Ławka rezerwowych idealna na przeczekanie - podsumowanie sezonu anime (lato 2021)

Siemaneczko! Choć wiosna zdołała się wybronić mimo posępnych przypuszczeń, że po tak przeładowanej hitami zimie nie czeka nas już nic dobrego, rynek anime musiał wreszcie zaczerpnąć głębokiego tchu i tradycyjnie nastąpiło to latem - choć tym razem głównie dlatego, że jest to jedyny czas bez restrykcyjnych obostrzeń, co zachęciło do wyjścia z szaf nawet najbardziej zatwardziałych piwniczaków. A skoro nikt nie siedzi w domach (do czego pewnie jeszcze zdążymy wrócić), to i komitety produkcyjne wstrzymały się przed wypuszczaniem co lepiej zapowiadających się produkcji. Spokojnie, na te wszystkie Kimetsu no Yaiby, Mushoku Tensei, Komi-sany i Osiemdziesiątki-szóstki jeszcze przyjdzie pora, ale trzeba być wyrozumiałym wobec zawodników, którzy mimo wszystko postanowili mimo skwaru i pandemicznej rezygnacji stanąć na linii startu. A jak się bardzo uprzeć, to można nawet znaleźć jedną lub dwie serie, które wstyd byłoby pominąć przy podsumowywaniu roku. Spójrzmy zatem, ile smoków przybrało ostatnio postać ślicznotek lub biszy (podpowiem - zaskakująco dużo), ile razy musieliśmy cofać się w czasie (podpowiem - przebiliśmy Endless Eight), jak dużo Shafta w Shafcie jest w stanie pomieścić pojedynczy sezon (jak się okazuje - więcej niż jeden) oraz gdzie leży granica przesytu isekajami (śledztwo wciąż w toku).

Indżojujcie!

A teraz rzucę magiczne zaklęcie, żeby wam się miło oglądało anime... moe, moe... SAKUGA!

Boku no Hero Academia 5th Season

Hasta la vista, ciekawy wątku Hawka!

Choć morderczo ciężka walka Endeavora i Hawka z Nemu ledwo co zdążyła się rozstrzygnąć, lekcje w Akademii Bohaterów muszą się odbywać zgodnie z ustalonym harmonogramem. A ten przewiduje, że na koniec zajęć uczniowie klasy 1-A będą musieli zmierzyć się z kontrolowanym alarmem informującym o tym, że na teren szkoły wtargnęli przestępcy. Młodzi superbohaterowie dzielą się taktycznie na mniejsze ekipy i zgodnie z posiadanymi umiejętnościami przystępują do akcji ratunkowej: ci, których moce pozwalają na obserwację lub nasłuchiwanie, starają się zebrać odpowiednio dużo informacji o zdarzeniu i jego skutkach; ci posiadający przydatne zdolności ruszają pomóc rannym "cywilom", natomiast uczniowie, którzy najlepiej radzą sobie w zwarciu, zostają oczywiście oddelegowani do sklepania kilku buziek. Okazuje się jednak, że ich przeciwnikami w egzaminie praktycznym z superbohaterstwa będzie dwójka z Wielkiej Trójki - Hadou oraz Amajiki.

Pięć sezonów anime, z czego aż cztery trwały po 25 odcinków - to dla jakiejkolwiek marki zarówno olbrzymi sukces, jak i nieliche przekleństwo. Szczęściem w nieszczęściu fabuła anime zdołała praktycznie dogonić materiał mangowy, więc albo ogłoszony szósty sezon będzie tymczasowo ostatnim, albo twórcy nie będą się aż tak spieszyć z jego emisją. I bardzo dobrze, bo nawet wytrwali fani mają już serdecznie dość Boku no Hero Academia w jego najsłabszych momentach. Zdarzało mi się o tym wspominać już przy okazji podsumowywania poprzednich sezonów, ale BnHA cierpi na pewną przykrą przypadłość, bo średnio co drugi arc pojawiają w nim się jakieś nudne, shounenowe popierdółki do odhaczenia (czy to treningi, czy też turnieje) które kompletnie wytrącają odbiorcę ze skupienia się na gęstniejącym konflikcie między odbębniającymi pańszczyznę bohaterami a jednoczącymi się złodupcami. W sezonie piątym jest tego dużo za dużo. Pierwsza połowa skupia się na widowiskowych, lecz zarazem nic nie wnoszących do historii pojedynkach między klasą 1-A i 1-B, natomiast druga rozpoczyna się miniarcem z praktykami u Endeavora, czemu bliżej jest do Trudnych spraw niż do prawilnego shounena. No i jak skomentować fakt, że reżyserzy niektórych odcinków przechodzili samych siebie i wciskali w nie powtórki minionych wydarzeń rozciągnięte na dobre dziesięć minut? Dopiero kilka ostatnich odcinków wniosło do historii nieco rewelacji jeśli chodzi o Ligę Złoczyńców i jej dalsze cele. Nie zaprzeczę też, że marka stała się ofiarą swojej własnej popularności, a studio Bones tak rozpaczliwie stara się zadowolić fanów (czyt. zgarnąć ich pieniądze), że równolegle do tego sezonu pracowano również nad trzecim już filmem kinowym.  Chyba nie miałam wcześniej okazji wyrazić się o nich szerzej, ale gdybym mogła opisać, jak bardzo bolą mnie zęby po tych filmach, zwłaszcza po seansie Heroes:Rising, które nawet nie potrafiło być grzecznym fillerem, tylko postanowiło puścić pawia prosto na podstawowe zasady działania mocy One for All... Chodzi o to, że co za dużo, to niezdrowo, a im więcej studio ma projektów w garści, tym większe jest prawdopodobieństwo, że będą one nijakie. I tak właśnie dotarliśmy do tego momentu, gdzie Boku no Hero Academia osiągneło status duchowego tasiemca, bo i co z tego, że wypuszcza się go sezonami, jeśli waty w tym nie mniej co w trzaskanym cotygodniowo Boruto...

7/10 - Horikoshi chyba bardzo chciałby umieć w liniową fabułę, ale naleciałości wielkich shounenowych tasiemców każą mu się babrać w dzielenie historii na mniej i bardziej ambitne arce. Mimo wszystko trzymam kciuki za ten szósty sezon, który wreszcie ma być konkretną rozpieduchą na trzysta fajerek.

Bokutachi no Remake

Już tej jesieni na wszystkich uczelniach wyższych! Zapraszamy na premierę światowego hitu Koszmar zarwanej nocki II: Zemsta kolokwium

Życie jest straszną suczą, a skończenie studiów na wymarzonym kierunku nie zawsze gwarantuje pracę w zawodzie - kierując się tą logiką Kyouya Hashiba odrzuca myśl o pójściu na studia artystyczne, a zamiast tego wybiera bezpieczną ekonomię. Po 28 latach życia dociera jednak do niego, że popełnił fatalny błąd. Praca biurowa nie przyniosła mu satysfakcji, dlatego postanowił ją rzucić i wrócić do tworzenia gier. Niestety tytuł, nad którym pracował, okazał się wielką finansową klapą, a studio, w którym pracował, musiało zwinąć manatki. Nic to, że Kyouya zdołał zdobyć dość bogate jak na swój wiek doświadczenie w zakresie wszelkich możliwych stanowisk w branży - bycie przeciętniakiem nie pozwoliło mu zagrzać nigdzie miejsca i uznać "tak, właśnie to chcę robić w życiu". Nadzieję na lepsze jutro daje głównemu bohaterowi przypadkowe spotkanie z szefową zespołu przydzielonego do produkcji Platynowego Projektu, jubileuszowej gry od znanego studia SuccedSoft. Kyouya jako człowiek-orkiestra zostaje zatrudniony do ogarniania zakulisowego burdelu i po sześciu miesiącach doskonałego odnajdywania się w nowej roli już-już ma dostać przedłużenie umowy, gwarantującą mu ciepłą posadę w ukochanej firmie... kiedy plany idą w łeb, projekt zostaje zawieszony, a dalsza współpraca - unieważniona. Kyouya wraca do domu rodzinnego i z goryczą wspomina decyzję, jaką podjął w związku z kierunkiem studiów. Ach, gdyby mógł się cofnąć w czasie i pójść zupełnie inną ścieżką kariery! Mówisz-masz, główny bohaterze anime. Kyouya dostaje wyjątkową szansę, aby ponownie przeżyć ostatnie dziesięć lat młodości, poczynając od odrzuconych dawniej studiów artystycznych.

Chciałabym tę serię kochać, ale nie umiem jej też w pełni nienawidzić, bowiem jest jedną z wielu podobnych jej ofiar, które są adaptacjami niezakończonego w momencie emisji oryginału. Pomijając może drobne naleciałości haremówek lat 90. i 00. (a myślałam, że bicie protagonistów przez przewrażliwione tsundere wymarło razem z dinozaurami), koncept na historię przedstawia się... co tu dużo mówić... rewelacyjnie. Dopiero co w recenzowanym pierwszym tomie mangi Blue Period zwracałam uwagę na to, że niewiele jest tytułów, które poruszają problem wyboru między z pozoru stabilną ścieżką kariery a ryzykiem podejmowanym przy okazji kurczowego trzymania się pasji. Główny bohater Bokutachi no Remake nie tylko stanął przed takim dylematem, ale nawet czołowo zderzył się ze ścianą rzeczywistości i srogo pożałował, że nie mógł trochę bardziej zaufać swoim własnym możliwościom. No ale że to bajka, to magicznie dostaje drugą szansę, nie wiedząc nawet, że przyjdzie mu żyć pod jednym dachem z całą podziwianą Platynową Generacją (konia z rzędem temu, kto nie miał nawet najłagodniejszego przeczucia, kim okażą się towarzysze protagonisty). Ba, również cały motyw z tym, że zapał protagonisty może nieświadomie podcinać skrzydła ambicji przyszłym/byłym geniuszom, jest czymś naprawdę nietuzinkowym i skłaniającym do refleksji, gdzie właściwie kończy się pomoc, a gdzie zaczyna patologiczne wyręczanie. Elementy romansowe nie są znów jakoś niesamowicie nachalne i rozumiem, że ich obecność jest podyktowana twardymi zasadami rynku - albo przemycasz w swojej light novelce urocze waifu, albo siema nara i skończysz na zapleczu księgarni. Niemniej w anime wszystko to jest podawane dosyć chaotycznie, pacing (zwłaszcza pod koniec serii) to jakieś nieporozumienie, kumpel protagonisty to drama bitch jakich mało, plottwisty można przewidzieć na wiele odcinków do przodu, no a finał... jego praktycznie nie ma, bo i być nie mogło, skoro LNka wciąż powstaje, a nikt w studiu feel. nie miał szczątkowego pomyślunku, jak to wszystko dopiąć w sensowne zakończenie. A naprawienie tego burdelu byłoby dziecinnie proste. Wystarczyło dać głównemu bohaterowi drugą szansę, aby w kluczowym momencie kończenia projektu pozwolił swoim towarzyszom na twórczą swobodę, pokazać ich zadowolone buźki i pyk, dorzucić mądrą puentę, że współpraca z ludźmi opiera się na trudnej sztuce kompromisów... ale nie. Lepiej zostawić otwarte zakończenie i zaserwować kolejną rozbudowaną reklamówkę zupełnie innego produktu.

6/10 - o ile nie wydarzy się cud i za jakiś czas ktoś nie ogłosi się kontynuacji, to aż przykro mi będzie wspominać tak doskonale spieprzony projekt.

Fumetsu no Anata e

O, toż to wykapany konwentowicz po trzech dniach zabawy na DDRze!

Pewien tajemniczy byt postanowił stworzyć i umieścić w świecie Kulę, obiekt o niezwykłych zdolnościach adaptacyjnych, który po spełnieniu pewnych warunków potrafi przeobrazić się w to, z czym się zetknął. Na początku Kula trąca najzwyklejszy kamień, przez co przyjęła jego formę. Potem porósł ją mech, a następnie przykrył gęsto padający śnieg. Wreszcie po jakimś czasie - być może nie tak długim, a być może trwającym całe milenia - w pobliżu Kuli upadł ciężko ranny wilk. Wtedy Kula znów zareagowała i przemieniła się w idealną kopię zwierzęcia - tak idealną, że powieliła nawet głęboką ranę na tylnej łapie. W pierwszym momencie złożoność funkcjonowania organizmu była trudna do opanowania, jednak wkrótce Kula pojęła rolę kończyn i ruszyła przed siebie, przez zaśnieżone pustkowia tundry. Ostatecznie dotarła do skromnej, na pierwszy rzut oka opustoszałej wioski, jednak kiedy Kula w czworonożnej formie poruszyła rozwieszone po okolicy linki z grzechotkami, z jednej z chatek wyskoczył szarowłosy chłopak i... z radością przywitał wilka, nazywając go per Joan. Jak można się było domyślić ze słów nastolatka, zwierzę było jego jedynym kompanem, który zniknął dwa miesiące wcześniej, a który razem z chłopcem już od pięciu lat czekał na powrót reszty mieszkańców wioski, szukających za śniegową pustynią lepszego miejsca do życia.

