Rodzina, której się nie wybiera i ta, którą wybrać warto - recenzja mangi Marcowy lew (tom 11)

Wydawnicza droga nowej części Marcowego lwa była dość długa i wyboista, ale na szczęście tomik ujrzał już światło dzienne... by niedługo potem doświadczyć (oczywiście tylko chwilowej!) ciemności wnętrza pocztowej skrzynki. Od poprzedniego tomu minęły już ponad trzy miesiące, przy czym nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - a wyszło słonko, liście, kwiatki i gorunc tak wielki, że nic, tylko chować się do szafy czy innej piwnicy. Ale jeśli faktycznie chcecie to robić, to koniecznie zaopatrzcie się w latarkę i nowy wolumin Marcowego. Zresztą, komu ja to mówię - jeśli tylko czytaliście tomik 10, to pewnie tak samo jak ja nie mogliście się już doczekać kontynuacji pewnego arcyciekawego wątku. Jednocześnie należy współczuć siostrzyczkom Kawamoto, bo choć zwykle są bohaterkami najciekawszych dramatów, to... cóż... no właśnie. To są one dramatami. Chwytającymi za serce, a zarazem wywołującymi gęsią skórkę sytuacjami, które równie dobrze jak na kartach mangi mogą się wydarzyć tuż obok nas...


Tytuł: Marcowy lew
Tytuł oryginalny: 3-gatsu no Lion
Autor: Chica Umino
Ilość tomów: 15+
Gatunek: dramat, okruchy życia, komedia
Wydawnictwo: Dango
Format: 182 x 128 mm (bez obwoluty, ze skrzydełkami)
 
Po tym, jaką bombę zaserwował Rei w obliczu ojca sióstr Kawamoto - a mianowicie oznajmił, że zamierza poślubić Hinę i stać się pełnoprawną częścią ich rodziny - wszyscy starają się uporządkować myśli. Momo, jak to Momo, oczywiście niczego nie ogarnia, ciotka Misaki i Akari są wstrząśnięte (nie zmieszane) tym nieoczekiwanym przejawem romantycznych uczuć u chłopca, który do tej pory wydawał się świata nie widzieć poza shogi, natomiast system operacyjny Hiny doznał całkowitego zawieszenia, a po przespanej nocy dziewczyna przechodzi w całkowity syndrom wyparcia i uznaje, że Rei tak naprawdę tylko udawał przed ich ojcem, by wymusić na nim kapitulację. Ale nie, Rei nie tylko nie udawał, ale raz puszczony w ruch nie może przestać myśleć o tym, jak tu uszczęśliwić ukochaną, a przy okazji oficjalnie przypieczętować ceremoniał narzeczeństwa. Jest na tym punkcie tak zafiksowany, że praktycznie nie patrzy już, co i komu mówi... a mówi na przykład panu Hayashidzie czy swojemu oponentowi podczas meczu o tytuł Kiryu, Raido Fujimoto. Czy taka zagrywka podziała jednak na ojca sióstr Kawamoto, który w coraz bardziej prostacki sposób próbuje przeforsować powrót do starych (nowych) porządków?

Dodawana do przedpłat naklejka wygląda tak pysznie, że aż szkoda, że Kluski z Dango nie wysyłały prawdziwego lodowego deseru...

Przy recenzji poprzedniego tomu unikałam jak mogła spoilowania dużego zwrotu akcji w życiu sióstr Kawamoto, jednak tutaj nie za bardzo da się manewrować wokół tego tematu, a zatem... co ten ich szmatławy ojciec to ja nawet nie! Wcale się nie dziwię, że dziadek, ciotka, Akari i Hina tak twardo milczeli w sprawie "szanownego" pana tatusia. Tragiczna śmierć czy zaginięcie bez śladu byłyby w tym przypadku istnym orderem honorowym. Niestety, padre okazał się po prostu niewiernym dupkiem, na dodatek tego paskudnego rodzaju, który nie dość, że kompletnie nie widzi winy w swoim zachowaniu, to jeszcze kreuje się na ofiarę całej sytuacji. Ba, kiedy tylko życie znów staje się dla niego mniej komfortowe, a nowa żona zostaje praktycznie przykuta do łóżka, pan wygodnicki planuje zawinąć manatki i wrócić na dawne śmieci, do odchowanych już córek. I jakby tego było mało - choć ja już miałam przesyt po samej zdradzie - rzuca on kuriozalną propozycją, aby same latorośle wyniosły się tymczasowo z domu, aby pan ojciec mógł się przyzwyczaić w samotności do nowej sytuacji. Opisywać go wszelkimi epitetami zaczynającymi się na "k" i "ch" to za mało, a co gorsza - sytuacja nie wykracza wcale poza granice mojej wyobraźni i jestem święcie przekonana co do istnienia takich typów w prawdziwym życiu. Takie Pijawy i Porzucisławy (nie wiem, czy tak samo bezczelne, ale na pewno równie roszczeniowe) to stali bywalcy artykułów z czołówek portali newsowych, które pomiędzy globalnymi nowinkami dopychają ramówkę informacjami o lokalnych patologiach. A ja naiwna myślałam, że szykanowanie Hiny w gimnazjum to już szczyt ludzkiej podłości...

Mówi się, że minus i minus dają plus, ale jak widać dla równowagi plus i plus potrafią dać potężny minus

Na szczęście nie samymi ciężkimi życiowymi dramatami Marcowy lew stoi, dlatego w tomie 11 czeka na nas również nieco ciekawych potyczek. Tym razem będziemy zastanawiać się nad dość nietypowym aspektem gry w shogi, to znaczy - gadać czy nie gadać? Oto jest pytanie. Czekająca na Reia rozgrywka o tytuł Kiryu toczyć się będzie z Raido Fujimoto, jednym z nielicznych już zawodników, który lubią ucinać sobie pasjonujące pogawędki tuż nad zastawioną figurami planszą. Z jednej strony przyjdzie nam dzielić pogląd z Reiem, który wszystkie siły przerobowe mózgownicy stara się poświęcać planowaniu następnych ruchów i nie w głowie jest mu odpowiadanie na paplaninę oponenta (któremu gęba praktycznie się nie zamyka, szczególnie gdy dowiaduje się, że Reiowi jest spieszno z powrotem do Tokio, by chronić Hinę przed panem Porzucisławem). Z drugiej jednak strony warto się zastanowić, czy faktycznie nie ma w tym pewnego uroku, aby poza bitwą na planszy toczyć także mniej zobowiązującą bitkę na słowa? Przy czym warto oddzielać różne sytuacje od siebie i to, co stanowi fajny smaczek podczas towarzyskich pojedynków czy partyjek treningowych, niekoniecznie przystoi podczas ważnych meczy rankingowych, nie mówiąc już o tych, które toczą się o najważniejsze tytuły. Jeśli o te ostatnie chodzi, to Marcowy lew doskonale już pokazał, że zawodnicy rzucają wtedy na szali całych siebie (często łącznie ze zdrowiem), a wykonywane przez nich zagrania często przechodzą do historii. Tymczasem pierwsza batalia między Reiem i Raido jest... cóż... cokolwiek chaotyczna i łatwo w niej zapomnieć, o jaką tak naprawdę stawkę się toczy.

Niektórzy potrafią w sobie obudzić siłę lwa... a niektórzy zaledwie wściekłość głodnej wydry?

Mam wrażenie, że Rei znów zrobił krok wstecz jeśli chodzi o swoje shogi i chociaż nie traktuje ich zupełnie przedmiotowo, jako brzydką konieczność, to zaczyna przywiązywać coraz większą wagę do tego, aby zarobić z ich pomocą jak największą sumę pieniędzy. Zapewne prędzej czy później kopnie go to boleśnie w zadek i o ile się nie opamięta... nie no, przecież wiadomo, że na pewno się opamięta, tylko zapewne nie bez pomocy solidnej życiowej lekcji. Jednocześnie trochę Reia rozumiem, bo też jestem na tym dziwnym etapie, kiedy w tyle głowy majaczy cel w postaci własnych czterech kątów, ale naprawdę ciężko rozsądnie zbalansować, ile zdrowia i wolnego czasu należy przehandlować za oszczędności. To jednak pokazuje, jak świetną opowieścią jest Marcowy lew i jak w tej egzotycznej dla nas grze w shogi może kryć się wartościowych rozważań na wiele bardzo prozaicznych (a jednak bardzo bliskich) zagwozdek.

Bardzo utożsamiam się z tym krajobrazem, szczególnie teraz, próbując przekimać najgorsze fale upałów

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Dango.

Prześlij komentarz

0 Komentarze