Odwieczny pojedynek między pasją a harówką - recenzja mangi Marcowy lew (tom 9)

Bożonarodzeniowa wyrwa w kalendarzu i małe drukarskie perturbacje sprawiły, że paleciak z nowymi tomikami Marcowego lwa najpierw długo kluczył na trasie, szukając adresu wydawnictwa Dango, a potem paczuszka wyruszyła w kolejną wymagającą podróż, tym razem aż do mojej skrzynki pocztowej. W końcu jednak tomik dotarł, cały i zupełnie zdrowy, choć nie ukrywam, że głód czytelnictwa wyjątkowo mocno zaostrzył mój apetyt na kolejny fragment ten słodko-gorzko-ale-jednak-wciąż-ciepłej historii. Ciężko mi wytłumaczyć w zaledwie kilku zdaniach, dlaczego to akurat Marcowy lew jest obecnie mogą ulubioną mangową telenowelą o szeroko pojętym żyćku i czemu wszystko, co pani Chica Umino prezentuje, trafia zawsze idealnie w punkt. Owszem, co i rusz pojawia się mnóstwo fantastycznych jednotomówek i serii oznaczonych tagiem "okruchów życia", ale w moim sercu pierwsze miejsce już od wielu miesięcy (i spośród dostępnych na rodzimym rynku mang) zajmuje gromadka zahukanych shogistów plus orbitująca wokół nich rodzinka Kawamoto wraz z przyjaciółmi. Pewnie to dlatego tworzenie recenzji na temat każdego kolejnego tomu to dla mnie sama radość i świetna okazja, aby przedstawić nowe argumenty stanowiące o sile tej serii.


Tytuł: Marcowy lew
Tytuł oryginalny: 3-gatsu no Lion
Autor: Chica Umino
Ilość tomów: 15+
Gatunek: dramat, okruchy życia, komedia
Wydawnictwo: Dango
Format: 182 x 128 mm (bez obwoluty, ze skrzydełkami)

Emocjonujące pojedynki wielkich shogistów chwilowo za nami, dlatego znów możemy skupić się na sytuacji w domu rodzinki Kawamoto. Proceder nękania Hiny wreszcie został ukrócony, a klasowe dręczycielki spotkały się z silnym nauczycielskim oporem, choć oczywiście ciężko mówić o całkowitym oczyszczeniu atmosfery. Szczególnie że wielkimi krokami zbliżają się egzaminy końcowe, a średnia z sióstr Kawamoto musi się poważnie zastanowić nad swoją przyszłością. Z jednej strony powinna się uczyć, bo piętrzący się stos prac domowych patrzy na gimnazjalistkę cokolwiek oskarżycielsko, ale z drugiej... Po sukcesie stoiska z łakociami, które dziewczęta rozstawiły na festynie osiedla Sangatsu, Hina zaczyna przejawiać coraz większą pasję do projektowania sezonowych słodyczy wytwarzanych w sklepie dziadka. Czy powinna dać sobie spokój ze szkołą, która tak bardzo zawiodła ją oraz Chiho, i skierować cały pozostały w niej entuzjazm na pracę przy łakociach? A może jest jeszcze dla niej jakaś edukacyjna nadzieja - na przykład pod postacią cichego okularnika o czystym sercu?

Nie mogę się napatrzeć na pocztówkę z pracą Natalii Lewandowskiej, która wygrała w przygotowanym przez wydawnictwo konkursie. No absolutne cudo!

Już przy okazji wątku znęcania się nad Hiną obserwowanie zmagań dziewczynki z nieudolnym systemem edukacji było dla mnie bardzo emocjonującym przeżyciem, a jeszcze bardziej poczułam z nią więź, gdy stanęła przed dylematem, czy i gdzie powinna pójść dalej do szkoły. W pierwszej chwili zraniona psychika Hiny nie pozwalała jej nawet wyobrazić sobie siebie w roli normalnej licealistki, a potem, gdy bohaterka została zauroczona atmosferą panującą w Klubie Fanów Chemii, Fizyki i Shogi, zapragnęła zdawać do liceum Reia. Problem w tym, że jest to szkoła prywatna, która wymaga nie tylko zaliczenia dość wymagających egzaminów, ale też regularnego uiszczania konkretnych sumek za naukę. No a jak dobrze już wiemy, rodzinka Kawamoto przecież do krezusów nie należy... Ten problem jest mi szczególnie bliski, ponieważ pochodzę z niewielkiej wsi (takiej naprawdę niewielkiej - mieszka w niej zaledwie 10 rodzin) i pójście na studia wiązało się z nie lada wyzwaniem logistyczno-finansowym. Właściwie przez dłuższy czas studia w wielkim mieście jawiły mi się jako praktycznie niemożliwe do zrealizowania marzenie i jedynym rozsądnym rozwiązaniem było zakończenie naukowej kariery wraz z maturą, nawet jeśli nie umiałam wyobrazić sobie dalszego życia w swojej wioseczce (oczywiście kochanej, jednak mocno zapyziałej). Na szczęście manga pokazuje, że przy odrobinie szczęścia, uporu i pomocy bliskich osób wszystko jest w zasięgu ręki... i potwierdzam to ja, już od ponad dekady zimująca w stolicy.

Akumulatory do nauki można ładować na różne miłe sposoby

Na wątku Hiny szykującej się do licealnego debiutu kończy się fabuła znana z fantastycznego anime stworzonego przez studio Shaft, a manga wkracza w rejony dotąd widzom nieznane. A skoro dobre pół tomiku zajmowały dziewczęce rozterki, tak drugą jego część poświęcono oczywiście istotnym dla funkcjonowania uniwersum rozgrywkom shogi. Znów przyjdzie nam poobserwować zmagania meijina Soyi, choć tym razem jego przeciwnikiem będzie kompletnie nam jeszcze nieznany Dobashi 9 dan. Choć naprawdę ciężko sobie wyobrazić, aby Soya miał jakichkolwiek przyjaciół, to Dobashi jest kimś, kto znajduje się chyba najbliżej tego określenia. Już od małego dreptał Soyi po utalentowanych piętach, regularnie stawał z nim w szranki i nawet po upływie wielu lat nieustraszenie trzyma się szczytu hierarchii shogi, byleby tylko mieć go w zasięgu ręki. Ich najnowszy pojedynek jest o tyle ciekawy, ponieważ (jak sporo ostatnich rozgrywek) przedstawia on zderzenie dwóch kompletnie różnych konceptów grania - meijin Soya to mieszanka geniuszu i głębokiego, duchowego zafascynowania shogi, natomiast Dobashi 9 dan to istny ludzki komputer, który owszem, odczuwa pewną satysfakcję z grania, ale cała jego pozycja wywodzi się z absurdalnego nakładu pracy, skupienia do granic możliwości i masy wyrzeczeń.

A teraz powiedzcie mi to prosto w ekran, że manga nie zasługuje na to, by być częścią szeroko rozumianej sztuki...

Kolejne mecze shogi skupiające się na obronie lub wyrwaniu najważniejszych tytułów w branży pokazują coraz bardziej dobitnie, że przed Reiem jest jeszcze naprawdę długa i wyboista droga na szczyt... ba, do wyższych grup nawet... ale właśnie dzięki temu historia może sobie trwać tak długo, jak tylko sobie zapragnie. I super, że nic nas nie goni, bo kompletnie nie jest mi spieszno do poznawania zakończenia Marcowego. Teraz, kiedy mamy przed sobą zupełnie nowy materiał (o ile ktoś nie skusił się na skany, za co wcale nie potępiam, bo wiem, że dobre serie wciągają jak błotniste bagno), czekanie na kolejne tomy może być tym trudniejsze, ale i tym bardziej przyjemne, gdy wolumin wreszcie trafi we właściwe łapki. Oj tak... a na takie zimowe wieczory ciepła atmosfera domu Kawamoto i Związku Shogi spokojnie dorównuje jakością solidnemu kubkowi świeżego kakao...

Przez żołądek do serca!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Dango.

Prześlij komentarz

0 Komentarze