Kto wiedział, że za mangowy pierwowzór odpowiada autorka Koe no Katachi, ten od samego początku mógł się spodziewać emocjonalnej przejażdżki bez trzymanki. W przeciwieństwie jednak do historii o głuchej dziewczynce i jej dawnym, zmieniającym się na lepsze prześladowcy, tu należy przygotować się na regularne zgony drugoplanowych bohaterów. Dużo zgonów. Takich że na mur-marmur, a nie jak w klasycznych shounenach - wystarczy problem porządnie odespać i śmiertelne obrażenia znikają jak ręką odjął. Jasne, niecertolenie się z postaciami to chwyt częściowo tani i pod pewnymi względami przewidywalny, zwłaszcza że historia opiera się na powtarzalnej formule pod tytułem: "Kula może ewoluować tylko wtedy, gdy osoba, którą darzy szczególnymi uczuciami, umrze". Niemniej wiele zależy również od tego, do czego dojdzie w tak zwanym międzyczasie, czy w ogóle bohaterów polubimy, w jakim momencie ich egzystencji dojdzie do (nieuchronnego przecież dla istot żywych) zgonu i tak dalej, i tak dalej. Zgadzam się jednak z często pojawiającą się opinią, że swój pik seria - a przynajmniej ten sezon - osiągnęła wraz z zakończeniem arcu z Gugu. Później przedstawiani bohaterowie nie byli nawet w połowie tak interesujący jak ci wcześniejsi, a sam pomysł na późniejszą "przygodę" na wyspie pełnej złoczyńców wydał się co najmniej oklepany. Wisienką na torcie jest natomiast fakt, że na produkcji wysokiej jakości sporym cieniem położył się odcinek 17, brzydki jak listopadowa noc i niepotrzebny jak siekane korniszony na pizzy. A skoro już przy grzeszkach serii jesteśmy, to należałoby jeszcze solidnie skrytykować opening - cóż z tego, że wykonywała go znakomita w swoim fachu Hikaru Utada, skoro nie dało się go oglądać przez ilość latających we wszystkie strony spoilerów? I to jeszcze takich totalnie chamskich, puszczanych w formie szybkich przebitek sklejonych ze sobą bez żadnego większego ładu i składu, ot, żeby dużo się działo i dużo kolorków migało (współczuję epileptykom). Koe no Katachi wyświadczyło swojemu młodszemu rodzeństwu  niedźwiedzią przysługę, tak wysoko zawieszając produkcyjną poprzeczkę, niemniej na pewno warto dać Fumetsu szansę, bo to niezwykle rzadki przypadek oryginalnego fantasy, które ma sobą coś nowatorskiego i ambitnego do przekazania.

7/10 - choć drugi sezon został już odważnie zapowiedziany na koniec 2022 roku, to mam nadzieję, że studio Brain's Base nie będzie nam już serwowało po drodze żadnych niespodzianek w postaci przesunięć premiery, robionych po kosztach odcinków czy wiązanki spoilerów już na starcie animu.


Heion Sedai no Idaten-tachi

I pomyśleć, że drugi sezon One Punch-Mana nie mógł wyglądać chociaż w połowie tak dobrze...

Przed ośmiuset laty na świecie istniały demony, które doprowadziły ludzkość na skraj wymarcia. Ci, którzy zdołali przeżyć, zaczęli modlić się do bogów o ratunek i - zdziwicie się - posłuchali oni próśb. Idateni (japońscy bogowie z buddyjskiego nurtu zen, znani ze swojej niezwykłej szybkości) podjęli się walki z demonami i choć nie było to łatwe starcie, zdołali zapieczętować potwory. Niestety, wiązało się to z koniecznością zabezpieczenia zaklęcia również po tej drugiej stronie, dlatego większość Idatenów poświęciła się, pozostawiając na straży w ludzkim świecie młodą boginię imieniem Rin. Dekady mijały... mijały i całe wieki... a pieczęć jak trwała, tak trwała. Jednocześnie trwała również Rin, choć trzeba przyznać, że jedna kwestia w jej "życiu" się zmieniła - a mianowicie narodziło się nowe pokolenie Idatenów w postaci trzech dość nieokrzesanych bojowo osóbek: łatwo tracącego cierpliwość Hayato, stroniącego od walki, za to uwielbiającego książki Yssleya oraz delikatnej Pauli. Choć Rin dzień w dzień z użyciem dość krwawych metod wbijała podopiecznym do głów (i to całkiem dosłownie) walkę, nie zmieniło to jednak faktu, że spokojne czasy nieco rozleniwiły młode bóstwa. No, przynajmniej do czasu, kiedy wojskowi z imperium Zoble znajdują zamrożonego demona, który jakimś cudem zdołał umknąć zapieczętowaniu. Skąd jednak ludzie wiedzieli, gdzie szukać? Czyżby za kulisami kroił się znacznie większy konflikt?

Można pogratulować szczęścia Cool-kyou Shinjiemu - rysownikowi Idatenów, scenarzyście Peach Boy Riverside oraz twórcy Kobayashi-san - bo z takim zapasem farta mógłby spokojnie zagrać w loterii i z miejsca zgarnąć główną nagrodę. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej się zdarzyło i czy jeszcze kiedyś zdarzy, żeby aż trzy dzieła pojedynczego mangaki zostały zaadaptowane w ciągu jednego sezonu. Już za to należy się wiekuisty szacun. Co zaś się tyczy jakości tych dzieł, to prezentuje się ona dość różnie. Zaczynając jednak alfabetycznie, Heion Sedai no Idaten-tachi balansuje niebezpiecznie blisko linii, za którą znajdują się bajki dla młodocianych edgylordów, ale jakimś cudem zdołało zachować godność i nie spaść z rowerka (a był ci on jednokołowy). Trochę to wszystko przypominało Dorohedoro tą swoją momentami przegiętą seksualizacją (nie da się nie dostrzec, że za scenariusz odpowiadała ta sama osoba, która stworzyła Ishuzoku Reviewers), okazjonalnym gore i walkami większymi niż życie (zwłaszcza bohaterów trzecioplanowych, którzy tracą je na potęgę). Tym jednak razem studio MAPPA mogło odetchnąć z ulgą, nie musząc sięgać po 3DCG, by uciec przed rysowaniem gadziopodobnych ludzi... lub ludziopodobnych gadów... zależy jak spojrzeć... lecz była to radość przedwczesna, bo im dalej w las, tym roszadom w grafiku emisji kolejnych odcinków nie było końca. No cóż. Ten typ tak ma. Czy tam studio. W każdym razie pomijając znajome bolączki dobrze nam znanej umieralni dla animatorów, Idateni wyszli jako wcale nietuzinkowa, interesująca, przeżarta neonowymi kolorkami bajka - trochę jak JoJo, tylko zamiast napakowanych szaf trzydrzwiowych przewijają się tu ludzie-taborety. Serio, tych duchownych z jednego państwa to jakby prosto z naszego polskiego kościoła przekleił. Było też coś dziwnie satysfakcjonującego w tym, że siły "dobra" nie tylko klepały wrogów jak chciały, ale przy okazji zapewnili sobie kilku całkiem interesujących sojuszników, uwypuklając tylko, że cały ten konflikt to mocno śliska sprawa, a ci szumnie zwani bogowie to również dupki na dupkach i dupkami poganiani (wait, zabrzmiało trochę jak jakaś orgia w BL...). Mega spoko seans, choć raczej nie na tyle, żebym któremukolwiek bohaterowi życzyła szczęścia w jego fikcyjnym życiu.

7/10 - i tylko srogi niesmak pozostawia to chamsko urwane zakończenie, przy którym Bokutachi no Remake wygląda jak dopieszczona epopeja z epilogiem na półtorej godziny. Czyli to jest ten moment, kiedy powinnam ogłosić, że czas przerzucić się na mangę?


Higurashi no Naku Koro ni Sotsu

Dylematy psychopaty

Wracamy do pamiętnego, obfitującego w dźwięk cykad lata 1983 roku. Na pierwszy ogień nowej odsłony serii przyjdzie nam się zapoznać z kulisami pierwszej opowieści, w której Rena zaczyna przejawiać symptomy syndromu Hinamizawy, co ostatecznie doprowadzi do jej brutalnego zabicia przez broniącego się, zaszczutego Keiichiego. Okazuje się, że powodem nie jest splot nieszczęśliwych przypadków, nie głupia decyzja, która niczym przewracająca się kostka domina doprowadziła do zapoczątkowania znacznie poważniejszych w skutkach wydarzeń... ale Satoko, która konsekwentnie realizuje plan "przekonania" Riki, że powinna zrezygnować z wyjazdu do Akademii im. świętej Lucii i na zawsze pozostać w Hinamizawie. Dziewczynka wspomagana przez moce wiedźmy Euy wchodzi w posiadanie ampułki ze specyfikiem H173, która wcześniej znajdowała się w sejfie Takano. Dzięki możliwości wywołania symptomu Hinamizawy u dowolnej osoby jest ona w stanie obrócić wniwecz wszelkie starania Riki, nawet jeśli wyrzucone przez nią kości przeznaczenia ułożą się pomyślnie i przybliżą ją do rozwiązania zagadki powtarzającej się tragedii. Kto ostatecznie wygra w tym pojedynku? Pełna nadziei Rika, która już raz zdołała przełamać klątwę i wydostać się z niekończącej się pętli? Czy zawzięta Satoko, która nie cofnie się przed niczym, aby ukarać przyjaciółkę za to, że ta złamała raz daną obietnicę?

Mogę sobie tylko wyobrazić zagubienie i rozczarowanie, z jakimi borykają się widzowie, którzy znają wyłącznie poprzednie odsłony Higurashi, a Umineko (nie wspominając już o Ciconii) liznęli jedynie za pośrednictwem nieistniejącego anime produkcji studia Deen. O ile seria Gou jakoś się broniła, a Euę można potraktować jako tę bardziej pierwotną i bestialską inkarnację Oyashiro-samy, tak końcówka Sotsu to już regularny Mortal Kombat w Dragon Ballowej stylistyce. No, czyli serdecznie witamy w łączonym uniwersum When They Cry. Nawet jeśli jestem w stanie znieść większą dawkę magicznego bullshitu niż większość niedzielnych widzów, to całkowicie zgadzam się z głosami, że zaprezentowana odsłona odpowiedzi na pytania zadane w serii Gou jest przeraźliwie nudna i poza może pierwszym arcem (tym z Reną mordującą Keiichiego) nie wprowadza żadnego nowego spojrzenia na dziejące się wydarzenia. Po prostu za każdym razem powtarzała się dobrze znana już formuła, że "it was Satoko all along". Nadal uważam, że nakręcanie się i obwinianie Riki o sytuację w świętej Lucii spokojnie mogło namieszać w głowie nawet tak dobrodusznej osóbce jak Satoko - w końcu w tamtym momencie dziewczyny były już nastolatkami, a w tym wieku postrzeganie świata nieco się zakrzywia, a nawet proste problemy urastają do rangi niewybaczalnych dram. Nie znaczy to jednak, że należało to wszystko pokazać właśnie w takiej formie, z tak przeciągniętymi do granic możliwości odcinkami i sekwencjami powtarzanymi aż do pożygu (rozumiem, że festiwalowy taniec Riki został bardzo ładnie zanimowany, ale po czwartym razie przestałam doceniać jakiekolwiek jego walory estetyczne). Jasne, nie jest to tak złe jak Higurashi Kira, na wspomnienie którego do dziś budzę się z krzykiem, ale prawdą jest, Ryukishi07 nie przemyślał dobrze tego, że oparcie "zrebootowanej" fabuły na zaledwie jednej tajemnicy to jednak sporo za mało, aby robić z tego angażujące dwa sezony anime niemal dorównujące liczbą odcinków oryginalnej historii.

6/10 - ech, a gdzie jest moje Umineko Brotherhood, ja się pytam? Czy nie lepiej byłoby przeznaczyć te wszystkie siły przerobowe na prawilną adaptację kolejnej gry zamiast robić substytut, który nikogo w pełni nie zadowoli?

Kageki Shoujo!!

Piwniczaki nie gęsi, swoją sztukę taneczną mają!

Jedna z japońskich odmian sztuk scenicznych - teatr Takarazuka - jest znana z tego, że w wystawianych przedstawieniach zarówno role żeńskie, jak i męskie grają przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie) kobiety. Kouka jest w tym względzie wybitną placówką edukacyjną, która już od stu lat szkoli w muzycznej i teatralnej sztuce najlepsze aktorki w tym fachu. Właśnie odbywa się nabór do setnego już rocznika, co nauczyciele traktują jako swego rodzaju wyzwanie oraz okazję, by nieco poeksperymentować jeśli chodzi o wybór kandydatek. Jedną z przyjętych uczennic jest była już idolka grupy JPX48, Ai Narata. Nie myślcie jednak, że dziewczę porzuciło jedną odnogę showbiznesu, gdyż chciało się spełniać w drugiej. Problem jest bowiem nieco bardziej złożony. Po pierwsze Ai została zmuszona do opuszczenia zespołu, gdy na jednym ze spotkań z fanami nie wytrzymała i powiedziała stojącemu naprzeciw mężczyźnie, że jest przerażający, a po drugie - dziewczyna odczuwa lęk przed płcią przeciwną, dlatego traktuje szansę na naukę w Kouce jako sposobność do dwuletniej izolacji od paskudnych mężczyzn. Rzeczywistość szybko wyprowadza ją jednak z błędu jeśli chodzi o bezproblemowe życie w szkole dla dziewcząt, ponieważ innym dziwnym nabytkiem szkoły Kouka jest niejaka Sarasa Watanabe - niewiasta zarówno wielkiej energii, jak i wielkiego wszystkiego (szczególnie wzrostu). No, i małego rozumku, bo przy pierwszej okazji nie waha się ona ogłosić, że celuje w czołową rolę otoko-yaku.

Kageki Shoujo!! to z pewnością ukryta perełka sezonu, która ma znacznie więcej do zaoferowania, niż sprawia pozorów. Pewnie niejeden widz, któremu słowo "Takarazuka" nie mówi nic ponad to, że pochodzi z japońskiego, uznał tę serię za jakąś poplątaną wariację na temat idolkowych animu. Zresztą wcale się nie dziwię, bo miałam dokładnie te same myśli przy okazji premiery Shoujo☆Kageki Revue Starlight (co prawda gadająca żyrafa wyprowadziła mnie z błędu, niemniej wciąż mam tę serię na liście do obejrzenia). Kageki Shoujo!! skupia się na dziewczętach, które dopiero co przestąpiły progi prestiżowej szkoły i choć część z nich pewne estradowe doświadczenie ma (czy to za sprawą innych gałęzi kultury, czy też członków swojej rodziny), to i tak ciążą im pewne personalne problemy, które nie zawsze mają wiele wspólnego z byciem aktorką. Przypomina to trochę taki zbiór miniatur, wśród których znajdziecie naprawdę ciężkie historie jak choćby związane z ojczymem-pedofilem, dyskryminacją kobiet czy bulimią zapoczątkowaną przez presję otoczenia. No ale właśnie - co mnie uwiera, to niestety znikome połączenie wątków poszczególnych dziewcząt w jakiś logiczny ciąg. Ot, co odcinek lub dwa skupiamy się na innej sytuacji, do których później się już w żaden sposób nie wraca. Z jednej strony rozumiem, że nie ma co rozgrzebywać rozwiązanych problemów i zaleczonych ran, ale nie wyszło to naturalnie, gdy dziewczynka mająca problemy z odżywianiem przez całą resztę sezonu ledwo co występuje na drugim planie, a Ai po częściowym przepracowaniu swojej traumy do mężczyzn dalej zachowuje się jak chodząca sztacheta dopiero co wyrwana z wiejskiego płotu, z tą jedynie drobną zmianą, że traktuje Sarasę jako swoją najlepszą przyjaciółkę. Jest duża szansa, że w mandze wszystko to stanowi jedynie wprowadzenie, a właściwa fabuła rozgrywa się już wtedy, gdy dziewczyny przejdą na drugi, a zarazem ostatni rok nauki w Kouce. Siła tej serii tkwi również w stronie wizualnej, która umiejętnie balansuje między szkolną codziennością dorastających dziewcząt i blichtrem scenicznego świata, między artyzmem sztuki a prozą życia w najgorszym wydaniu. Jest uroczo, jest wzniośle, jest symbolicznie, ale we właściwym czasie potrafi być też bardzo dosadnie. Jeśli seria umknęła z waszego radaru, to koniecznie zapiszcie sobie ręcznie jej koordynaty.

7/10 - w przeciwieństwie do niektórych przedramatyzowanych serii (na ciebie patrzę, Fruits Basket), kaliber problemów jest tu naprawdę różnorodny. Aż trochę szkoda, że w zamian sam teatr Takarazuka został tu potraktowany cokolwiek po macoszemu.

Kobayashi-san Chi no Maid Dragon S

Słaba płeć, mówili. Kobiety nie bij nawet kwiatkiem, mówili.

Po ponad czterech latach przerwy wracamy razem z odbudowanym studiem KyoAni do Kobayashi i jej smoczego przytuliska! Tohru i Kanna (a przy okazji także Elma, Lucoa oraz Fafnir) już na dobre zadomowili się w świecie ludzi, choć tą pierwszą gryzie w ostatnim czasie jedna drobna sprawa - a mianowicie w okolicy ma zamiar otworzyć się kawiarenka, która już na starcie chwali się zatrudnianiem najlepszych pokojówek w swoim fachu. Dla służącej Kobayashi Tohru jest to praktycznie potwarz, dlatego smoczyca postanawia wybrać się na zwiad, by dokonać rozeznania w szeregach wroga i orzec, czy faktycznie jest się czego bać. Co ciekawe kiedy tylko się tam pojawia - oczywiście w swoim uroczym wdzianku klasycznej pokojówki - menedżerka kawiarenki z miejsca jest pod wrażeniem oddania Tohru i zatrudnia ją do pracy. Chciał nie chciał smokojówka decyduje się spróbować swego szczęścia, szczególnie że całymi dniami musi siedzieć sama w mieszkaniu, podczas gdy Kobayashi pracuje w korpo, a Kanna chodzi do szkoły. Szybko wychodzi przy tym na jaw, że Tohru faktycznie nie ma sobie równych... tyle że w gotowaniu. Ach, żeby bohaterowie zawsze musieli cierpieć na tego typu problemy pierwszego świata! Oczywiście to zaledwie początek nowych ekscesów ze smokami w roli głównej, a do dotychczasowej obsady już niebawem dołączy nowy gad z frakcji ultrasów chcących wytępić ludzi.

Są takie kontynuacje, którym brak choćby szczątkowej fabuły łączącej wątki poboczne wyraźnie szkodzi (o tym w sekcji Hamefury 2), jednak są też takie serie, które potrafią bez większego problemu ograć ten motyw i zrobić nafaszerowane sakugą okruchy życia. Nie powiem, gdzieś w środeczku mocno się martwiłam, co wyniknie z tego drugiego sezonu Smokojówki - w końcu Yasuhiro Takemoto odpowiedzialny za reżyserię pierwszego sezonu zginął w pożarze studia, poza tym była to pierwsza robiona zupełnie od zera seria KyoAni po całej tej sprawie z podpalaczem, wprowadzono nową bohaterkę, przy której żarty w rodzaju "ma cyce jak donice" wydają się sporym niedoszacowaniem, i tak dalej, i tak dalej. Wszystko mogło się nie udać, wszystko. A jednak nie dość, że działa, to wygląda to jeszcze lepiej, brzmi to jeszcze ładniej i uderza w kokoro jeszcze celniej. Choć wprowadzona cycolina imieniem Ilulu zajmuje w fabule całkiem istotne miejsce, to o dziwo jej wątek wcale nie jest tym centralnym. Właściwie częściej przewija się nie tak do końca rozstrzygnięta sprawa z przeszłości Tohru i Elmy oraz to, jak smoki z różnych frakcji postrzegają dzisiejszą ludzkość (siurpryza - jesteśmy całkiem spoko (chociaż ja bym osobiście nie była taka miła w ocenie)). Oczywiście cała ta moralizatorska gadka-szmatka jest zatopiona niczym orzeszek w Toffifee graficzną rozpustą na najwyższym poziomie, a ludzie z Sakugabooru dostają odparzeń oczu, nie mogąc ich oderwać podczas analizowania bombastycznych efektów pracy KyoAni 2.0. Zgaduję, że gdyby to chodziło o jakiekolwiek inne studio, to twórcy rozpierzchliby się po innych firmach, jednak o ten styl rysowania i sposób tworzenia - ale nie tylko anime, lecz przede wszystkim kompetentnych, dobrze opłacanych twórców - warto dbać i warto o niego walczyć. A na pewno warto sięgnąć po drugi sezon Kobayashi, bo zamiast jechać na sukcesie pierwszej części, wyciska z tej marki 120% tego, co ogólnie w anime uwielbiamy.

8/10 - all hail Tatsuya Ishihara, weteran KyoAni, który nie tylko uhonorował styl zmarłego poprzednika, ale wyniósł go na kosmiczny poziom!

Love Live! Superstar!!

Reklama dźwignią handlu... a irytacja bejsbolem PR-u

Kanon Shibuya już od dziecka uwielbiała śpiewać, dlatego kiedy nadchodzi czas, by wybrać wymarzoną szkołę średnią, nastolatka decyduje się zdawać na kurs muzyczny do Liceum Yuigaoka. Tak wielka miłość do śpiewu jest jednak obarczona jedną, dość konkretną wadą - a mianowicie podczas kluczowych występów takich jak konkursy, recitale... albo wstępne egzaminy właśnie... Kanon nie tylko nie jest w stanie wydusić z siebie nawet jednej głoski, ale tak bardzo ją zatyka, że aż mdleje z wrażenia. Nie inaczej dzieje się i tym razem, dlatego choć głównej bohaterce udaje się dostać do Yuigaoki, to trafia jednak do normalnej klasy dla normalnych, w założeniu nieutalentowanych uczennic. I pewnie byłby to smutny koniec pasji Kanon, gdyby pierwszego dnia nauki przypadkiem w drodze do szkoły jej nucenia (czyt. koncertu na całe gardło) nie zasłyszała inna, ubrana w ten sam mundurek dziewczynka raźno gaworząca po chińsku. Najpierw goni ona Kanon, wychwalając pod niebiosa jej piękny głos, a później pojawia się również w szkole, sąsiadując ławką z naszą muzykalną heroiną. Fanka Kanon ma na imię Keke (czyt. Kuku), jest w połowie Chinką i pragnie ona założyć klub szkolnych idolek. Z oczywistych względów Kanon zapiera się przed tym rękami i nogami, ale kiedy wreszcie musi przyznać przed samą sobą, że nie umie żyć bez śpiewania, pojawia się inny problem - czy dwójka naprawdę już wystarczy, żeby podbić idolkowy świat? A może przydałoby się nieco więcej zacnych, rozśpiewanych dziewuszek?

Im bardziej zagłębiam się w kolejne anime spod szyldu Love Live!, tym bardziej do mnie dochodzi, jak bardzo seria Sunshine!! (czyli druga w kolejności, od którego przy okazji zaczęłam przygodę z całą marką) była do bólu średnia. Nie chodzi jednak o względy techniczne, choć to też na pewno zmieniło się z upływem lat, ale dośmieszanie serii karykaturalnymi postaciami przy jednoczesnym robieniu dramy większej niż życie w ogóle nie robiło jej dobrze jako historii. Jasne, fani słodkich, śpiewających dziewczynek mogli być zachwyceni, że dostawali wysokiej jakości moe content, ale jednocześnie ciężko się dziwić, że niedzielny widz wolał trzymać się od tej franczyzy z daleka. Przy odsłonie Nijigasaki pracowała nieco inna ekipa twórców, przez co większy nacisk położono na unikalność i samodzielność bohaterek, przez co znacznie lepiej działają jako (jakkolwiek bezlitośnie to nie zabrzmi) produkt do sprzedaży indywidualnych piosenek. Cóż, mimo wszystko jestem z pokolenia, które wychowało się na chara songach postaci z anime, dlatego formuła Nijigasaki ogromnie przypadła mi do gustu w przeciwieństwie do próby utworzenia jednolitego i pozbawionego stylu zespołu. Znów w serii z 2021 roku - Superstar!! - widać, że stara ekipa twórców odpowiadająca za dwie pierwsze historie poszła po rozum do głowy i chociaż dalej wykorzystują podobny schemat humoru pt. "przynajmniej jedna dziewczynka będzie się zachowywała gimbusiarsko", to ograniczenie składu zespołu do zaledwie pięciu członkiń wyszło samej fabule na dobre. Nie czułam przeładowania wydarzeniami i bardzo ładnie, po kolei nakreślono relacje między stopniowo dołączającymi do klubu bohaterkami. Oczywiście ich osobiste historie są mocno serowe i ciężko się z kimkolwiek utożsamiać, niemniej udało się stworzyć całkiem przyjemną, spójną opowieść o perypetiach licealistek pragnących zaistnieć na większej scenie. No i jest uber śliczna. Naprawdę, nie mogę się doczekać, co wydarzy się za kilka lat, bo już teraz momentami tworzone w 3DGC występy doskonale zlewają się z kadrami rysowanymi ręcznie. Kurde, Sunrise, nie zachęcajcie mnie, żebym spróbowała sięgnąć po wasze nowe Gundamy, bo jeszcze mi się spodobają...

7/10 - choć uwielbiam słuchać piosenek z Nijigasaki, to gdybym miała komuś polecić punkt startowy do zapoznawania się z całym konceptem Love Live!, seria Superstar!! chyba wyszłaby na wyraźne prowadzenie dzięki mniejszej obsadzie i prostszemu konceptowi w rodzaju "po prostu chcemy mieć uroczy klub idolek w elitarnej szkole muzycznej".

Magia Record: Mahou Shoujo Madoka☆Magica Gaiden (TV) 2nd Season

Jakoś inaczej zapamiętałam tę transformację Sailor Neptun...

"Magiczne dziewczynki mogą zostać ocalone w Kamihamie" - mówi widmo tajemniczej dziewczynki, która ujawnia się w trakcie walki z wiedźmą... samej Homurze! Zanim jednak zrozumie ona, co się dzieje, czar zatrzymania czasu pryska i trzeba wrócić do morderczej bitwy, w której uczestniczy ona oraz Madoka. Są jednak zbyt słabe, a przed śmiercią w ostatniej chwili ratuje je Sayaka, wynosząc przyjaciółki poza barierę wiedźmy. Chwilę potem zdaje ona raport z prowadzonych w ostatnim czasie poszukiwań. Dobra wiadomość jest taka, że udało jej się odnaleźć zaginioną Mami, jednak zła - że już nie jest sobą. Kyubei uprzejmie zataił bowiem przed magicznymi dziewczynkami fakt, że po przekroczeniu pewnego poziomu negatywnych emocji zmieniają się one w wiedźmy. Homura, która od dawna próbuje ocalić Madokę przed zostaniem magiczną dziewczynką, oczywiście o wszystkim już wie, ale pozostałe nastolatki są tymi rewelacjami załamane. Wydaje się, że rozpacz jako pierwszą zniszczy Sayakę, która odmawia dalszej walki, nie widząc w niej sensu ani szansy na powodzenie, jednak nagły atak wiedźmy zmusza do działania Homurę, a chwilę potem również Madokę. Ta ostatnia, zanim przechodzi przez barierę, mówi Sayace, że tylko razem mogą sobie dać radę z przeciwnościami losu i że liczy na to, że przyjaciółka w razie czego znów ją ocali. Homura za to widzi w tym wszystkim swoją szansę - może współpraca oraz rzeczy dziejące się w Kamihamie wreszcie doprowadzą je do szczęśliwego zakończenia?

Fakt, że nawet pies z kulawą nogą nie chciał podjąć się robienia rodzimych napisów do drugiego sezonu Magii Record (a i angielskie też miały niezłe jazdy - do dnia publikacji tego podsumowania 8 odcinek ma zwalone suby) nie za dobrze świadczy o przyjęciu tego spin-offu przez fanów. Szkoda, ale jak sobie Shaft pościelił, tak się wywalił na pysk. Żeby było śmieszniej, od powrotu Shinbou do roboty coś się tam w firmie mimo wszystko pozmieniało na lepsze, bo większość walk w nowej Magii Record zapiera dech w piersiach - i to nie tylko w sławnym pierwszym odcinku skupiającym się na starej, dobrze znanej ekipie, ale także później (polecam zwłaszcza epizod 4). Z drugiej strony w tych gorszych momentach dzieje się znów bardzo, baaardzo źle i tu za dowód może posłużyć epizod 6 wyglądający jak przygotowana przez kilkulatka prezentacja składająca się ze źle wykadrowanych slajdów ukazujących przypadkowe fragmenty scenerii lub ciał biegających to tu, to tam bohaterek (Kubo Tite lubi to). Stawiam paczkę mordoklejek, że ktoś tam z miejsca wyłysiał, słysząc, że studio nie zamierza przesuwać terminu emisji tego wyraźnie niedokończonego odcinka. Myślę, że twórcy nie mogą się do końca zdecydować, czy kompletnie zaorać ten niezbyt udany projekt i skupić się na robieniu oficjalnej kontynuacji, czy mimo wszystko gonić uciekający przez palce grafik i odbudować prestiż  studiachoćby za cenę zmaltretowania kilku animatorów. Na pewno nie pomaga tu fakt, że fabuła jest średnio odkrywcza i jedyne, co ratuje tu honor uniwersum, to wrzucenie w wir wydarzeń Madoki oraz spółki. Ot, magiczne dziewczynki próbują oszukać przeznaczenie i nie zamienić się w wiedźmy, ale okazuje się, że metody, jakie stosują, wcale nie są lepsze od tych propagowanych przez Kyubeia. Bla, bla, bla, największymi potworami są sami ludzie, cel uświęca środki, tyle że nie do końca, i tak dalej, i tak dalej. Jak na tak łopatologiczny koncept postaci jest tu stanowczo za dużo, podobnie zresztą jak samych odcinków (i naprawdę czeka nas jeszcze trzeci, finałowy sezon? naprawdę?). A żeby było bardziej paradoksalnie, to mimo tych wszędobylskich dłużyzn końcówka drugiego sezonu i tak nie doprowadza nas donikąd poza bardzo chamskim cliffhangerem. Ni to pies, ni wydra, tylko coś na kształt zapchajdziury przed kolejnymi kilkoma latami ciszy w temacie.

6/10 - dałam się koncertowo oMAMIć ładną animacją pierwszego odcinka i mimo zarzekania się, że mam w nosie dalsze losy dziewczyn z Magii Record, ostatecznie zmęczyłam nowy sezon do końca. W sumie może to i dobrze, że to było tylko osiem odcinków, ale względem fabuły bardzo źle, że to było zaledwie osiem odcinków...

Otome Game no Hametsu Flag shika Nai Akuyaku Reijou ni Tensei shiteshimatta... X

No a skoro już przy tym jesteśmy... jaki kraj, taki Tuxedo Kamen

Katarinie szczęśliwie udaje się ominąć wszelkie złe zakończenia, które czekały na nią w świecie żywcem wyciągniętym z gry otome, jednak to wcale nie jest jeszcze koniec jej zmagań z rzeczywistością oraz z zalotami towarzyszącej jej obsady! Pierwszym ważnym przystankiem w fabule zwanej normalnym życiem jest festiwal kulturowy, który jest organizowany w Akademii Magii co dwa lata. Członkowie samorządu uczniowskiego zgodnie z wolą szerokiego gremium rówieśników planują przygotować sztukę, natomiast Katarina, która początkowo chce sprzedawać wyhodowane przez siebie warzywa, ostatecznie przystaje na propozycję Marii, by zrobić z nich łakocie i przekąski. Finalnie Katarina ma jednak znacznie więcej wolnego czasu niż jej przyjaciele, dlatego przez większą jego część zajada się smakołykami z ekskluzywnych stoisk, rozmawia z koleżankami z klasy, a w międzyczasie spotyka również starszych braci Georda i Alana przechadzających się w towarzystwie narzeczonych. I oczywiście jak to Katarina ma w zwyczaju, kompletnie nie zauważa ona podchodów ze strony swoich absztyfikantów (płci obojga), którzy poczyniają sobie coraz śmielej jeśli chodzi o okazywanie uczuć głównej bohaterce. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, ponieważ - choć Katarina nie jest jeszcze tego świadoma - klątwa Fortune Lover nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, szykując broń w postaci sequelu...

O matko kochana, jacy ci bohaterowie Hamefury stali się w opór toksyczni! Zamiast prześcigać się w tym, kto sprawi Katarinie większą przyjemność czy współpracować ze sobą, by każdy spędzany w zaufanym gronie dzień był fajny, wszyscy zaczęli sobie chamsko podkładać nogi, stalkować i knuć za plecami (Mary maczetami). Ciężko się to oglądało, jeśli mam być szczera, a jeszcze gorsze było to, że drugi sezon nie miał na siebie absolutnie żadnego pomysłu. Tu wcale nie rozgrywał się żaden sequel gry otome, nawet nie rozgrywał się sztampowy reverse-harem (ciężko o takowym mówić, skoro wszyscy sobie nawzajem przeszkadzali), tylko zebrano do kupy randomowe historyjki rozgrywające się wokół Katariny. I to jak ambitne historyjki - największym wątkiem było porwanie Katariny, aby zaszkodzić Geordo i pozostałym książętom w staraniu się o tron (dwa z kawałkiem odcinka) oraz porwanie Keitha przez dawną rodzinkę, ale w sumie nie tak do końca (trzy i pół odcinka). Łącznie niemal sześć odcinków na dwanaście przygotowanych. Uch. Czemu to zawsze muszą być porwania? Czy nie istnieją już żadne ambitne zwroty akcji do wprowadzania? Co gorsza w nowym sezonie zrezygnowano z jakichkolwiek odniesień do gier i zagrożeń, które powinny czyhać na antagonistkę. Zupełnie wyprało to Katarinę z jej dotychczasowej zaradności, przez co stała się ona płaską jak rozwalcowana grządka bohaterką, która na potęgę wpiernicza słodycze i nie rozpoznaje wyznania miłosnego nawet wtedy, gdy to trafia ją centralnie w twarz. Super, że wrócimy do właściwej formuły przy zapowiedzianym na kiedyśtam filmie... problem w tym, że mi się już odechciało przebywać w tym uniwersum choćby chwilę dłużej. Hamefura jest fantastyczną parodią w swojej uproszczonej, jednosezonowej formie, bo wraz z drugim udowodniła, że wcale nie jest lepsza od naiwnych gierek otome, które tak starała się wcześniej obśmiać. Jest nawet gorsza, bo nieudolnie próbuje rozwijać jedną z najbardziej wątpliwych opcji, czyli incest między niepołączonym więzami krwi rodzeństwem (Domestic Kanojo waha się nad wręczeniem statuetki Raczydła Roku 2021, ale zaraz obok stoi Kanojo mo Kanojo oraz KoiKimo, więc się powstrzymuje). Gry otome w przeciwieństwie do omawianego tu drugiego sezonu chociaż dają jakąś naiwną satysfakcję z rozgrywanego romansu. Hamefura 2 jest przykra, nudna i absolutnie zbędna. Nie róbcie sobie tego i zostańcie przy milusim, rozczulającym pierwszym sezonie.

5/10 - od czasu do czasu trafiają się tu sensowne postacie czy fajnie poprowadzone wątki (szukanie narzeczonej przez Nicola, Sora i praktycznie wszystko, co z nim związane), ale jest tego tyle, że ledwo można uzasadnić fakt próby stworzenia nowego sezonu.

Re-Main

My body is ready... na mokre doznania z siedmioma chłopami na jednym kwadracie...

Minato Kiyomizu ma mocno zwichrowany życiorys. Z jednej strony może się poszczycić nie byle jakim wyczynem, bo w trzeciej gimnazjum razem ze swoją szkolną drużyną zdobył mistrzostwa kraju w piłce wodnej. Z drugiej jednak tuż po zwycięskim meczu, kiedy razem z mamą i siostrą wracał samochodem do domu, doszło do nieszczęśliwego wypadku, na skutek którego Minato zapadł w śpiączkę... na 203 dni. Żeby jednak było jeszcze gorzej, po wybudzeniu się ze snu główny bohater ma nie tylko półroczną wyrwę w CV, ale w ogóle nie pamięta całych trzech spędzonych w gimnazjum lat - w tym i czasu, który poświęcił na doskonalenie umiejętności gry w piłce wodnej. Obecny Minato, czyli ten, który mentalnie zatrzymał się na poziomie końcówki podstawówki, ani myśli ponownie angażować się w ten dziwny sport. Zresztą, przez bite osiem miesięcy musi praktycznie w całości oddać się rehabilitacji i nauce (przetykanymi czytaniem mang), żeby jakimś cudem dostać się do zupełnie przeciętnego liceum Yamanami, zupełnym przypadkiem sąsiadującego z renomowaną akademią dla młodych sportowców. Niestety dla jego na nowo odkrywanej młodości, za Minato ciągnie się widmo przeszłości w postaci zapatrzonego w niego kouhaia (teraz kolegi z "rocznika") oraz kapitana klubu piłki wodnej w Yamanami, który rozpoznaje w głównym bohaterze młodocianą gwiazdę basenu. Czy dawny geniusz znów pokocha wodne pląsy? I czy będzie w tym tak samo dobry jak dawniej?

Pomysł na to, aby główny bohater - geniusz i utytułowany w swojej dziedzinie zawodnik - dostał amnezji na skutek wypadku samochodowego, przez co razem z widzami może się uczyć podstaw gry w piłkę wodną, jest tak samo doskonały, jak i idiotyczno-pretekstowy. Nie wiem jednak jak inni widzowie, ale mnie cały czas strasznie uwierało, że mentalnie Minato dopiero co skończył podstawówkę. To było nie tylko cringe'owe pod względem jego kontaktów z innymi licealistami, ale jest też bardzo wątpliwe w kontekście wyrównywania trzyletnich niedostatków wiedzy do poziomu pozwalającego mu zdawać choćby i do przeciętnej szkoły średniej. O ile rehabilitację nam pokazano w przebitkach, tak nie widzimy ani razu, aby główny bohater korzystał z jakiejś pomocy psychologicznej czy indywidualnego toku nauczania z prywatnym korepetytorem (i znów ta japońska służba zdrowia jawi się jako przerażający byt, który kompletnie nie umie we wsparcie mentalne). Tyle dobrego, że ostatecznie drużyna piłki wodnej, do której dołącza Minato, to grupka absolutnych cieniasów miło spędzających ze sobą czas, a jedyne, na co liczą, to na jakikolwiek oficjalny sparing. Spoko, przynajmniej nie powtarza się tu błędów takiego Skate-Leading Stars czy Dive! (tak, pamiętam o istnieniu tegoż cudu gatunku), gdzie co drugi zawodnik miał ambicje większe niż wieżowce w Tokio. Nie zmienia to jednak faktu, że Re-Main jest perfekcyjnie nijaką serią, średniakiem wśród średniaków, absolutnym czempionem wśród zlepek braków oryginalnych pomysłów i brazylijskich dram do obowiązkowego odhaczenia. Studio MAPPA zaliczyło ostatnio ciąg wcale niezłych sukcesów - czy hejterzy tego chcą, czy nie, Shingeki no Kyojin znów stało się numerem jeden rozmów w fandomie, obok tego emitowano zachwalane Jujutsu Kaisen, Zombieland Saga dokonało spektakularnej zemsty za pierwszy, dość ciepło przyjęty sezon - więc tym bardziej widać, gdy powstaje takie miałkie coś, co nie ma ambicji ani pod względem fabuły, ani nawet animacji. Jeśli bije w was serducho prawdziwego fana sportówek, to z pewnością fajnie jest obadać i ten tytuł, choćby dla faktu wzięcia na warsztat niszowego w naszej kulturze sportu. Szukających sensownych biszy i materiału do pairingowania zaproszę jednak w kierunku Tokyo Revengers...

5/10 - w sumie czego innego można się było spodziewać po anime z prominentnym wątkiem amnezji? Toż to poziomem patologii momentami muskało pięty Hoshiai no Sora, a przynajmniej konkurowało o tytuł wicemistrza z 2.43 w kategorii "moje toksyczne zachowanie zniszczyło mentalnie kumpla z dawnej drużyny".

Sonny Boy

W Sonny Boy żart nie polega na tym, ile ludzi potrzeba do wkręcenia jednej żarówki, ale ile żarówek potrzeba, żeby wkręcić... znaczy, zaskoczyć człowieka

W myśl Hitchcockowskiej zasady - zacznij od trzęsienia ziemi, a potem napięcie niech tylko rośnie - seria zaczyna się od szkoły znajdującej się pośrodku... niczego. Oczywiście sama placówka nie jest zupełnie pusta, bo w środku utknęła trzydziestka szóstka licealistów, jednak nikt nie ma bladego pojęcia, czy zostali oni teleportowani w nicość, czy może to cały świat poza szkołą uległ zupełnej dezintegracji. Tak czy inaczej, nie wiadomo, co spowodowało taki obrót wydarzeń ani czy jest jakakolwiek szansa na powrót do normalności. Nie wszyscy jednak za nią tęsknią, bo część uczniów została obdarzona potężnymi mocami, dzięki którym potrafią np. zakrzywiać przestrzeń, teleportować ludzi z miejsca na miejsce bądź władać elektrycznością. Wielu z nich jest zachłyśniętych nowo zdobytą pozycją i swobodą w robieniu tego, co im się żywnie podoba, dlatego jedna z frakcji, w której znajduje się m.in. przewodnicząca samorządu szkolnego decyduje się na wprowadzenie pewnych zasad, które mają zaprowadzić porządek. Za ich złamanie grozi kara - ale nie taka zwyczajna, bo wymuszona przez moc wybranego na przywódcę Capa, kapitana drużyny baseballowej. To znów nie spotyka się z uznaniem największych rozrabiaków, którzy ani myślą pucować korytarze czy przejmować się, czy żadna szyba nie ucierpi przy zabawie. Czy w tej sytuacji jakakolwiek kooperacja jest możliwa? I co tu się właściwie odpindala, do jasnej (ciemnej) ciasnej?

Był sobie pan Shingo Natsume. Pan Shingo Natsume zasłynął z bycia reżyserem kilku niezwykle ambitnych projektów, zrzeszających masę utalentowanych animatorów, w tym obu sezonów Space Dandy, pierwszego sezonu One Punch-Mana i serii ACCA: 13-ku Kansatsu-ka. Z tak ustanowionym nazwiskiem pan Shingo Natsume postanowił spełnić się twórczo i powołał do życia swoje własne, w pełni oryginalne anime. Tym czymś był Sonny Boy, anime, które nie tylko wyreżyserował, ale również stworzył do niego scenariusz - po raz pierwszy w życiu, warto nadmienić. Efekt jest taki, że wielu widzów upatruje się w tym anime podobieństw do topowych dzieł Masakiego Yuasy i jest w tym wiele racji. Animacja jest bardzo plastyczna, często umowna, pozbawiona drobiazgowego cieniowania i skupiona na ograniczonej, chłodnej palecie barw. Znów fabuła to jedna wielka pochwała złożona w hołdzie abstrakcji, przez co nie sposób jej zrozumieć poza metafizyczną warstwą widzianą trzecim okiem po zjedzeniu dziewięciu i trzech czwartych kilo grzybków-halucynków popitych świeżo wyciskanym sokiem z gumijagód. W skrócie - nie, nie podobało mi się. Za cholerę mi się nie podobało. To straszny wyrzyg konceptów i metafor, które nie działają jako swoja własna opowieść, tylko od razu jako szkolna lekcja interpretacji lektury i tego, co autor miał tak naprawdę na myśli. Podczas oglądania Sonny Boy widz jest więc zmuszany do przekładania sobie dziejących się wydarzeń na historię o dojrzewaniu nastolatków i innych mądrościach z rodzaju "żyjemy w społeczeństwie" zamiast czerpać satysfakcję z rozwiązywania tajemnicy wciągniętych w inny wymiar licealistów i może przy okazji dostrzegać w tym wszystkim jakieś drugie, odnoszące się do nas samych dno. Nienawidzę takich na siłę ambitnych, przekombinowanych rzeczy. Nienawidzę braku ciągłości fabularnej między kolejnymi odcinkami. Nienawidzę postaci, z których większość nie zachowuje się nawet jak ludzie, tylko jak koncepty ludzi stworzone przez kogoś, kto ledwo o nich słyszał i jeszcze się machnął przy projektowaniu. Gdybym miała umieścić Sonny Boy w swoim rankingu anime, byłby na dokładnie tym samym poziomie co Devilman: Crybaby oraz nowy Boogiepop wa Warawanai (żeby było śmieszniej - też od Shingo Natsume), co pewnie dla wielu będzie oznaką ogromnego docenienia kunsztu tych dzieł, ale dla mnie - symbolem hajpu, który boleśnie rozpłaszczył się na ścianie oczekiwań.

3/10 - za mocno zabawa formą i za bardzo bezwstydne masturbowanie się nad symbolizmem. Ja bym nawet polubiła tę dziwną podróż przez abstrakcyjne wymiary, gdyby chociaż bohaterowie nie zachowywali się jak potłuczeni. Więc jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?

Tantei wa Mou, Shindeiru.

W momencie, gdy ktoś zamawia taką uber bieda-margheritę z małym kleksem mozarelli, gdzieś tam umiera jedna C.C.

"Czy leci z nami detektyw?" - takie oto pytanie jakby żywcem wyciągnięte z filmowego skryptu pada na pokładzie samolotu z około trzystoma pasażerami na pokładzie. Kimizuka Kimihiro kompletnie nie wie, co o tym myśleć. Jasne, przywykł już do bycia chodzącym człowiekiem-katastrofą, który co i rusz trafia na jakieś miejsca zbrodni (czasem jest to "niewinny" handelek prochami, a czasem konkretne zabójstwo), ale fakt, że porwano go do ciemnego vana, wciśnięto tajemniczą walizkę i zmuszono do lotu samolotem, na którym pada ta znamienna kwestia, wydaje się śmierdzieć na kilometr potężnymi problemami. Jeszcze mniej główny bohater zdaje się rozumieć, gdy białowłosa dziewczyna zajmująca miejsce obok niego raźno unosi dłoń. Zaraz potem spojrzenie jego oraz samozwańczej panny detektyw się spotykają, po czym uznaje ona Kimizukiego za swojego asystenta i na prośbę stewardessy zabiera go do kokpitu. Tam sytuacja nieco się komplikuje, ponieważ docelową osobą pytającą o obecność detektywa jest... siedzący na nieprzytomnym pilocie porywacz, który grozi, że rozbije samolot i doprowadzi do śmierci wszystkich pasażerów łącznie z samym sobą. Sposób na ratunek jest jeden - jeśli pannie detektyw uda się odgadnąć, czemu opryszek postanowił doprowadzić do katastrofy lotniczej, ta się nie odbędzie, a porywacz - określający się mianem Nietoperza - grzecznie odda się w ręce policji. Jak wyjść z tego impasu? I skąd wziąć niezbędne do rozwiązania tej sprawy poszlaki?

Ożesz ty w orzeszki makadamii! Co to, do diaska, miało być? Clickbait The Animation? Bootlegowa wersja Bakemonogatari czy innego Seishun Buta Yarou? To jest doprawdy szczyt bezczelności, żeby reklamować się dopieszczoną sekwencją walki z pierwszego odcinka, a zaraz potem położyć grubą lachę na całej reszcie produkcji, która nie ma absolutnie nic wspólnego z dobrym scenopisarstwem (czyli dokładnie tak jak 90% produkowanych masowo light novelek i tworzonych na ich podstawie anime). Idiotyzm goni tu idiotyzm, a to wszystko jest jeszcze popędzane przez humor dla ubogich erotycznie i masę magicznych zwrotów akcji godzących w honor gatunku kryminału. Aż zęby bolą, jak nieudolnie główny bohater próbuje być bystrym, podszytym ironią Kyonem z Suzumiyi Haruhi lub Araragim z Monogatari, natomiast białowłosa piękność - detektywem, który umie zapobiec zbrodni, zanim się ona wydarzy, chociaż jest to gimmick wykorzystany wyłącznie w pierwszym odcinku. Nie zliczę też, ile razy główny bohater był nazywany przez którąkolwiek postać żeńską per "zboczeniec", "świntuch" czy "lolikon", tak o, dla zasady, no bo przecież dziewczyny z jego osobistego haremu nie mogą pozwolić, żeby się chłopak za bardzo napuszył. Ciąg przyczynowo-skutkowy wydarzeń to też absolutna pomyłka. Między pierwszym i drugim odcinkiem mijają cztery lata, od końca czwartego odcinka aż do ósmego dzieją się wydarzenia sprzed roku, a potem w odcinku dziewiątym jak gdyby nigdy nic wracamy do współczesności. W teorii ma to służyć podbudowaniu wielkiej tajemnicy, która jest aż śmiesznie oczywista do wytłumaczenia, jeśli tylko jesteście w stanie zauważyć wycelowaną prosto w wasze czoła strzelbę Czechowa. Idiotyczny pacing jest uzupełniony przez koszmarną muzykę z generatora tanich VNek (nie lada sztuką jest to, żeby soundtrack z miejsca zachwycił, ale jeszcze większym wyczynem jest OST, który boli samą swoją obecnością) oraz animację, która już nigdy nigdzie nie dorównuje pierwszej połowie pierwszego odcinka, a momentami to dorównuje, tyle że siedemnastemu odcinkowi Fumetsu no Anata e. To anime jest głupie, słabe i wywołuje choroby - jeśli nie raka, to przynajmniej ostry ból pośladków.

2/10 - ciężko twierdzić, że to choćby stało obok kryminału, bo w żadnym szanującym się kryminale nastoletnia pani detektyw w mechu sprowadzonym prosto z Ex-Arm nie bije się z Venomo-potworem z kosmosu kontrolowanym przez dziewczynkę z rozdwojeniem osobowości, która wyrywa ludziom serca, by je sobie na stojąco wszepiać. A mowa tu tylko o fabule połówki jednego odcinka...

Tensei shitara Slime Datta Ken 2nd Season Part 2

Ora ora ora ora ora ora ora ora ora ora!

Kiedy opadł już wojenny kurz i przyszło stawić czoła dotkliwym stratom... Rimuru po raz kolejny pokazał, że jest koksem nad koksami, bo przywrócił do żywych wszystkie ofiary pierwszego ataku wojsk Falmuth i Świętego Kościoła Zachodniego, przywołał potężnego diabła na swojego sługę, zmienił się w króla demonów, uwolnił Verdorę z dotychczasowego więzienia i urządził wielką bibkę. To tak w telegraficznym skrócie. I choć mogłoby się wydawać, że to koniec czarnych chmur kłębiących się nad Tempest, Rimuru wie, że aby spać spokojnie, muszą pokonać jeszcze jednego wroga - a jest nim król demonów Clayman, który nie tylko odpowiada za problemy w lesie Jura, ale maczał również palce w konfrontacji Milim z Carrionem, władcą Królestwa Bestii. Nie da się dłużej przymykać oczu na te machinacje, dlatego Rimuru zwołuje konferencję gromadzącą przyjaciół z wielu ras i krajów, na której wyłoży swoje plany odnośnie dalszego działania Tempest, w tym chęci ujawnienia całemu światu, że niepozorny slime stojący na czele państwa potworów również stał się królem demonów. Tuż przed rozpoczęciem naradę pojawiają się nawet ci mniej spodziewani (i niekoniecznie zaproszeni) sojusznicy: król Gazel z Królestwa Dwargo oraz arcyksiążę Elalude z Czarodziejskiej Dynastii Thalion (aka elf i szanowny tatuś Eren).

Narady, narady przed podjęciem narad i narady poganiane naradami. Tak prezentuje się druga część drugiego sezonu przygód wielce pozytywnego pana glutka i jego wesołej kompanii. Choć osobiście nie mam z tym problemu i lubię, jak postacie rozmawiają, knują i opracowują strategie, to nie da się ukryć, że pod względem kompozycji sezon ten trochę leży i niedomaga. Bitwa, która zapowiadała się jako starcie wcale nie mniejsze niż te urządzone przy okazji rzezi w Tempest, okazało się zaledwie szybką ustawką skupioną na jednostronnym klepaniu po pyskach tych złych (a przy okazji słabych i kompletnie randomowych). Znów wielkie spotkanie władców demonów było tak budowane i tak odwlekane w czasie, że kiedy już nadeszło, zrobił się koniec sezonu i trzeba się było rozejść do domów. A reszta to były te wspomniane już narady, konsultacje i insze delegacje. Można wspaniałomyślnie uznać, że to dobrze, że widz czuje niedosyt i chciałby więcej, jednak myślę, że odbiór byłby nieco lepszy, gdyby po prostu oglądać całą tę kontynuację ciurkiem. Tak, bingewatchowcy, zaszachowaliście mnie. Czasami - ale tylko czasami - lepiej sprawdza się oglądanie anime jako wielki ciąg wydarzeń zamiast cotygodniowych wyrywków mijających jak z bicza strzelił. W sumie nie wiem, co nowego mogłabym stwierdzić o jakości wykonania tej odsłony serii. Jest dokładnie tak samo jak wcześniej - bezpiecznie, stabilnie i ładnie, choć w specyficzny sposób kanciasto. Opening jest względnie fajny, choć nie w tej ocenzurowanej wersji, która unika niepotrzebnych spoilerów związanych z fabułą. Znów ending... ending sobie jest i aż trochę zaczęłam tęsknić za STEREO DIVE FOUNDATION (choć zdaję sobie sprawę, że jest to niemal podręcznikowy przypadek syndromu sztokholmskiego). O animacji też chciałabym coś wspomnieć, ale skoro fabuła skupiała się na rozmowach, to nie trzeba być żadnym maestro graficznego tabletu, żeby sobie z tym zadaniem poradzić... znaczy, żeby sobie twórcy ze studia 8bit poradzili, bo każdy z nas wie, że dla niektórych nawet ta brawurowa sztuka to często za wysokie quality progi.

7/10 - nie rozumiem tylko, co to za dziwny trend robienia kontynuacji znanych marek w formie filmów kinowych, ale cokolwiek by się w tym świecie miało nie dziać - choćby i przerobienie Republiki Tempest na Galaktyczne Imperium - to rezerwuję sobie miejsce w pierwszym rzędzie.

Tokyo Revengers

O jacy ci chuligani dobrze wychowani - każdy z nich grzecznie czeka na swoją kolej na bęcki!

Powiedzieć, że 26-letni Takemichi Hanagaki przegrał życie, to jak nic nie powiedzieć. Wynajmuje kawalerkę w najniższym możliwym standardzie i w tak nieprzyjemnym sąsiedztwie, że jeśli podrapie się głośniej po brzuchu, to pięć minut później ma pod drzwiami sympatyczną wizytację, co chwila zmienia pracę dorywczą i musi się użerać z nieprzyjemnymi przełożonymi, w życiu uczuciowym nie może nawet mówić o porażkach, bo przecież nie ma odwagi ani prezencji, by do kogokolwiek podbijać, a ostatnią (a zarazem jedyną) dziewczynę miał hen, w gimnazjum. A skoro już przy niej jesteśmy, to pewnego letniego dnia Takemichi dowiaduje się z telewizji, że jego była, Tachibana, oraz jej młodszy brat zginęli, a w całą ponurą sprawę uwikłani są członkowie gangu Tokyo Manji. Takemichi jest tym faktem może nie przytłoczony, ale kompletnie nie potrafi przestać o tym myśleć, co ostatecznie doprowadza do tego, że nie zauważa czającego się za jego plecami gościa, który wpycha go prosto pod koła wjeżdżającego na stację pociągu. Zanim jednak Takemichi doznał bliskiego spotkania trzeciego stopnia z pędzącą ciuchcią, przed jego oczami przemykają niesamowicie żywe wspomnienia młodości sprzed 12 lat. Na tyle żywe, że po kilkunastu minutach dociera do niego, że... naprawdę przeniósł się w czasie.

Nie powiem, intryga zarysowana w Tokyo Revengers jest ciekawa i złożona, bo wymaga solidnej dawki dyplomacji, sprytu i odrobiny pary w łapach, lecz jednocześnie nie umiem pozbyć się wrażenia, że to wszystko dzieje się między zgrają gówniarzy, którzy myślą, że noszenie portek z krokiem do kolan i rwanie się do bójek to oznaka bycia największym koksem na dzielni. Najgorszy z nich wszystkich jest jednak główny bohater, który doskonale wie, co powinien zrobić, aby naprostować przyszłość, a i tak wszędzie się spóźnia/ryczy/zbiera oklep/jest po prostu niekompetentny na każdym możliwym polu. Nie miałabym problemów, gdyby mimo jego usilnych prób sprawy się komplikowały lub nie osiągał zamierzonego efektu z powodu niedostatków wiedzy. Ale jedyne, co Takemichi próbuje robić, to uskuteczniać myślenie życzeniowe. Dla przykładu doskonale wie, że powinien być cały czas tuż obok osoby, która w każdej chwili może zginąć od pchnięcia nożem, a jednak niczym dziecko we mgle traci ją z oczu wśród grupy trzydziestu (!) chłopa. Albo wpada na pomysł, że musi zostać szefem wszystkich szefów, bo tylko wtedy stojąc na czele gangu nie pozwoli na żadne niecne występki. No tak, z pewnością. Taka beta pierdoła jak on zyska szacunek wszystkich dookoła swoją bierną postawą. Niestety zdaję sobie sprawę, że nie każdy może mieć na imię Subaru i mocą przebojowej gadki zyskiwać potężniejszych sojuszników, którzy będą nadstawiać za niego karku (ani nie każdy może mieć na imię Jarek, żyć w Polsce i być prezesem). Ale jednak są jakieś granice robienia z głównych bohaterów nierozgarniętych mięczaków. Tokyo Revengers jako animowana adaptacja ma jeszcze jeden duży grzech na sumieniu, a mianowicie jest nią wersja ocenzurowana dla Crunchyrolla, w której pozbyto się wszelkich śladów znaku manji... czyli niechlubnej swastyki. I o ile doskonale rozumiem, czemu noszenie takiego symbolu przez motocyklowy gang może kojarzyć się dość niewłaściwie, tak mierzi mnie, że zamiast po prostu wyblurować te kilka pikseli, twórcy postanowili przemodelować całe odcinki i usuwać grube kawałki animacji, zastępując je ciemnymi planszami lub rozciągając "bezpieczne" sceny w taki sposób, że przez pół minuty na ekranie występuje tylko czyjaś kłapiąca gęba. Ani to ładne, ani mądre, a przecież bohaterowie na nadmiar IQ i tak nie grzeszą. Jeśli już chcecie zobaczyć coś ładnego o podróżach w czasie, to lepiej puścić sobie Vivy w ramach porządnej oczu kąpieli.

6/10 - jednak moje przeczucie mnie nie zawiodło i trzeba było zostać przy czytaniu mangi, tym bardziej że nieoczekiwanie za jej wydawanie zabrało się u nas Waneko. Ale co się odwlecze, to nie uciecze...

Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu

Dobry! Jestem Shin, Niezwyciężony Smok! Przyszłam na casting do kolejnego sezonu Smokojówki!

Isekai. Wiecie, jak to działa. Bohater lub bohaterka ginie pod kołami rozpędzonej Dzikiej Ciężarówki-kuna lub zasysa go przez specjalnie zaklęty portal i siup, zostaje zbawcą alternatywnego świata. Przypadek Makoto jest jednak o tyle przewrotny, ponieważ zisekajowało go z powodu jego rodziców, którzy... sami są zisekajowanymi przybyszami z innego wymiaru! Aby móc żyć we współczesnej Japonii zawarli oni pakt z bogami, że w zamian za tę możliwość oddadzą coś niezwykle dla nich cennego. A że spłodzili aż trójkę dzieci - dwójkę córek i jednego syna - no to wybór padł na znajdującego się w kwiecie isekajowego wieku nastolatka. Bóg Tsukuyomi, który poinformował Makoto o tych rewelacjach i stoi na straży znanego nam świata, przekazuje chłopaka bogini opiekującej się wymiarem, z którego przybyli jego rodzice. Bogini ma jednak tak wysokie wymagania jeśli chodzi o standardy urody, że na widok przeciętnego aż do bólu chłopaka (według niej paszkwila jakich mało) z niesmakiem obdarowuje go mocą rozumienia języków, po czym niemal natychmiast unieważnia kontrakt i każe spadać na sam kraniec świata z życzeniem skręcenia sobie po drodze karku. W ostatnim przebłysku inicjatywy bóg Tsukuyomi ponownie objawia się Makoto i pociesza go, aby skrytykowany chłopak się nie martwił - dzięki krwi swoich rodziców i tak jest potężny, a zwolnienie z paktu bycia bohaterem sprawia, że w nowym świecie może robić, co tylko zechce. Więc oczywiście to robi, czyli... eee... zostaje bohaterem, tyle że dla potworów?

Nie zamierzam czarować, że to głęboka, poruszająca, wielowątkowa historia zrywająca z kajdanami dotychczasowych uprzedzeń w stosunku do gatunku, gdzie chłopcy (rzadziej dziewczynki) w wieku nastoletnim przenoszą się do innych światów, by ratować je od zła i dewastacji... Nie. To po prostu kolejny isekaj spośród niskobudżetowych, beztrosko zrzynających z siebie nawzajem isekajów. I chociaż nie jestem na tyle obłąkana, by oglądać wszystkie gnioty jak leci, jest we mnie jakaś odrobina prostej ciekawości, aby dać szansę tym, którzy chociaż minimalnie próbują się wyróżnić. W Tsukimichi wystarczyło stosunkowo niewiele, bo moją uwagę w trailerach przykuła postać kobiety-orka, która jest elegancką, chodzącą na dwóch raciczkach... świnką. Ważną dla fabuły świnką. Świnką graną przez nie byle kogo, bo Hayami Saori, patronkę wszystkich animowanych panienek z dobrych domów. Świnką, która wcale nie należy do haremu głównego bohatera, a nawet gdyby należała, to i tak byłaby gigantycznym pstryczkiem w nos wszelkim utartym schematom. Miałam wobec tego nadzieje, że Tsukimichi nie będzie po prostu przypominać wierną kopię Tenslime'a - w końcu główny bohater jest koksem, który postanawia stworzyć bezpieczną krainę dla przyjaznych mu potworów - ale postanowi chociaż wprowadzić kilka mniej oczywistych ras magicznych stworzeń. Otóż... nie. Kompletnie nie. O ile jeszcze z samcami jakoś to wygląda, to już wszystkie damskie potwory poza jedną Emą (czyli tą świnkową orczynką) muszą się upodabniać do ludzi. Ale to mimo wszystko dałoby się jakoś znieść. Problem w tym, że po całkiem solidnej pierwszej połowie, kiedy to główny bohater postanawia udawać kupca, by rozeznać się w świecie ludzi, Tsukimichi staje się kompletnym fabularnym chaosem. Wątki przeskakują między sobą jak szalone, a postacie zapominają, co planowały jeszcze pięć minut wcześniej. Makoto i spółka starają się zdobyć sadzonkę leczniczych kwiatków, aby zrobić z nich całą uprawę? Nieważne, bo nagle trafiają do wioski elfo-gnomów czy jak ich tam zwał i zapominają o sprawie do końca sezonu. Główny bohater dostał zgodę na otwarcie sklepu w pewnym (nazwijmy dla uproszczenia) domu handlowym? A kij z tym, zdążył zrobić go gdzie indziej. Oczywiście jest też w tej serii jakiś taki bezpretensjonalny urok kina klasy B, które dobrze wie, jak nisko ma zawieszoną poprzeczkę, więc zamiast pozować na wielce poważną historię, robi za pół-pastiż i semi-parodię. Nic jednak nawet nie zbliżyło się do poziomu Tenslime'a, więc niczego innego z czystym sercem wam nie polecę.

6/10 - wiecie, że gdyby isekaje tego sezonu miały grać w jakiś sport, mogłyby stworzyć drużynę do piłki ręcznej i jeszcze zostałoby im na trenera? No. To wspaniałomyślnie powiem, że Tsukimichi mogłoby stanąć na bramce i nawet nie przyniosłoby wstydu.

Uramichi Oniisan

Bycie salty jest już passe, dlatego przemodelujemy mema zdrową oliwą z oliwek!

31-letni Uramichi Omota pracuje jako jeden z prowadzących w edukacyjnym programie dla dzieci "Wspólnie z Mamą". Choć przed dziećmi musi grać wiecznie uśmiechniętego, pełnego energii nauczyciela gimnastyki, braciszek Uramichi (jak jest nazywany na potrzeby telewizji) ma nieźle zniszczoną psychikę, porytą doświadczeniami z dorosłego życia, które każdy z nas zna lub za chwilę pozna. Codzienne wstawanie skoro świt, zapitalanie od rana do wieczora za śmieciową stawkę w miejscu, które kompletnie cię nie jara, praca z ludźmi obgadującymi cię za plecami, mieszkanie w ciasnej, zapyziałej kawalerce... nie ma to jak zachęcać dzieci do zabawy z takim nastawieniem! Nic więc dziwnego, że Uramichiemu co chwila wyrywa się na wizji jakiś cięty komentarz lub przestrzega towarzyszące mu w nagraniu dzieci przed trudami dorosłości. Nie jest on jednak samotnym wojownikiem na placu beznadziei, a w odczuwaniu pogardy do życia pomagają mu m.in. siostrzyczka Utano, czyli 32-letnia adeptka znanej szkoły muzycznej (co pozwoliło jej zostać idolką (zanim przerzuciła się na śpiewanie enki (by przebranżowić się na karierę jazzową (sami wiecie, co teraz robi)))) oraz braciszek Iketeru, który zdaje się mieć wszystko - głos, talent do aktorstwa, urodę - poza gustem do żartów i umiejętnością rozumienia atmosfery w towarzystwie innych ludzi.

Miałam wobec tej czarnej komedii naprawdę ogromne oczekiwania, ponieważ nie dość, że powinna doskonale rezonować ze zmęczonymi życiem dorosłymi, nie dość, że oryginał zdobył w 2017 roku Next Manga Award, to jeszcze do podkładania głosów zatrudniono grupę naprawdę znakomitych seiyuu, na czele z Hiroshim Kamiyą, Miyano Mamoru i Naną Mizuki (a jest jeszcze Sugita Tomokazu, Yuuichi Nakamura, Natsuki Hanae oraz wiele, wiele innych doskonale znanych i lubianych aktorów). Nie miało prawa się nie udać. Nie miało prawa... a jednak dobre składniki nie oznaczają z automatu stworzenia wybitnego dania. I tak w mojej ocenie stało się właśnie tutaj. Już pierwszy odcinek był drogą przez mękę, cringe i płaskość realizacji, a potem było tylko gorzej, dopóki przy czwartym epizodzie nie powiedziałam sobie "dość, mam znacznie ciekawsze rzeczy do roboty, na przykład całego One Piece'a do ponownego przeczytania". I nie, to nie rodzaj humoru jest tu problemem, ale forma jego przedstawiania - ten kompletny brak różnic w tempie wypowiadanych kwestii, zmian animacji czy akcentowania sytuacji muzyką. Reżyser, który zrobił wcale niezłą robotę przy takim Runway de Waratte czy Sounan Desu ka?, tutaj musiał działać na jakimś autopilocie i za każdym razem uznawał, że martwa twarz głównego bohatera wypowiadającego powoli jakieś drętwe uwagi w stylu "ja już nie mam siły na ten świat" albo bijącego wrednego współpracownika wystarczy jako puenta gagu. Poza tym trochę ciężko śmiać się z czegoś, co zwyczajnie wkurza - zwłaszcza przez tego gościa w przebraniu królika, który ciągle robi głównemu bohaterowi na złość (a potem za każdym razem trzęsie się jak osika, bo boi się bolesnej zemsty) i głupiego reżysera uwielbiającego wciskać swoim przełożonym nadgodziny lub stawiać ich w ostro niekomfortowych sytuacjach. Jakby... co jest w tym śmiesznego za drugim, trzecim, dwudziestym razem? Czy naprawdę nie ma już innych rzeczy do komentowania we współczesnym świecie niż tylko wzajemne animozje pracowników studia tworzącego program śniadaniowy dla dzieci? No sorki, ale Aggretsuko zrobiła to wcześniej i sto razy lepiej, a dodatkowo nie ograniczała się w poruszanej tematyce tylko do pracy w korpo.

4/10 - mam wrażenie, że jestem zbyt łaskawa, ale to pewnie dlatego, że zmęczyłam tylko cztery odcinki. Za kontynuację wątków posłuży mi szara rzeczywistość.

Vanitas no Karte

Co tam krew, co tam dziewice... SZARLOTKA, KURNA!

Istniał sobie razu pewnego wampir imieniem Vanitas, który urodził się w blasku błękitnego księżyca. Był jednak ewenementem, a niebieski księżyc - złym omenem, dlatego pozostałe wampiry urodzone w  karmazynowym świetle postanowiły wygnać Vanitasa. Ten nie pozostał jednak obojętny na to traktowanie i poprzysiągł, że stworzy specjalną księgę, dzięki której ktoś, kto będzie miał błękitne oczy, posiądzie władzę nad prawdziwymi imionami jego wampirzych pobratymców i obróci w perzynę cały ten przeklęty ród. Tak przynajmniej powiadają bajania... a może niekoniecznie? W istnienie księgi musi wierzyć przynajmniej niejaki Noe, który wyruszył w podróż do Paryża, by zweryfikować informacje na temat pojawienia się przeklętego grymuaru właśnie w stolicy Francji. Zanim jednak dociera do miasta, na sterowcu, którym podróżuje, ma miejsce pewien incydent - a mianowicie pewna młoda dama imieniem Amelia, z którą bohater wywiązał rozmowę, nagle poczuła się gorzej. Gdy Noe próbuje jej pomóc, nie dość, że oczy kobiety niespodziewanie zaczynają płonąć karmazynem, to jeszcze przez szybę sterowca wpada do środka czarnowłosy jegomość, próbując zaatakować słaniającą się na nogach pannę. Noe decyduje się uratować Amelię, jednak nie jest to odruch zupełnie bezzasadny. Okazuje się bowiem, że błędny rycerz odziany w biały płaszcz również jest wampirem, natomiast agresor, który wpadł na gapę do sterowca, ma świecące na niebiesko oczy oraz podejrzanie błękitną księgę wypełnioną czarnymi stronami...

Jeśli zastanawiacie się, kto zmanipulował informacje odnośnie tej serii i czemu wpisano, że studiem odpowiedzialnym za produkcję jest Bones, a nie Shaft, to spieszę z wyjaśnieniem - tak, macie rację, Vanitas no Karte wygląda jak nieodrodne dziecko Pandory Hearts i Bakemonogatari, ponieważ reżyserią zajmuje się Tomoyuki Itamura, drugi po Shinbou najważniejszy człowiek w Shafcie. Czemu wypożyczono akurat jego? Zgaduję, że główny trzon związany ze studiem Bones twórców jest obecnie uwiązanych przy Boku no Hero Academia, a produkując dwa wysokoprofilowe shouneny w jednym sezonie nie mogli sobie pozwolić na sięganie po półśrodki. Oczywiście na pewno była to też decyzja podjęta z pobudek artystycznych, choć jako odbiorca mam pewne wątpliwości odnośnie efektu końcowego. Tak, Vanitas no Karte w przeciwieństwie do Pandora Hearts (nomen omen również produkowanego przez studio Bones) nie popełnia błędów swojego starszego rodzeństwa i nie dorabia oryginalnego zakończenia tam, gdzie kompletnie nie jest ono potrzebne. Dziwi mnie jednak, że seria mimo wszystko stojąca akcją, walkami, pościgami i tajemnicami jest ogrywana w tak budżetowy sposób, za pomocą pięknych, choć mocno nieruchomych obrazków. To, co pasuje do serii tworzonych przez Shaft, które w dużej mierze stoją na light novelkach i niekończących się monologach (a przez to wymagają jakiegoś ich sprytnego przedstawienia), niekoniecznie sprawdzi się w dość żwawym akcyjniaku. W trakcie oglądania Vanitasa czułam się tak, jakby ktoś bardzo ambitny, a przy tym bardzo zdolny obrał sobie za cel pokolorowanie kadrów z mangi i jasne, udało mu się to, efekt jest piorunujący, niemniej... to wciąż są pokolorowane kadry z mangi. Mogłabym z łatwością uzyskać bliźniaczy efekt, puszczając do lektury soundtrack z Pandory czy innej przygodowej serii sygnowanej nazwiskiem Yuki Kajiury (jak zwykle utalentowanej i jak zwykle samosięplagiatującej). Dlatego chociaż animowanemu Vanitasowi w gruncie rzeczy nie można niczego zarzucić, to osoby czytające mangę - tym bardziej że w Polsce mamy to szczęście być na bieżąco z wydaniem - dostaną w pewien sposób odgrzewanego, pozbawionego autorskiego sznytu kotleta.

7/10 - żeby nie było, ja co tydzień wyczekiwałam nowych odcinków i oglądałam serię na bieżąco, ale przez znajomość materiału źródłowego (który na swoje nieszczęście rozkręca się dość powoli i chaotycznie) miałam odrobinę wyżej postawioną poprzeczkę.


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Brakowało nam KyoAni, oj, bardzo brakowało. Fajne są te wszystkie studia Bones, Wit i Shaft, ale prawdziwy kunszt warsztatu widać wtedy, gdy nawet w lekkiej obyczajówce jak Kobayashi-san S znajdą się momenty na pokazanie bezkresu sakugi (choć nie ukrywam, że najbardziej epicko wychodzą jak zwykle walki).

Najlepsza muzyka 
Trzeba, skurczybykom od Tokyo Revengers, przyznać jedno - zatrudnienie Hiroakiego Tsutsumi do produkcji OSTa to był strzał w dziesiątkę. Już muzyka w Dr. Stone i Jujutsu Kaisen dawała do pieca, a tu znowu na poczekaniu powstało samo złoto pełne solidnych basów i ostrego gitarkowego brzmienia. Nie mniej wspaniały, choć w bardziej klasyczny, orkiestrowy sposób, jest też soundtrack z Fumetsu no Anata e. Co wrażliwsze osoby powinny uważać, bo jego słuchanie nawet bez kontekstu fabuły potrafi doprowadzić do instant ryku.

Najlepszy opening
 
KyoAni musi mi wybaczyć, ale nie wybiorę openingu do nowej Kobayashi, bo to częściowo zżynka z Nichijou. Zamiast tego wskażę Vanitasa, który "fabularnie" trochę nijak miał się do treści właściwego anime, ale wciąż było w tej przechadzce po najbardziej malowniczych punktach Paryża coś uroczo akuratnego jeśli chodzi o relację dwójki głównych bohaterów.

Najlepszy ending 
Tak jak wspominałam, KyoAni kocham za wiele rzeczy i jedną z najważniejszych są właśnie endingi. Co prawda ten z pierwszego sezonu Kobayashi-san zupełnie rozminął się z moimi oczekiwaniami, ale już w kontynuacji nie poskąpiono animacji na urocze pląsy chibi smoczo-dziewcząt. Ach, a nagroda honorowa z ziemniaka należy się Idatenom za pokazanie ciekawej alternatywnej rzeczywistości (oglądałabym taki pełnokrwisty romans).

Najlepsza postać

Kanna is love, Kanna is life. I chociaż może to brzmieć jak paplanina zdegenerowanego piwniczaka śliniącego się na widok "legalnych" loli, Kanna z Kobayashi-san S chyba najlepiej działa dla mnie jako postać niedoskonała, ale tworząca swoją własną kategorię bycia super. Polecam szczególnie odcinek 10, w którym Kanna wybiera się do Nju Jorku, a potem na rodzinny spacer z Kobayashi (oczywiście już w Japonii).

Moje OTP
Jestem zaskoczona, jak mało romantycznie było tego lata. Można się co prawda spierać, czy w Kobayashi-san S pokazano wystarczająco damsko-damskich czułości, jednak osobiście ciężko mi się było w to wszystko wczuć. To wolę już Gugu x Rean z Fumetsu no Anata e, któremu choć nie poświęcono wiele odcinków, to wydaje się kompletną historią z - a jakże - dość smutnym epilogiem.

Największe feelsy
Latem dbałam o właściwe nawodnienie i nie pozwalałam wzruszeniu zbyt często dochodzić do głosu (czy tam do kanalików łzowych). Jeśli jednak coś dogłębnie poruszyło moje kokoro, to z pewnością niektóre co dramatyczniejsze wątki w Kageki Shoujo!!. Wciąż mam gęsią skórkę na myśl o tym obrzydliwym ojczulku Ai. I nie trzeba było wcale pokazywać żadnych dosadnych scen, żeby zrozumieć horror takiej sytuacji...

Największe wtf?!
 
Mnie nie dziwią już durne isekaje. Mnie nie dziwią pretekstowe haremy. Nawet nie animacja robiona za czapkę śliwek (w Japonii to zapewne tych marynowanych). Ale ciężko mi pojąć rozumem te ambitne, tworzone zupełnie na serio projekty jak Sonny Boy, przy których twórcy stają na uszach, żeby ukryć fabułę pod zwałami symboliki. Ech... a przecież jeśli się jej wstydzili, to trzeba było dać sobie ze wszystkim spokój...

Moje guilty pleasure
Oglądanie koślawych poczynań Takemichiego z Tokyo Revengers z pewnością było guilty, ale kompletnie nie pleasure. Już lepiej sprawdzało się na tym polu Tantei wa Mou, Shindeiru., które momentami aż porażało tym, jak bezwstydnie głupie i klejone na ślinę było. Oczywiście dużo temu brakuje do takiego geniuszu jak Ex-Arm, ale może nawet warto będzie wspomnieć o Deadektywach przy okazji podsumowania roku.

Największy zawód
 
Słyszałam odpowiednio wcześnie, że Hamefura 2 to już nie będzie to samo co pierwsza seria, ale i tak zostałam potężnie zaskoczona, jak bardzo niepotrzebny był to sezon. Ba, pół biedy, że niepotrzebny. Udało się nawet pogrzebać moją sympatię do jakiejś jednej trzeciej ekipy bohaterów. I jeszcze to ogłoszenie filmu, który pasuje do tego uniwersum jak pięść do nosa. Quo vadis, Katarina?!
 
Najlepsza kontynuacja 
Jak na sezon letni kontynuacji pojawiło się całkiem sporo, a choć było w czym przebierać, to statuetka należy się drugiemu sezonowi Kobayashi jak psu podwawelska (właściciele czworonogów, proszę nie posyłać mnie do piachu, to był tylko taki żart słowny). Raz, że jak na epizodyczną fantasy-obyczajówkę spisała się doskonale, a dwa, że chyba każdy tęsknił za tym poziomem produkcji sygnowany logiem KyoAni.

Najlepsza nowa seria
Serii dobrych i znośnych zebrała się cała wesoła kompania, ale tych naprawdę zasługujących na wyróżnienie? Hmm... najbliżej tego miana znalazło się według mnie Vanitas no Karte, choć oczywiście nie jest to anime pozbawione wad czy ukrytych motywów podszytych sporą dawką sentymentu do prac Jun Mochizuki. Umieszczając jednak pierwszą część Vanitasa na skali wampirów od Vlad Love do 10, zasługuje on na pół wesołego Alucarda i buziaka od Kiss-Shot Acerola-Orion Heart-Under-Blade.

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. Dobry… przyszłam ponarzekać na sezon letni, czy raczej, ten jego wycinek, z którym się zapoznałam.

    Na zimę przechodzą mi Scarlet Nexus (oglądane trochę bez przekonania no ale dobra, już) i Akwarium, które na początku dostało ode mnie stempelek "feel good anime" ale potem poszło w stronę pomysł na ratowanie akwarium tygodnia i jeszcze ten cour się skończył tak, że sama nie wiem, co będzie w drugim. No, zobaczymy.

    BNHA 5 – jak już w końcu nadrobiłam to, co zanimowano: dobra, nie wiem. U mnie odwrotnie, jakoś bardziej leżą mi te arce, w których są rzeczy szkolne. Kij, że to kolejny turniej, czy kolejne zawody o order z ziemniaka. Jest to dla mnie poprowadzone ciekawiej niż te poważne arce ze złoczyńcami – może właśnie dlatego, że turnieje nie wymagają ciągłości fabularnej, a złodupce jednak by lepiej szły ciągiem, a tak przerywane to…
    Tl;dr: pierwszy cour był spoko (choć temu, kto wymyślił żeby kilka odcinków po kolei zaczynać przypomnieniem fabuły otwieranym przez okrzyk Neito, powinno się wysłać kopertę pełną brokatu, niech sprząta do kolejnego lata!), drugi mi trochę wisi.

    Sonny Boy – zaczęło się ciekawie. Nawet bardzo. Sam koncept! Spodziewałam się powtórki z Władcy Much tylko z supermocami i w innym settingu. Ale potem wszystko się rozlało w tyle kierunków na raz, że już nie było wiadomo, gdzie patrzeć. Mam wrażenie, że niektóre odcinki to by mogły robić za osobną serię same w sobie, gdyby rozwinąć pomysł, jak choćby ten z wieżą o spiralnych schodach, a seria poszła w tyle stron, że… w końcu nie wiem, gdzie poszła.
    Słowem: high five. Tu mamy pełną zgodność.

    Uramichi Oniisan – o… a zastanawiałam się, czy tego nie obejrzeć. Chyba zastanowię się po raz drugi. Z drugiej strony, patrząc na rzeczy które mi pasują, a Tobie wręcz przeciwnie… hm, może chociaż jeden odcinek?

    Vanitas vanitatum et omnia vanitas – moją ulubioną częścią był ending. Raz, że melodia wpadła mi w ucho, dwa, że to był znak "brawo, skończyłaś kolejny odcinek!". Vanitasa chwaliło mi niezależnie od siebie kilka osób jeszcze w czasach, gdy był tylko mangą i – szczerze – zaczęłam oglądać ze względu na to właśnie chwalenie. I tylko ze względu na chwalenie dotrwałam do końca, żyjąc nadzieją że no kurczę, polecali, to będzie lepiej, nie? Otóż. To zdecydowanie nie jest seria dla mnie. Wampiry wampirami. Vanitas jak opostać zwyczajnie mnie drażni. Dodatkowo nie rozumiem, czemu w poważniejszych momentach też wtykali przerywniki komediowe w postaci chibików, strasznie psuło to nastrój. A że – jak sama zauważyłaś – rozkręca się powoli, to nawet nie byłam zbyt ciekawa, co będzie dalej.
    Ja jestem na nie, wracam do swojego badziewia (ale ending zabieram ze sobą).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaak. Wieje optymizmem, nie? W momencie, gdy ze zgrozą zastanawiałam się, czy SERIO najprzyjemniejszą serią lata będzie nadrabiany wiosenny Bakuten... weszli oni. Cali na kolorowo. Już wiesz, o czym mówię, prawda?
      Heion Sedai no Idaten-Tachi – obiecuję, że tym razem nie będzie ponad dwóch komentarzy słowotoku. Nie widziałam tego tytułu na Twojej rozpisce godzin emisji (kiedy szukałam, może potem dodałaś), więc założyłam, że nie oglądałaś. Ale jednak. A ja już przygotowałam opis co i jak :”) Do rzeczy. Z samego podstawowego opisu nasuwała mi się się seria typu "aha, nakama power, dramatyczne walki, zwycięstwo ostatkiem sił, heroizm". Tymczasem nie i alleluja. Podobało mi się, w jaką stronę to poszło, że momentami różnica poziomów była w mniej więcej w takim stopniu jak Saitama vs ktokolwiek. Doceniam też, że wielokrotnie podkreślano, że "ci mądrzy" są naprawdę ważni całościowo. Jasne, Ysley na upartego też kogoś sklepie, ale Miku – wedle tego co głoszą – już nie. A jednak stale powtarza się, że jest jedną z tych groźniejszych. Fajne ujęcie w serii, która sprowadza się do obijania mord. No i te kolory. I opening. Dziab, ten opening.
      Ale fakt, co się do jasnej anielki odwaliło z tym ostatnim odcinkiem?! Czemu Scarlet Nexus ma drugi cour, a Idaten nie? :<
      P.S. RIP ninja: odcinek 1 – odcinek 1. Nie byłeś całą resztą.

      O jesienne wybory oglądanych serii, bądźcie lepsze…

      Usuń
    2. M.W.! Kopę miesięcy! A zapraszam do narzekania, zapraszam, zima i wiosna były naprawdę łagodne, więc się trochę żółci miało prawo zebrać ^^"

      O, oglądasz Scarlet Nexus? Ma to sens bez równoległego grania w grę? Bo chociaż grafika mnie zachęciła, to odpadłam przez to bycie "reklamówką". A Akwarium też oglądam, choć oczywiście ma mniejszy priorytet przez fakt bycia 2-courem. Nadgonię bliżej końca roku. Ale te kilka odcinków, co je już obejrzałam, było całkiem spoko. Przynajmniej nie trąciło taką wszechobecną miłosną dramą jak Nagi no Asukara (porównanie ze względu na mocno wodne klimaty obu produkcji od P.A.Works).

      BNHA 5 - w sumie uważam, że seria działałaby lepiej jako dwa oddzielne byty: lekka szkolna seria (aż mi się łezka w oku kręci na przypomnienie pierwszej komediowej części Reborna!) i ciężki akcyjniak z regularnym mordobiciem. Ale razem to za cholerę to się nie klei. Gdzie oni chcą wysyłać tych dzieciaków, co to robią sobie regularne posiadówki w akademiku, a największy dramat, jaki przeżywają, to krótka spina z Deku, któremu moc wymknęła się spod kontroli? Gdyby te walki między klasami były w pierwszym sezonie, to byłoby to bardziej na miejscu niż faktyczny pierwszy sezon.

      Sonny Boy - no wyjęłaś mi to z ust. Jeszcze pomyślałam że te samodzielnie działające odcinki mogłyby się nawet składać w większą całość, gdyby głównym bohaterem był Rajdhani, który na luzaku zwiedziałby sobie światy. Wtedy okej, niech się dzieje co chce, po prostu robimy metafizyczne Kino no Tabi i jazda. Ale jak to się miało wiązać z całym tym powrotem do rzeczywistości i tą trójką bohaterów o ujemnej wartości charyzmy... i tymi wszystkimi uczniami, którzy w drugiej połowie anime kompletnie poszli w odstawkę... *hive five* Toż to jakaś porażka.

      Uramichi Oniisan - jeśli darzysz sympatią takiego Saikiego, to myślę, że może ci się bardzo spodobać (w końcu to ten sam cierpki Kamiya Hiroshi w najlepszym wydaniu). Btw. obejrzałam cały pierwszy sezon Saikiego. Niezły był, zwłaszcza w momentach, gdy Saiki tracił rezon przez głupie odpały innych ludzi. Na pewno kiedyś się zabiorę za resztę :)

      Człowiek człowiekowi wilkiem, a Vanitas Vanitas Vanitas - nie będę bronić serii, bo rozumiem, dlaczego mogła bardzo nie kliknąć (zwłaszcza w wydaniu anime, choć sam Vanitas też nie pomaga jako główny bohater). Zresztą, Pandora Hearts miała bardzo podobny chaotyczny początek wyglądający jak każde inne fantasy z rodzaju "chłopiec zawiązuje kontrakt z magiczną dziewczynką, żeby posługiwać się mocą". Ale pod tymi zwałami randomowych chibików i komediowych wstawek jest fajna, mroczna fabuła.

      (jeeeeeee! nadrobiłaś Bakutena? ale się cieszę! :D)

      Idateni - o proszę! A bałam się, że więcej będzie osób, które zniesmaczą te randomowe gwałty i seksy z ostro niepełnoletnimi pół-demonami. Natomiast jak się zaakceptuje tę dziwną konwencję jadącą po bandzie wszystkiego, co tylko istnieje, to jest to tak przyjemnie przegięte i w ogóle. MAPPA naprawdę się sprawdza w takich seriach - najpierw robili Dorohedoro, a teraz Idatenów. Niestety, to porównanie brzmi też jak wyrok śmierci dla drugiego sezonu... a potrzebuję go. Koniecznie. Chcę wiedzieć, czy Piscalat sama z siebie się nawróci (skoro Cory wykazuje takie symptomy, to są spore szanse). A jeśli chodzi o opening to zgadzam się totalnie i był w moim rankingu zaraz na drugim miejscu, tuż obok Vanitasa (zabrakło może jeszcze kapkę pomysłowej animacji).
      Co do rozpiski to Idateni zaczęli się jakoś wyjątkowo późno i po prostu zapomniałam zaktualizować rozpiskę, gdy już faktycznie wleciał pierwszy odcinek. Jesienią już nie popełnię tego błędu i poza JoJo wrzuciłam wszystko, co zamierzam choćby sprawdzić.

      No jesień powinna się spokojnie wybronić - osobiście nie mogę się doczekać Komi-san, kontynuacji Kimetsu oraz... wkurzającego senpaia od Doga Kobo ^^"

      Usuń
    3. Kopę miesięcy, za to jak regularnie! :D

      Tak, oglądam Scarlet Nexus. Odnosząc się do drugiego pytania: przynajmniej w moim przypadku, biorąc pod uwagę ogólną przyjemność, nie, bez znajomości gry nie ma większego sensu. Mnie zachęciły akurat supermoce, zawsze jestem ciekawa czy dadzą radę zrobić coś ciekawego ze znanym konceptem.

      A-ale jak to obejrzałaś- co, jak, kiedy?! Na pewno nie jesteś podszywającym się pod Dziab agentem Dark Reunion?
      Btw, ciekawostka, jakbyś oglądała drugi sezon: wiedz, że w przypadku jednego odcinka fansuby (zanim przejął to Netflix) miały poślizg ponad tygodnia ze względu na liczbę kwestii do przetłumaczenia. Będziesz wiedziała, który to odcinek.

      (No ba że nadrobiłam Bakutena! To teraz czekam na ten futsal…)

      Usuń