Niektórzy po prostu lubią patrzeć, jak świat płonie - recenzja mangi Fire Force (tomy 10-12)

Dziś prawdziwych tasiemców już nie ma - chciałoby się smętnie zanucić pod nosem, patrząc na te wszystkie zapowiedzi jeśli nie finałów, to przynajmniej wchodzenia w ostateczną fazę historii w topowych shounenach ostatnich kilku lat. W marcu tego roku takie informacje dotarły do nas od strony autorów Jujutsu Kaisen oraz My Hero Academia - Gege Akutami stwierdził w wywiadzie, że prawdopodobnie zakończy mangę w ciągu dwóch lat, natomiast Kouhei Horikoshi wraz z 306. rozdziałem rozpoczął finałowy arc swojej opowieści o nastoletnich superbohaterach. Nie lepiej jest z Doktorem Kamieniem, który we wrześniu również znalazł się u progu ostatniego arcu, a bazując na tym, ile rozdziałów zajmowały poprzednie przygody, nie daje się tej serii więcej niż zaledwie kilka dodatkowych tomów. Nawet Atsushi Ohkubo uległ temu trendowi na kończenie historii, bo chociaż Fire Force z impetem udało się przekroczyć magiczną granicę 30 tomów (czego Soul Eaterowi nie było dane dokonać), to w połowie października gruchnęła informacja, że i tu rozpoczęła się decydująca faza starcia między dzielnymi Strażakami a planującymi apokalipsę Białymi Szatami.

Na szczęście od czego mamy One Piece'a, czyż nie?


Tytuł: Fire Force
Tytuł oryginalny: Enen no Shouboutai
Autor: Atsushi Ohkubo
Ilość tomów: 31+
Gatunek: shounen, akcja, supernatural, komedia, szkolne życie, ecchi, dramat
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Ósemka wdziera się do podziemnej bazy wroga w nadziei, że odnajdą tam młodszego brata Shinry oraz kilka odpowiedzi na dręczące ich pytania odnośnie całego majdanu z samozapłonami, jednak akcja nie obywa się bez problemu. Praktycznie natychmiast funkcjonariusze zostają rozdzieleni i jakby mało tego było, z ciemności atakują ich Białe Szaty. Ekipa radzi sobie z nimi z mniejszymi bądź większymi sukcesami, natomiast największy orzech do zgryzienia ma sam główny bohater, który staje naprzeciwko jedynego ocalałego członka swojej rodziny. Jak można się było spodziewać po tak długim pobycie w obozie wroga, Shou nie daje sobie przemówić do rozsądku, a jedynym przejawem jakiegokolwiek uznania dla istnienia Shinry jest fakt, że nie zabija go w jednej sekundzie. Chociaż poprawka. Nie zabija go w tysięcznym ułamku sekundy, co zdecydowanie potrafi. Aby przedrzeć się przez barierę "zatrzymywania czasu" Shou, Shinra decyduje się postawić wszystko na jedną kartę, a konkretnie na swoją zabójczą prędkość odrzutowych nóg. W tym celu musi być nie tylko szybszy niż światło,  ale nawet szybszy niż śmierć, która czyha na jego rozbite na atomy istnienie...

Miło, że Ohkubo dba o dostatek dorosłych bohaterów, choć oczywiście dla równowagi dobrostanu trzeba też od czasu do czasu wcisnąć jakąś shotę

Nie jest oryginalne to, że główny bohater ma wyjątkową moc spośród i tak już nieźle wyjątkowych mocy, ale wyjątkowe jest chociaż to, że tych wybrańców jest konkretna grupa i od zgromadzenia całości (albo przynajmniej komisyjnej większości) zależy wygrana całej wojny. A z tym nie jest póki co najlepiej. Pies już z postaciami takimi jak Shou, którym przeprano nieco mózg, bo to jest jeszcze do odkręcenia byle zwrotem akcji, ale nie mam pewności, czy komukolwiek szczerze zależałoby na tym, żeby być po prawilnej stronie barykady razem z osobą, która dosłownie lubi patrzeć, jak świat płonie i lubi doprowadzać do niebezpiecznych sytuacji dla samej radości odczuwania dreszczyku emocji - no normalnie wypisz wymaluj dziecko, które z pomocą lupy podpala mrówki. Złodupcy czasami muszą być po prostu psychopatycznie źli, inaczej spuszczenie im oczyszczającego atmosferę łomotu nie będzie odpowiednio satysfakcjonujące (pozdrawiam z tego miejsca całą niechlubną procesję antagonistów Fairy Tail, którym peron z honorem odjechał wiele rozdziałów za wcześnie).

Kiedy rozrysowałeś już kadry, ale trochę zmieniła ci się koncepcja i głupio było marnować kartkę papieru...

Jak na tak banalnie prosty w swoich fabularnych założeniach fantasy shounen, Ohkubo naprawdę dba tu o porządne naukowe podstawy swoich magicznych wariactw. Weźmy choćby na warsztat moce pirokinetyków. Fakt, że na Arthura nie działa pranie mózgu nie jest wcale opartyena dowcipie, że jest on zbyt głupiutkim i zbyt prostolinijnym chłopakiem na bycie zdalnie sterowanym przez wroga. Tak naprawdę chodzi o naturalne właściwości plazmy (w tym przypadku - plazmowego miecza), która z zasady osłabia wpływ pola magnetycznego (czyli mocy, którą posługuje się przeciwnik). Innym przykładem jest żarliwie (hehe) omawiana przez Lichta pirokinetyczna zdolność Shou bazująca na teorii względności czasu, teorii rozszerzania się wszechświata... i co najmniej dwóch litrach porządnego sake, bo ciężko mi pojąć, jakim cudem zdołał to wykoncypować urobiony po pachy mangaka. Jakby tego było mało, nawet tak prosta rzecz jak zabezpieczenie Shinry, który skończył z mieczem przebitym na wylot, zostało pokazane z zachowaniem wszelkich zasad prawidłowego udzielania pierwszej pomocy, co w mandze opowiadającej o, było nie było, funkcjonariuszach publicznych, jest sporym dowodem szacunku do omawianej profesji. I tak zamiast pozwolić, by protagonistę uleczyła moc przyjaźni, koledzy z Ósemki pozostawili ostrze w ciele Shinry (coby się chłopak nie wykrwawił w trzy minuty z otwartej rany), umieścili go na noszach, ułożyli na boku, podali tlen i w trybie pilnym odwieźli do szpitala. Niby to takie nic, ale jaki uśmiech wywołuje na twarzy czytającego bombelka!

...przeWIDZIAŁA Haumea z koroną zasłaniającą oczy

Ciekawie jest też poznawać kolejnych kapitanów Zastępów. Kapitan Huang odpowiedzialna za Szósty Zastęp w przeciwieństwie do Księżniczki Hibany wygląda na naprawdę kompetentną, wzbudzającą szczery szacunek podwładnych babkę. Nie było jej co prawda wiele, ale z tego, co pokazano, udało się zaprezentować ciekawy dualizm jej pracy - na polu walki jest w stanie bez wahania, a przy okazji bez zadawania zbędnego cierpienia eliminować Płomiennych, natomiast w szpitalu wykorzystuje swoje pirokinetyczne moce do ratowania rannych kolegów po fachu. Mamy też okazję poznać bliżej dowódcę Czwartego Zastępu, a zarazem dziadka porucznik Szóstego Zastępu, kapitana Arga. Jeśli widząc go macie skojarzenia, jakby ojciec Anderson z Hellsinga zdołał dożyć zasłużonej emerytury, to witajcie w klubie. Ohkubo ma niebywały talent do tworzenia podstarzałych bohaterów, którzy praktycznie zawsze mają jakiegoś dziwnego hyzia (w tym przypadku pragnienie bycia spalonym, aby znów poczuć przebłysk Adolla Link), ale jak przychodzi co do czego, to odpala im się taki wewnętrzny Terminator, z którym nie warto zadzierać. Na tym barwnym tle kapitan Oubi wydaje się jeszcze bardziej zwyczajny i ludzki, ale przez to tym bardziej godny podziwu, bo mimo braku magicznych dopalaczy nie boi się rzucać w wir walki.

Chrześcijanin tańczy, tańczy, tańczy, tańczy~

O ile na początku autor jeszcze jakoś dawał radę oszukiwać sam siebie, że tworzy mangę o strażakach, którzy może i czasem mają na usługach ogień, ale w ostatecznym rozrachunku i tak ich priorytetem jest ratowanie żyć zwykłych obywateli przed nieobliczalnym żywiołem. Na poziomie tych nastu tomów nikt już nawet nie próbuje ściemniać, że to taki trochę Soul Eater 2.0, tylko zamiast mówić wprost o szaleństwie, manifestuje się ono wraz z połączeniem pewnych postaci z Adolla Burst (czy jak wolą laicy - z piekłem). Tak, świetnie się to prezentuje graficznie, zwłaszcza przy stylu rysowania Ohkubo, który ewoluuje na potęgę... natomiast jest we mnie jakaś cząstka zawodu, że bezpowrotnie utraciliśmy ten obecny w pierwszych rozdziałach czar, kiedy to magiczny shounen mocno mieszał się ze srogą życiówką. Teraz to nawalanka czystej wo... pardon, czystego ognia, w której będziemy biegać za kolejnymi posiadaczami Adolla Link (czy jak wolą laicy - łączności z piekłem) i walczyć o to, by cały świat przedstawiony nie sfajczył się już do reszty.

Nie dość, że męskie klaty, to jeszcze z legalnymi sutkami! Szarpałabym taki kalendarz na 2022 rok jak Reksio szynkę!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze