekipa Mistrza Zbrodni przestała się rozdrabniać z zabójstwami poślednich arystokratów, a zaczęła budować scenę pod znacznie większy przewrót. A to zdobędą jakieś arcy-tajne dokumenty, a to przygruchają sobie nowych, sprytnych kompanów, a to umocnią swoją pozycję w ramach MI6, a to skorzystają z nadarzającego się zamieszania, aby zjednoczyć ze sobą skłócone strony, jednocześnie polując na szajkę pierwszorzędnych szumowin... dzieje się, oj, dzieje. Widać, że nie są w ciemię bici i naprawdę zależy im na zrobieniu czegoś więcej niż tylko usunięciu z tego łez padołu kilku wyjątkowo odrażających sukinsynów. Jasne, nie zaszkodzi przy okazji zasiać wśród arystokracji pewnej dozy niepokoju, że jak nie będą grzeczni, to przyjdzie po nich zły Mistrz Zbrodni i ich zje. Jednocześnie trzeba pamiętać, że na dłuższą metę sama metoda kija kompletnie by się nie sprawdziła, a istniejące już podziały tylko tym bardziej by się zaostrzyły - i tak nieźle już wyprani z empatii możni zaczęliby naskakiwać na wszystko i wszystkich dookoła, natomiast rozochocony plebs widziałby wyższe warstwy wyłącznie jako antagonistę zbiorowego. Williamowi zależy jednak na tym, aby eliminacja tych najbardziej palących problemów pociągnęła za sobą większe przemiany, a przede wszystkim żeby udało się skierować skostniałą mentalność Brytyjczyków na lepsze, prowadzące do jedności i równouprawnienia tory.

Okieneczko, powiedz przecie - kto jest najbardziej charyzmatycznym antybohaterem na świecie?

Swoją drogą choć przez pierwsze tomy poznawaliśmy wydarzenia z punktu widzenia Williama (a przy okazji także jego braci i kompanów w zbrodni), tak od momentu, kiedy tłem stały się sprawy znane z oryginalnych przygód napisanych przez Sir Doyle'a, światło reflektorów skupia się na starym... no, dobra, może nie aż tak starym, a już na pewno nie brzydkim... dobrym Sherlocku Holmesie. I Watsonie, nie zapominajmy o Watsonie. Jak każde poprzednie wcielenie genialnego detektywa ukazywane w szeroko pojętej popkulturze, tak i to nie grzeszy skromnością, popisując się swoimi zdolnościami dedukcji przy każdej nadarzającej się sposobności. Widać też, że Sherlock jest mocno znudzony, już niemal zblazowany tym, że praktycznie żadna kryminalna zagadka nie stanowi dla niego większego wyzwania... a przynajmniej dzieje się tak do spotkania się z Moriartym w okolicznościach odkrycia w pociągu ciała zamordowanego jubilera. Pozwolę sobie pozostawić na boku mój skrawek osobowości odpowiedzialny za bycie fujioshi i wspomnę po prostu, że między tymi dwoma pieruńsko szczfanymi panami widać niesamowitą chemię. Jak to sobie każdy w swojej głowie nazwie, nie wnikam, jednak dość powiedzieć, że wydają się być dla siebie istnymi bratnimi duszami. Tylko w swoim towarzystwie mogą dać upust wyżynom intelektu i nawet stojąc po przeciwnej stronie barykady (o czym w pełni wie na razie tylko William), nie wpływa to na szacunek, jakim darzą zdolności towarzysza.

Tylko dziś - dwie dedukcje w cenie jednej!

Zupełnie inaczej sprawy się mają w przypadku kontaktów ze starszym bratem Sherlocka, Mycroftem. Choć należałoby się spodziewać podobnej komitywy między dwójką intelektualistów zajmujących ten sam konar drzewa genealogicznego, to jednak jak potwierdzi każdy, kto ma rodzeństwo (a byłam tam, widziałam to) - z takimi nie ma konstruktywnych rozmów, a jedynie kłótnie i mierzenie się naaa... lufy rewolwerów. Bracia Holmes wykorzystują praktycznie każdą nadarzającą się okazję, żeby tylko wbić temu drugiemu szpilę i choć na swój bardzo, BARDZO specyficzny sposób dbają o dobro rodziny i nikomu nie daliby skrzywdzić tego drugiego (gdyż przyjemność tę mają zarezerwowaną wyłącznie dla siebie), to jednak od uszczypliwości jeszcze nikt nie umarł, prawda? Co jednak z pewnością łączy obu panów, to specyficzne ciągoty do mocno niejednoznacznych, balansujących na granicy dobra i zła profesji. Sherlock jako detektyw wytrwale poszukuje prawdy, jednak pomijając wyrządzenie ewidentnej krzywdy drugiemu człowiekowi, nie waha się przed niczym, byleby tylko zaspokoić własną ciekawość. Mycroft pracuje znów tuż przy samej koronie i jak możemy się domyślić (np. na podstawie lektury Kuroshitsuji), jako oddany piesek królowej musi bez mrugnięcia okiem tuszować wszelkie afery, które zagrażają stabilności Wielkiej Brytanii.

Prawdziwego przyjaciela poznasz w biedzie... a prawdziwą rodzinę - że ci tę biedę jeszcze dodatkowo wytkną

Ale, ale! To jeszcze nie koniec postaci, które potrafią wjechać Holmesowi na ambicję! Ma ten nasz Sherly szczęście, oj, ma... Po sprawie z trupem w pociągu przychodzi bowiem czas na hojnie opłacone zlecenie, aby odzyskać pewną problematyczną fotografię od światowej sławy aktorki, panny Irene Adler. Jak może wiecie z innych dzieł (pop)kultury albo nawet samych oryginalnych powieści, Irene była jedyną kobietą, która w ogóle interesowała Sherlocka. Czy to ze względu na urodę, na charyzmę, a może skuteczność w zabijaniu mu ćwieka swoimi matactwami? Nasza nowa wersja nie bawi się w żadne wybory i zgarnia całą pulę dostępnych przymiotów. Zresztą, w mojej opinii Holmes w towarzystwie panny Adler nie tyle nie jest w stanie rozgryźć jej motywacji, ile zachowuje się jak zwyczajny idiota. Plan, jaki razem z Watsonem "opracowali", chcąc wykraść fotografię bezpośrednio z jej domu... nie wiem, może to kwestia obecności Johna, a może takie sztuczki w zupełności wystarczały na durniów ze Scotland Yardu (btw ci to mają chyba nawet niższe wymagania stanowiskowe niż Imperium przy zatrudnianiu szturmowców), ale to się w żadnym momencie kupy nie trzymało. Niemniej jest to ogromnie urocze, jak w każdej z trzech wspomnianych relacji Sherlock jest umiejętnie ogrywany - Moriarty traktuje go jako takiego pociesznego kolegę, któremu trzeba pozwolić robić rzeczy w swoim tempie, Mycroft nie ma najmniejszych skrupułów, żeby wytrzeć bratem podłogę, natomiast Irene udaje słodką trzpiotkę, urabiając sobie pana detektywa niczym rozgrzany w dłoniach kawałek plasteliny.

Ach, żeby ci lokatorzy pomieszkujący na krzywy ryj zawsze chcieli być tak schludni i elokwentni...

W przeciwieństwie do poprzednich woluminów, w tych tomach znajduje się wyłącznie materiał, który został praktycznie co do joty przeniesiony na anime (a żeby być precyzyjnym - trafił do odcinków od 11. do 16.). Nie ma się jednak co dziwić tej jakże nagłej skrupulatności animatorów z Production I.G, ponieważ wydarzyły się tu naprawdę istotne rzeczy. Po pierwsze doszło do pierwszego intelektualnego starcia między Sherlockiem i Williamem; po drugie rozegrała się cała heca z Irene i skradzionymi przez nią dokumentami, o poznanie treści których zażarcie walczyli zarówno Holmes z Watsonem, jak i "rodzinka" Moriarty; a po trzecie od razu przeszliśmy do pewnego intrygującego Brytyjczyka, który jest chyba jeszcze bardziej przememłany popkulturowo niż sam Sherlock, a mianowicie do Kuby Rozpruwacza. I chociaż pojawiają się tu pewne rozwiązania fabularne, które wyglądają jakby były żywcem wyciągnięte z głowy Yany Toboso radośnie dziubdziającej sobie przy Kuroshitsuji (zwłaszcza ten... khem... nietuzinkowy pomysł z agentem 007), to Moriarty ani na chwilę nie traci z oczu fundamentu całej historii, jakim są przemiany społeczno-ustrojowe. Jasne, daleko temu do jakiegoś dramatu politycznego pełną gębą, niemniej głęboko szanuję duet autorów za to, że zdołali w naprawdę nienachalny sposób połączyć wartką akcję z solidną lekcją historii.

Jako że Sherlock uprawiał oryginalnie boks, nie obce są mu nawiązania do kultowej sceny z Ashita no Joe

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze