Jak się bunkrować, to tylko po japońsku - pierwsze wrażenia z sezonu anime (jesień 2020)

Siemanko! Przejście między ramówką letnią i jesienną było tak dynamiczne, że wciąż nie zdołałam znaleźć czasu na dokończenie Great Pretendera (mea culpa, mea culpa...), nie mówiąc już o jakichkolwiek innych aktywnościach rozrywkowo-odpoczynkowych. Ale z radością mogę już oznajmić, że co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, a co jest, to w rejestrze pierwszych wrażeń sezonu znalazło się niechybnie. No, przynajmniej to, co wzbudziło moje zainteresowanie. Oczywiście nie wszystkie rozpoczęte serie zasługują na to, by pisać o nich w superlatywach, jednak wydaje mi się, że znajdzie się kilka interesujących produkcji, które warto śledzić regularnie i od samego początku. To co? Jeśli ktoś nie śledził doniesień facebookowych, znajdzie tu obszerny, przekrojowy tekst na temat telewizyjnych nowości, które można (albo których lepiej nie) obczajać.

Bon Appetit!

Tylko uważajcie, żeby od nadmiaru oglądania nie dostać zapalenia spojówek!

Adachi to Shimamura

Dzikie romanse? Pfff! No chyba raczej dzikie mecze ping-ponga.

Adachi poznała Shimamurę w dość ciekawych jak na liceum okolicznościach, bo chociaż obie pierwszoklasistki należą do tej samej klasy, to ich znajomość miała okazję rozkwitnąć dopiero poza klasowymi murami, a konkretnie na sali gimnastycznej, gdzie dziewczyny przebywały na okoliczność zrywania się z nudnych zajęć. Obecny tam stół do ping-ponga sprawił, że koleżanki z klasy - a zarazem samozwańcze delikwentki - zaczęły sobie uprzyjemniać wolny czas swobodną grą oraz rozmowami. No ale właśnie. Czy ta relacja aby na pewno wciąż jest taka łatwa do opisania? Czy w sercu Shimamury Adachi na pewno jest tylko kolejną przyjaciółką, tak jak są nimi Nagafuji i Hino? A czy Adachi umie wskazać różnicę między przyjaźnią a czymś więcej, skoro Shimamura jest jedyną tak bliską dla niej osobą?

Atmosfera panująca w pierwszym odcinku była dość dziwna - niby to takie proste, przewidywalne, szkolne yuri jakich wiele, ale przypominało bardziej późniejsze odcinki/rozdziały Yagate Kimi ni Naru, kiedy już zaczęła się odwalać cała ta obyczajowa maniana. W przypadku Adachi to Shimamura nie ma nawet okazji pozachwycać się cukrową atmosferą pierwszej liliowej miłości. Wręcz przeciwnie. Oglądanie sprawiło mi delikatny dyskomfort i miałam nieodparte wrażenie, jakby za chwilę miała pierduknąć jakaś ciężka drama. Nie wiem, czy to dobrze świadczy o relacji między głównymi bohaterkami, jeśli zaczyna się od nieporozumień, niedomówień i unikania kontaktu wzrokowego... Jakby dziewczyny planowały zacząć srogą walkę w kiślu, a nie się w sobie zakochać. Ale może to tylko ja i dziwne uprzedzenia do "gatunku" wynikające ze skromnego rozeznania w temacie. Realizacja stoi tu na solidnym poziomie, choć momentami brakuje konsekwencji w rysowaniu twarzy postaci - niby da się je bez problemu rozpoznać, jednak skala szaleje od czegoś w pobliżu animacji KyoAni sprzed dekady po moe-tanioszkę bliską takiego Fate/kaleid. Na pewno warto dać serii szansę, no chyba że komuś akurat wystarczy solidna dawka yurizmu od Shaftu lub skomplikowane wielokąty muzyczne z Love Live! Nijigasaki.

Akudama Drive

No! To teraz można iść umierać z klasą!

Jak nie ma dymu bez ognia, tak nie ma zaawansowanego technologicznie miasta bez swojej ciemnej, pozbawionej kolorowych neonów strony. W Kansai już za parę godzin ma odbyć się publiczna egzekucja niezwykle groźnego przestępcy, niejakiego Podrzynacza Gardeł, jednak do kilku ekspertów z półświatka dociera intrygująca wiadomość wraz z pokaźną pieniężną zachętą: "Uratuj Podrzynacza, nieważne jakimi metodami". Czwórka najemniko-złoczyńców zwanych Akudamami rusza zatem do wyścigu o to, kto jako pierwszy uwolni skazanego na śmierć zbrodniarza, a przy okazji zgarnie stumilionowy łup. W międzyczasie w całą walkę niechcący wplątuje się młoda dziewczyna określona mianem Zwykłej Osoby (wszystkie postacie są tu nazywane przydomkami nawiązującymi do ich ról), która chcąc uchronić się przed niechybną śmiercią z rąk groźnych łotrów podaje się za nową Akudamę - Oszustkę - która jest tak dobra w swoim fachu, że nawet zdołała ukryć się przed wymiarem sprawiedliwości. Do czego to wszystko zaprowadzi i czemu akurat do morderczego battle royalu? Dowiecie się z nowej serii od twórców Danganronpy!

Choć utarło się, że studio Pierrot to ten przykładny chłopiec do bicia odpowiedzialny za tanie adaptowanie niekończących się tasiemców, to jednak warto mieć na uwadze, że od czasu do czasu robią też coś mniej typowego, jak np. Akatsuki no Yona, Osomatsu-san czy Shirokuma Cafe. Można? No pewnie, że można , o ile tylko trafi się wyrwa w grafiku i odrobina dobrych chęci. A przy Akudama Drive chyba nawet animatorom się chce, bo aż miło mi pochwalić, że połączenie rysowanej i komputerowej grafiki wyszło tu naprawdę... w porządku. Bez zrywania gaci, jasne, bo to nie studio Orange, ale najzupełniej dobrze zmiksowano oba te podejścia, żeby nie waliło po oczach oczywistą oczywistością (o tym punkcie porozmawiamy już niebawem w kontekście studia MAPPA). Fabuła oczywiście nie brzmi specjalnie odkrywczo, ale są w tym punkcie dwa konkretne "ale". Po pierwsze - w serię na poziomie projektowania i pisania historii zaangażowani są twórcy uniwersum gier Danganronpy, więc mam zaufanie co do samych plottwistów i budowania świata. Po drugie - tym razem w battle royale są zaangażowani nie jacyś przypadkowi nastolatkowie, tylko dorośli specjaliści w morderczym fachu, a to jednak może bardzo wspomóc dynamikę walk (coś jak animowany Suicide Squad, tylko lepiej). Nie widzę wielkiego potencjału na hit sezonu, ale liczę na dobrą rozwałkę i porządną zabawę bez spinania pośladków o naciągane dramaty mało mnie obchodzących bohaterów.

Assault Lily: Bouquet

Moje urocze, magiczne yuri! Moje! Najmojsze!

Dziewczęta przyjmowane do elitarnej Akademii Yurigaoka mają jeden cel - walczyć z super niebezpiecznymi potworami zwanymi Huge, które pojawiły się na świecie przez pięćdziesięcioma laty. Na szczęście uczennice nazywane powszechnie Liliami mają do dyspozycji zaawansowane technologicznie bronie - CHARM, które mogą dzierżyć po zawarciu specjalnego paktu. Przy kolejnym naborze do szkoły dla walecznych dziewcząt los uśmiecha się do Riri, różowowłosej dzierlatki, która miała to szczęście, że udało jej się zakwalifikować z listy rezerwowej. Jej radość z nieoczekiwanego sukcesu jest jednak tym większa, ponieważ celem dostania się do Akademii była nie tylko pomoc w walce z wrogiem. Riri marzy też o odnalezieniu pewnej uroczej senpajki, która kiedyś ocaliła głównej bohaterce życie.

Zapraszam do dzisiejszego odcinka Koła Fandomu! Zgadniecie, czego można spodziewać się po serii robionej przez studio Shaft, w której wesoła różowowłosa dziewczynka lgnie do mrukliwej dziewczynki o długich, ciemnych włosach? Kontraktów z piekła rodem? Może jakiejś małoletniej zbawczyni kosmosu? Albo potężnych yuri-baitów? Zresztą, na to ostatnie nie trzeba wcale długo czekać, szczególnie w tak ujednoliconej płciowo obsadzie. W końcu dziewczęta chodzą do Akademii YURIgaoka, plus jedna z głównych bohaterek ma na imię Yuyu, natomiast druga Riri. Czujecie to? Yuyu i Riri. Yu...Ri! *w oddali rozbrzmiewa facepalm przypominający głośnością startujący odrzutowiec* Chyba mam w tym momencie lekki Wietnam z Yuri Kuma Arashi, gdzie metafory wydawały się równie subtelne co kop w krocze. W ogóle cienka jest tu granica między recyklingiem motywów z produkowanych ostatnimi laty serii mahou shoujo a dziwnego rodzaju samoświadomością, a jeszcze cieńsza musi się wydawać, jeśli się wie, że fabuła powstaje na podstawie - fanfary i okrzyki - serii niespecjalnie urodziwych zabawek. Nie dawałam i nie daję tej serii zbyt wielu szans na przebicie się do świadomości szeroko pojętego fandomu, ale ze zdziwieniem przyznaję, że studio Shaft przynajmniej umiało się w pierwszym odcinku pobawić animacją (klasku klasku za nienachalnie wplecioną grafikę komputerową). Może dzięki temu wygrzebią się chociaż ze skraju upadłości? Toć daj im animcowy kamisama.

Golden Kamuy 3rd Season

Choose your fighter.

Choć wydawało się to niemożliwe, aby wylizać się z rany postrzałowej prosto w głowę, to jednak należy pamiętać, że Sugimoto nie nosi swojego "nieśmiertelnego" przydomku bez przyczyny i nawet kulkę ze snajperki jest w stanie bez większego problemu migusiem rozchodzić. Niestety, podczas akcji w więzieniu Abashiri wydarzenia idą niekoniecznie po myśli zgromadzonych tam bohaterów, a za sprawą nieoczekiwanej zdrady Ogaty łapska na Asirpie i jej wiedzy może położyć Kiroranke. Przybrany wuj uprowadza dziewczynę i wywozi ją hen, aż na odległą wyspę Sachalin, gdzie ponoć można znaleźć kolejnych wytatuowanych zbiegów. Ich tropem podąża ekipa złożona z ozdrowiałego Sugimoto, Tanigakiego, sierżanta Tsukishimy, porucznika Koito, a także pasażerów na gapę w postaci Chikapasiego oraz Ryu.

Nie wiedziałam, że mi tej serii aż tak brakuje dopóki nie obejrzałam początku nowego sezonu i nie poczułam, że mi tej serii aż tak brakuje. Ale za trzy odcinki pewnie mi się odwidzi. Co z zaskoczeniem przyznam, to po raz pierwszy od dawien dawna zabrakło mi w anime jakiegokolwiek wprowadzenia do nowego sezonu, tych dosłownie trzech minut oklepanych retrosów, które pokazałyby, dlaczego bohaterowie skończyli w takim miejscu i gdzie właściwie zmierzają obecnie (bo akurat oba przypomniane migusiem headshoty pamiętałam doskonale). Nie jest to rzecz niezbędna, żeby się wkręcić w nowy sezon, no ale jednak minęły porządne dwa lata przerwy, a nie zaledwie sezon jak między pierwszą a drugą częścią. Co należy jeszcze powiedzieć o sezonie trzecim, to to, że niezmieniona ekipa twórców z Geno Studio nie zawodzi i choć nauczono się już rysować całkiem porządne niedźwiadki, to już psy zaprzęgowe lub ciągniętych na sankach ludzi - chyba niekoniecznie. Dodatkowo humor wciąż balansuje na cienkiej krawędzi bycia cringem a objawieniem, przez co momentami na serio tracę pewność, czy Golden Kamuy to jeszcze historia okraszona komedią, czy raczej komedia z wymówką w postaci fabuły. A byłoby całkiem miło, gdyby kwestia ukrytych hałd złota wreszcie na serio się zagęściła, bo przy tej ilości wyprodukowanych tomów mangi to zobaczymy... ale co najwyżej się w 2030 roku przy emisji siódmego sezonu anime.

Haikyuu!!: To the Top 2nd Season

Szkoda, że aż serce boli na widok spadków w jakości animacji...

Wiosenny Turniej licealnych drużyn siatkarskich trwa już w najlepsze. W drugiej rundzie rozgrywek Karasuno zmierzy się z nie byle kim, bo od razu z wicemistrzami minionego turnieju Interhigh, liceum Inarizaki. Na ich czele stoją bliźniacy Miya, z których Atsumu miał szansę uczestniczyć w niedawnym obozie treningowym All-Japan dla młodych, obiecujących zawodników (był tam również Kageyama). Karasuno będzie mieć przez to niezwykle twardy orzech do zgryzienia, a wygrana w meczu określi jednocześnie, czyj rozgrywający ma większe szanse na trafienie do kadry olimpijskiej. Co ciekawe, bitwa będzie rozgrywać się nie tylko na boisku, ale też na trybunach. Liceum Inarizawa ma bowiem doskonale zsynchronizowany zespół dopingujący (plus orkiestrę), który - jakby mało było gęstych emocji przy samej siatce - wywiera dodatkową presję na oponentach. Na szczęście Karasuno nie pozostanie zupełnie bierne, a o doping zadba siostra Ryuu wraz z zebraną ekipą muzyków grających na bębnach taiko.

Dobrze, że tym razem - w przeciwieństwie do poprzedniego sezonu - zaczynamy od razu z grubej rury i od konkretnego meczu o wysoką stawkę. Mimo zmiany designów postaci na ten bliższy mandze i traktowaniu kreski odrobinę bardziej umownie, sceny akcji wypadają tak samo świetnie jak zawsze. Co budzi moje zastrzeżenie, to robienie oszczędności w pozostałych miejscach. Za co kochałam pierwsze sezony Haikyuu!!, to że z każdej najmniejszej komediowej scenki czy przerywnika między serwami potrafiono zrobić małe cudeńko. W obu "To the Top" studio Production I.G. nauczyło się jednak korzystać z nieruchomych kadrów i pozorować pracę kamery przesuwaniem właśnie tych statycznych scen. W pierwszym odcinku widać to pięknie choćby na zbliżeniach ekipy dopingującej liceum Inarizaki - rozumiem, że sprytnie ukryto usta uczniów grających na trąbkach, przez co nie trzeba było rysować tych trzech inbetweenów na krzyż, ale czemu wszyscy nagle zapomnieli o poruszaniu palcami? No właśnie. Niby takie głupie detale, które nie wpływają na ogólny odbiór serii, ale jako rozpieszczony, rozwydrzony i bardzo wierny widz jednak coś mnie kłuje w oczy. Podobnych oszczędności nie ustrzegł się nawet opening, który według mnie jest zdecydowanie najsłabszy ze wszystkich dotychczasowych i broni się jedynie animacją pierwszej połowy refrenu (bo nawet nie drugą, gdzie poświęcono z 10 sekund na pusty kadr z bliźniakami Miya). Na szczęście ze zgraną ekipą ludków z Karasuno żadne spadki w animacji nie są już tak straszne i o ile twórcy będą dbać o interakcje między postaciami, to przy podsumowaniu sezonu będę już zupełnie grzeczna i przymilna.

Higurashi no Naku Koro ni Gou

W porządku, Keiichi, w porządku. Już nie musisz płakusiać, że to tylko niepotrzebny reboot.

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma tamami (albo i nie) było sobie maleńkie miasteczko zwane Hinamizawą. W miasteczku tym żyje tak mało ludzi, że tutejszą szkoła składa się wyłącznie z jednej klasy gromadzącej wszystkich dostępnych uczniów. Tym oto sposobem Maebara Keiichi, który niedawno przeprowadził się do Hinamizawy, zaprzyjaźnia się z czterema interesującymi dziewczętami: buntowniczą Mion, uwielbiającą urocze rzeczy Reną, zastawiającą bolesne pułapki Satoko i słodką Riką. Dni mijają im na licznych zabawach i psikusach, a przynajmniej jest tak do czasu... Kiedy pewnego wieczoru Keiichi udaje się razem z Reną na wysypisko śmieci, gdzie dziewczyna miała ponoć znaleźć uroczy skarb, samotnie czekającego na zboczu chłopaka zagaduje fotograf, Tomitake. Krótka wymiana zdań między panami ujawnia strzępy dość niepokojącej historii o budowie tamy i o zabitym w tamtym czasie człowieku, którego ręki z rozczłonkowanego ciała wciąż jeszcze nie odnaleziono. Co gorsza, gdy Keiichi próbuje wypytać o to Renę, ta stanowczo ucina rozmowę. Co tak naprawdę dzieje się w Hinamizawie i czemu z pewnością nic dobrego...?

Wciąż mam mieszane uczucia odnośnie tego, że ze wszystkich serii to właśnie Higurashi ni stąd, ni zowąd doczekało się rebootu (tak, jestem już po drugim odcinki, ale ciii). Zgaduję, że studia wyczuły potencjał w robieniu starych anime w odświeżonej szacie graficznej i rozumiem doskonale, dlaczego takie serie jak FMA: Brotherhood czy Fruits Basket zasłużyły na to wyróżnienie. Ale Higurashi? Seria kompletna, dobrze wykonana, a ponadto uznana i szanowana? Mam rozumieć, że twórcy po latach zrozumieli, że robienie kolejnych OVA w stylu Kira donikąd ich z zarobkami nie prowadziło, więc jedynym sposobem na dalsze dojenie marki jest zrobienie tego, co już raz się ludziom spodobało? Ej no! To nawet kinówki Evangeliona dają od siebie coś nowego (choć może niekoniecznie dobrego). Warto też wspomnieć, że Higurashi od studia Passione nie wygląda jakoś spektakularnie lepiej niż stare anime - powiedziałabym nawet, że w scenach "kręconych" z dystansu kreska robi się mocno umowna - natomiast mogę docenić budowany klimat i udźwiękowienie. Jestem niesamowicie zaskoczona, że udało się skrzyknąć całą dawną ekipę seiyuu, a już ostre zdziwko wywołała u mnie piosenka słyszana w tracie napisów końcowych. Niby to takie tanie nostalgia bait, ale weź tu człowieku nie oglądaj. W końcu Higurashi było ważną marką rozwijającą gust mangowego żółtodzioba, który teraz tworzy ten profil i towarzyszącego mu bloga...

Ikebukuro West Gate Park

I'm too sexy for my shirt... and too sexy, by mieć sutki.

W Japonii jest sobie Tokio, natomiast w Tokio - a tak konkretnie w północno-zachodniej części - jest Ikebukuro, dzielnica rozrywki, wydarzeń muzycznych, mekka otaku oraz... oraz rewir pilnującego porządku gangu zwanego G-Boys. Na ich czele stoi charyzmatyczny Takashi, nazywany przez podwładnych per King, który dba o to, aby w dzielnicy nie panoszyli się niepowołani ludzie. King jest szczególnie cięty na handlarzy narkotyków i dlatego nie podobają mu się informacje, które pewnego razu uzyskuje od małej Mion. Matka dziewczynki została bowiem potrącona przez naćpanego kierowcę, przez co Mion postanawia się zemścić i spalić budynek, w którym mieści się sklep rozprowadzający dopalacze pod przykrywką aromaterapeutycznych ziółek. Oczywiście akcja spala na panewce i dziewczynkę przechwytują ludzie z G-Boys, ale nie oznacza to wcale, że sprawy pozostaną niezałatwione. W tym celu King kontaktuje się ze swoim przyjacielem, Makoto, który pomoże uzyskać kilka przydatnych informacji i zdemaskować nieuchwytnych dilerów.

Ten odcinek był tak bardzo... żaden, że wciąż przecieram oczy, widząc nazwę studia Doga Kobo w zakładce MALa. Wiem, że mają już "doświadczenie" w robieniu dość miernych dramatów z dorosłymi postaciami w obsadzie, ale że kupa utalentowanych ludzi, która pracowała przy najlepszych seriach studia, robi po godzinach takie bezbarwne cuś? Swoją drogą w porównaniu animacją w Maoujou de Oyasumi - czyli drugiej serii z tego sezonu produkcji Doga Kobo - nie trzeba być nie wiadomo jakim bystrzakiem, żeby zauważyć, co zostało dopieszczone technicznie, a co oddano do roboty praktykantom. Zresztą, fabuła też wcale się nie broni. Cały świat przedstawiony brzmi jak bieda wersja Durarary!! zrobiona na modłę Hakata Tonkotsu Ramen - zgadza się nawet miejsce akcji (Ikebukuro) czy ten myk z gangami ubierającymi się na konkretny kolor. Żeby jednak było śmieszniej, manga IWGP powstała w 2001 roku, a więc to ona była tak naprawdę pierwsza. Niestety, poza kilkoma znajomymi elementami seria nie ma nic interesującego do zaoferowania, a zamiast tworzyć zwartą akcję, bohaterowie wolą tłumaczyć nam jak chłop krowie na rowie, że złe gangi sprzedają narkotyki, a dobre gangi wsadzają do ciupy tych złych. Szykuje się pierwszy brawurowy kosz tego sezonu, no chyba że się poświęcę dla dobra narodu jak przy Yesterday wa Utatte.

Iwa Kakeru!: Sport Climbing Girls

Miętoszenie koszulki jako jedyne praktykowane ćwiczenie w ramach rozgrzewki w serii ecchi.

Kanami Kasahara wraz z przyjściem do liceum postanawia poważnie wziąć się za siebie i swoją aktualną pozycję w społeczeństwie, ponieważ do tej pory całe dnie spędzała na graniu w różnego rodzaju gry logiczne, w których osiągała nawet spore turniejowe sukcesy. Niemniej na tyle poważnie odbiło się to na jej ocenach i ogólnym postrzeganiu, że w szkole średniej decyduje się znaleźć klub, do którego mogłaby uczęszczać jak każdy przykładny uczeń. Podczas przechadzki po terenie szkoły Kanami natyka się na intrygującą pionową powierzchnię z wieloma kolorowymi wypustkami, która okazuje się być ścianką wspinaczkową. Zanim jednak udało jej się choćby zbliżyć dłoń do jednego z uchwytów, dostała srogą burę od zarządzającej tym miejscem Jun. Po chwili wpatrywania się w nieznajomą Jun postanawia jednak dać jej szansę i w ramach prezentacji klubowych aktywności pozwala wspiąć się Kanami wzdłuż wskazanej trasy jednokolorowych uchwytów. Nie wie jeszcze, że trafiła na wspinaczkowy samorodek, który zawstydzi nawet najbardziej doświadczonych w tej materii senpajów.

Jestem w dość dziwacznej sytuacji, ponieważ na studiach przez rok uczestniczyłam w zajęciach ze wspinaczki skałkowej, więc wiem to i owo o technicznej stronie tego sportu (na przykład to, że trzymanie liny asekuracyjnej w taki sposób, jak zostało to zaprezentowane w tym anime, jest absolutnie niedopuszczalne). Niemniej chyba każdy, kto posiada chociaż odrobinę zdrowego rozsądku, jest w stanie stwierdzić, jak wielki bullshit starają się przedstawić twórcy ze studia Blade. Jasne, motyw ze świeżakiem-geniuszem, który nieoczekiwanie przejawia talent w jakiejś dziedzinie, nie jest w anime niczym nowym, ale wmawianie, że dziewczynka, które całe nastoletnie życie spędziła jako siedzący na tyłku gracz-hikikomori, nagle jest w stanie podjąć się takiego fizycznego wysiłku jak wspinaczka skałkowa - no krew się we mnie zagotowała. Jeszcze bardziej zagotowała mi się ona na widok Jun, która traktuje wspinaczkę jako totalną świętość i każde przyrównanie jej do dobrej zabawy uważa za personalną potwarz. Oczywiście, hurr durr. Bo zajęcia klubowe w licealnej szkole muszą od razu wiązać się z chęcią zdobycia olimpijskiego złota, hurr durr. Jak ktoś czuje się po prostu szczęśliwy to niech lepiej spada na drzewo, hurr durr. Jak ciągle powtarzam, że uwielbiam obecnie produkowane serie o uroczych dziewczynkach robiących ciekawe rzeczy, tak te dziewczynki nie są ani urocze, ani nawet dobrze narysowane. Nie są nawet poprawnie narysowane. Po trailerze myślałam, że w najgorszym razie będzie to zwariowane Keijo!!!!!!!! w wariancji wspinaczkowej, ale znajdziecie tu tylko garść antypatii i parę niechlujnie narysowanych kobiecych absów.

Jujutsu Kaisen

To jest dopiero prawilny shounen wbijający z buta w nasze poczucie estetyki!

Większość ludzkości żyje w kompletnej nieświadomości, że tuż obok nich czai się niewidzialne zło - wszelkiego rodzaju demony i klątwy, które tylko czekają, aby zwiększyć swą moc i siać zamęt pośród ludzi. Na szczęście nad bezpieczeństwem społeczeństwa czuwają adepci sztuk tajemnych, którzy potrafią wyczuwać złą energię i radzić sobie z różnego rodzaju zagrożeniami... Chwilowo przenieśmy się jednak do Yuujiego Itadori, zwykłego (ta, jasne) licealisty, który mimo niezwykłego talentu do sportów wszelakich nie chce się zapisać do żadnej drużyny, bo woli spędzać czas z dogorywającym klubem zajmujących się badaniem okultyzmu. Za tym zachowaniem kryje się jeszcze jeden powód - krótkie zajęcia klubu okultystycznego pozwalają Itadoriemu szybciej chodzić do szpitala, gdzie odwiedza słabnącego z każdym dniem dziadka. Ten na łożu śmierci przekazuje wnukowi cenną naukę, aby chronił ludzi i dbał o najbliższych tak bardzo, aby na starość móc umrzeć w otoczeniu przyjaciół. Niemal równocześnie w liceum dzieją się jednak niepokojące rzeczy, ponieważ senpaje z klubu okultystycznego postanawiają zerwać pieczęć z odnalezionego przypadkiem przeklętego artefaktu, nie wiedząc, że stanowi on nie uroczą ciekawostkę, ale prawdziwe zagrożenie.

Ale wysypuje ostatnio tymi adaptacjami shounenów z Weekly Shounen Jumpa! Normalnie każde studio chce mieć coś popularnego w portfolio, przez co ostatnie dwa-trzy lata to jakieś dzikie zatrzęsienie produkcji w stylu Boku no Hero Academia, The Promised Neverland, Kimetsu no Yaiba, Dr. Stone, BokuBen, Yuragi-sou no Yuuna-san czy nawet nadchodzący wielkimi krokami reboot Shaman Kinga. Najnowszą pozycją w tej kolekcji jest właśnie Jujutsu Kaisen tworzone przez studio MAPPA. Nie powiem, żeby w swojej koncepcji seria była szczególnie odkrywcza. Ba, wydaje się, że autor wybrał sobie najbardziej oklepany setting skupiający się po prostu na szeroko rozumianych youkai czy innego rodzaju demonach. To, co może odrobinę wyróżniać serię, to dość ciężki klimat, coś jakby Kiseijuu nagle postanowiło zostać mrocznym fantasy zamiast horrorowym sci-fi. Porównanie to nie jest zupełnie odczapowe również z tego względu, że nad projektami postaci do obu serii pracowała ta sama osoba, a konkretnie dobrze znany i zasłużony Tadashi Hiramatsu (ten od takich popularnych łyżwiarzy figurowych czy FLCL). Fajnie, że ma chłop robotę. Dodatkowo jak udowodniło to ubiegłosezonowe The God of High School, studio MAPPA naprawdę wie, jak animować walki czy nawet tworzyć interesujące, pełne dynamizmu sceny akcji (w ich wykonaniu nawet bieg po schodach jest epicki), więc pierwszy odcinek wygląda pod tym względem fantastycznie. Niestety, to dopiero pierwszy odcinek z planowanych dwudziestu czterech, a temu studiu jak żadnemu innemu nie można ufać, bo w którymś momencie z pewnością wyciągną z kapelusza animację kulawą CGI do pomocy. Ale sprawdzić nie zaszkodzi, bo a nuż będą chcieli pokozaczyć i pokazać, że serie z Weekly Shounen Jumpa muszą mieć wyłącznie wypasioną grafikę.

Kamisama ni Natta Hi

Irytującą heroinę odpalam za trzy... dwa... jeden...

Zwykły, piękny, letni dzień. W przerwie od nauki przed egzaminami wstępnymi na studia Yota wraz z kumplem grają w kosza, gdy nagle przy boisku pojawia się małe, dziwne dziewczę ubrane w cosplay zakonnicy czy innego Indexa. Knypek z dumą przedstawia się jako Odin i oznajmia, że jest bogiem, który wszystko wie (choć nie wie akurat, jak ma na imię główny bohater albo czym jest koszykówka). Jednocześnie sprzedaje chłopakom radę, aby odpuścili sobie tę całą naukę do egzaminów, bo świat już za trzydzieści dni zamierza sobie zrobić solidne wolne, więc i tak dupa blada z jakiejkolwiek przyszłości japońskiej młodzieży. Yota niespecjalnie przejmuje się jednak tymi gimbusiarskimi przepowiedniami i z dobroci serca postanawia na kilka godzin zaopiekować się Odin, skoro ta odmawia wszelkim próbom odstawienia jej na najbliższy komisariat. Wtedy też dowiaduje się, że z tą dziwną dziewczynką dzieje się coś jeszcze dziwniejszego niż tylko wyszukany gust do przebrań, a jej prorocze słowa będą się jedne za drugimi sprawdzać...

Maeda Jun chyba przez ostatnie dekady nie zaglądał do kalendarza i nie zorientował się, jak późny mamy rok, dlatego ciągle myśli, że humor na poziomie Clannada, gdzie im większy miał być gag, tym głośniej postacie powinny wrzeszczeć, wciąż się sprawdza. I w ogóle mam takie przebitki z Wietnamu... znaczy, z Charlotte, że ojej. Zawody w byciu najbardziej irytującą postacią sezonu jesiennego 2020 uznaję za zamknięte, ponieważ istnieje Odin (czy jak ją zwał), natomiast cała reszta obsady jest tak stereotypowa, że podziwiam za odwagę w autoplagiatowaniu samego siebie. Toż to śmierdzi wymuszonym wyciskaczem łez na kilometr i niech mnie kule biją, jeśli któreś z dwójki głównych bohaterów nie odwali na końcu jakiegoś mesjasza czy innej Madoki, żeby ocalić świat (zresztą, ten cały "koniec świata" równie dobrze może być bardzo osobistą rzeczą i odnosić się po prostu do śmierci - przeszczep serca anyone?). Nie mam zastrzeżeń co do warstwy technicznej, bo jeśli tylko P.A.Works unika babrania się z mechami czy magicznymi stworami, a skupiają się na obyczajówkach, to potrafią momentami doskakiwać do poziomu KyoAni. Szkoda tylko, że na stołku reżysera siedzi ten sam uparty osioł co zwykle.

Love Live! Nijigasaki Gakuen School Idol Doukoukai

Więc chodź, pomaluj mój świat, na różowo i... i jeszcze bardziej różowo?

Podczas wypadu do galerii handlowej dwie przyjaciółki, Ayumu i Yuu, natrafiają przypadkiem na spontaniczny występ samotnie śpiewającej idolki, niejakiej Setsuny. Po spektakularnym wykonaniu piosenki dziewczyna natychmiast znika, natomiast nasze bohaterki odkrywają dzięki plakatowi, że młoda idolka uczęszcza nie gdzie indziej, ale do ich szkoły! I na dodatek jest częścią oficjalnego Klubu Szkolnych Idolek! Następnego dnia po zajęciach Yuu i Ayumu postanawiają to zbadać, szczególnie że ta pierwsza spędziła niemal całą noc na oglądaniu filmików z występami i jest obecnie totalnie zafascynowana fachem szkolnej idolki. Niestety, kiedy wreszcie po wielu perturbacjach udaje im się znaleźć właściwy pokój, pojawia się przewodnicząca samorządu szkolnego i oznajmia, że klub właśnie zostaje zlikwidowany. Co się za tym kryje i gdzie się podziewa Setsuna, kiedy jest potrzebna?

Wciągnięcie mnie w oglądanie Love Live! było... no, dziwnym pomysłem. Bardzo dziwnym. Bardzo dziwnym, ale na tyle skutecznym, że kiedy podano do wiadomości, że powstanie trzeci sezon, jakoś tak odruchowo wrzuciłam tytuł na listę do sprawdzenia. Od razu jednak zaznaczam, że nie jestem ani zagorzałą fanką marki, ani nie oglądam anime dla bohaterek i ich rozwoju, bo w tej materii seria Sunshine powiedziała mi już całkiem sporo. Ale żeby posłuchać miłego, uroczego popu? Zawsze i chętnie. I pod tym kątem należy mocno pochwalić... eee... może skróćmy to do Love Live! Nijigasaki, dobrze? W każdym razie nie wiem, jak to wygląda w równolegle powstających seriach o idolkach (ostatniego Aggretsuko nie liczę), ale studio Sunrise tak intensywnie udoskonala swoją technologię CGI tańczących dziewczynek, że momentami aż ciężko odróżnić, które sceny są rysowane, a które programowane. Dodatkowo bardzo podoba mi się kierunek, aby z występów robić bardziej teledyski przerywane scenami opartych na tekstach piosenek historyjek. Choć na pierwszy rzut ucha utwory wydają się do siebie bliźniaczo wręcz podobne, to taka wizualna identyfikacja pozwala widzowi lepiej wczuć się w konkretny kawałek. No i doceniam, że tym razem od razu widać, że w fabule nie będzie chodziło o ratowanie szkoły (aczkolwiek podobało mi się, że poprzednie sezony pokazały dwa całkiem odmienne scenariusze), a humor jest ciut bardziej oszczędny. Ładne idolki w fajnej animowanej otoczce? To lubię.

Maesetsu!

Ale że co? Nasza seria jest tak skrajnie nudna, że nawet gifów się nie dorobiłyśmy?

Stojąca u progu dorosłości Mafuyu dostaje od swojej młodszej siostry nieoczekiwany telefon, z którego wynika, że pojawił się problem podczas organizowanego festiwalu kulturowego. Brakuje im kogoś do wypełnienia grafiku podczas występów na głównej scenie i dlatego chciałaby poprosić absolwentki ich szkoły o danie spontanicznego występu. Mafuyu natychmiast się zgadza, licząc na to, że będzie mogła zaprezentować przed szerszym gronem widowni swoje komediowe zdolności. Gorzej, że rzeczywistość nieco te plany weryfikuje - skrzyknięte dziewczyny mają bowiem tylko zagrać na powietrznych instrumentach, będąc supportem dla zaproszonych nastoletnich gwiazd z duetu komediowego JK Cool. No ale kimże by była Mafuyu, gdyby jednak nie spróbowała przemycić choć jednego, suchego jak wędzona przez tydzień kiełbasa dowcipu...

Lucky Star dla starych, zgrzybiałych dziadków z fandomu jest pozycją praktycznie kultową, więc wydawałoby się, że kolejna adaptacja mangi tego samego autora wzbudzi spore emocje i znów przyniesie multum memicznych scen (Timotei, Timotei, Timotei~). Niestety, humor opierający się na japońskich komikach stand-upowych wydaje się tak skrajnie hermetyczny dla zachodniego odbiorcy, że albo niczego z tego odcinka nie zrozumiałam, albo zwyczajnie nie był on śmieszny. Tak... totalnie w ogóle nie był śmieszny (co jest dość niepokojącym objawem jak na komedię). Wyjątkowo będę jednak cierpliwa, bo animowany Lucky Star również zasłynął z tego, że pierwsze cztery odcinki były na tyle nieoglądalne, że w trakcie produkcji zwolniono reżysera i przekazano serię w ręce kolejnego, który faktycznie zaczął adaptować oryginalną 4-comę na nowe medium, a nie tylko wprawiał kadry w oszczędny ruch. Z Maesetsu! nie jest technicznie aż tak źle, właściwie tempo i spójność scen są bardzo w porządku, ale znacznie lepiej zrobiłoby tej produkcji, gdyby opowiadała po prostu o młodych kobietach, które po ukończeniu liceum szukają na siebie sposobu, aby żyć i może przy okazji realizować jakąś pasję. Ale humor? Nieee, tego to tu raczej nie znajdziecie nawet z użyciem mikroskopu.

Majo no Tabitabi

Okej, zdecydowane! Rzucam to wszystko i lecę w magiczne Bieszczady!

Już od mała Elaina uwielbiała czytać książki, a największą miłością darzyła historię o podróży wiedźmy Nike - z tego powodu kilkuletnia bohaterka postanawia odważnie, że kiedy dorośnie i stanie się pełnoprawną wiedźmą, sama uda się w taką fantastyczną podróż! I choć można by było uznać, że są to tylko urocze marzenia małej dziewczynki... to w świecie przedstawionym wiedźmy nie są wcale tylko postaciami z bajek, ale faktycznie istnieją. Tym sposobem Elaina w całości poświęca się nauce arkanów mocy, a gdy osiąga 14 lat, przystępuje do egzaminu i zdaje go śpiewająco, zostając tym samym najmłodszą adeptką magii w historii. Kolejnym krokiem na drodze do zostania wiedźmą jest znalezienie tej pełnoprawnej i wciągnięcie się na służbę celem zdobycia ostatecznych uprawnień. Niestety, oszałamiający sukces Elainy błyskawicznie roznosi się po okolicy, przez co żadna wiedźmia z miasta Robetta ani myśli wziąć domorosłego geniusza akurat pod swoje skrzydła. Wreszcie Elaina przypadkiem podsłuchuje rozmowę rodziców, z której dowiaduje się, że w pobliskim lesie rezyduje jeszcze jedna wiedźma. W nadziei, że nie usłyszała ona jeszcze o spektakularnych wynikach Elainy, dziewczyna udaje się do niej z prośbą o przyjęcie na upragnione praktyki.

Nie wiem, jakim cudem się to stało, ale strasznie wzruszył mnie ten pierwszy odcinek. Pierwszy! Nie spodziewałam się nawet, że uda się w nim przedstawić tak ciekawą i jednak wielowymiarową postać jak główna bohaterka, a co dopiero wywołać srogie feelsy. Na początku odcinka z ust Elainy pada stwierdzenie, że inni ze zdających magiczny egzamin byli bardzo słabi, więc to chyba tylko kwestia czasu, aż ona sama zostanie pełnoprawną wiedźmą. Tylko tyle, bez jakichś konkretnych uszczypliwości czy używania dumnego tonu wypowiedzi. Niemniej rodzice byli na tyle zaniepokojeni możliwością, że ich córka stanie się bezduszną, wywyższającą się dorosłą, że poprosili znajomą o przeprowadzenie pewnej specjalnej... hmm... lekcji od życia. Tylko że Elaina wcale a wcale nie czuła się nie wiadomo jakim geniuszem. Była świadoma, że dużo potrafi i że ma predyspozycje do zostania wiedźmą, ale nie wiązało się to wcale z uznawaniem pozostałych za "gorszych", tylko realistycznie za "słabszych". I to tylko wśród rówieśników, a nie z automatu całego świata. Według mnie to niezwykła zaleta, jak Elaina mimo talentu ma również niezwykłe pokłady pokory i cierpliwości, dlatego to, co ją spotkało, wydało mi się taką nauczką nieco na wyrost (choć może faktycznie lepiej było dmuchać na zimne). I w ogóle warto mieć i odrobinę zdrowej pewności siebie, i umiejętność gryzienia się w język w odpowiednich momentach. Rozwój postaci oraz niezwykle urokliwa animacja, która jak chce, to potrafi przedstawić także niezłe walki, sprawiła, że na ten moment seria ląduje u mnie na szczycie jesiennej listy przebojów i już nie mogę się doczekać dalszej podróży Elaine po tym niesamowitym świecie.

Maoujou de Oyasumi

Na zło życia dopomoże jeno fpytkę miękkie łoże!

Stała się rzecz przerażająca! Władca Demonów wraz ze swoją potężną armią nie tylko ośmielił się przybyć do krainy ludzi, ale nawet porwał księżniczkę Syalis, żądając w zamian zrzeczenia się wszystkich należących do ludzi ziem. Kiedy o uprowadzeniu księżniczki dowiaduje się odważny Bohater, natychmiast decyduje się zwołać drużynę i wyruszyć w niebezpieczną podróż do zamku Władcy Demonów, by odbić zniewolone tam dziewczę. Tymczasem na dalekiej północy... księżniczka cierpi niesamowite katusze, ponieważ... ponieważ ni cholery nie może zasnąć w takich warunkach! Jasne, ma przestronną celę, zapewnione trzy posiłki dziennie w nienagannym standardzie, nielimitowane dostawy wody, ale jakość łóżek woła tu dosłownie o pomstę do piekła! Tak dalej być nie może! Właśnie dlatego nasza domorosła księżniczka-MacGywer decyduje się poszukać sposobu na podniesienie jakości swojego więzienia, co i rusz przyprawiając pilnujące ją demony o solidny ból głowy.

Po sukcesie astronomii i wędkarstwa Doga Kobo pragnie przedstawić nietypową aktywność na sezon jesienny, czyliii... crafting w wydaniu demonim! Może niekoniecznie przyda się to w normalnych warunkach, ale hej, na świecie szaleje dziki wirus, więc to prawie jak piekło, no nie? Przyznam, że obawiałam się powtarzalnego gagu o śpiącej księżniczce, której ciągle przerywa się drzemkę, ale na szczęście ta księżniczka jest na tyle odważna, zaradna i uzdolniona manualnie, że sama umie zawalczyć o swoją wygodę. Jasne, ten żart wciąż może błyskawicznie spowszednieć, ale jeśli seria będzie się dodatkowo posiłkować nabijaniem z ról cnego Bohatera i walczącego z nim Władcy Demonów (podczas gdy największym villainem całej okolicy powinna być Niewyspana Księżniczka), to nawet powinno styknąć uroczego humoru na całe dwanaście odcinków. To już zaczyna być żelazna zasada, że urocze dziewczynki wychodzą Doga Kobo bezbłędnie, natomiast od poważnych klimatów powinni się trzymać z daleka. Na tę chwilę Śpiąca Księżniczka ma też chyba najciekawszy i najbardziej wpadający w ucho opening, choć to pewnie trochę pobite gary, bo w anime lubią pokazywać openingi dopiero od drugich odcinków. No, ale. Jeśli lubiliście poprzednie słodkie umilacze czasu od Doga Kobo, polubicie i tę. Aczkolwiek nie wiem, co za diabeł wcielony wstawił tę serię w poniedziałkową ramówkę. Przecież po takiej dawce poduszek i kocyków od razu chce się człowiekowi spaaaać...

Noblesse

Animatorzy Production I.G. z entuzjazmem przygotowujący się do produkcji sezonu Noblesse.

Po pokonaniu... kogoś tam i wymazaniu pamięci o całym zdarzeniu... komuś tam, ktoś... znaczy, niejaki Raizel, przystojniak klasy ultra, przygarnia pod swoje skrzydła pewnego doświadczonego przez los mężczyznę. Okazuje się, że był on obiektem eksperymentów przeprowadzanych przez organizację nazywaną Union, która zajmowała się tworzeniem zmodyfikowanych ludzi, by - a jakże - podbić świat. Na szczęście Pan Siwowłosy Przystojniak sprawia na tyle pozytywne wrażenie (i na tyle dobrze mu patrzy z jego wąskich, bishounenowatych oczu), że z miejsca dostaje ciepłą posadkę ochroniarza pilnującego porządku w zarządzanym przez Raizela liceum. Co ciekawe sam Raizel również uczęszcza do szkoły jako (nie taki znowu) zwykły uczeń, przy okazji bratając się ze współczesną gawiedzią. W końcu, było nie było, nasz główny bohater ma ogniste spojrzenie, krzyż wpięty w ucho oraz kilka setek lat na karku.

Nadeszła trzecia adaptacja mega popularnego webtoona i po raz trzeci okazuje się to... cóż... niewypał? Co prawda w przeciwieństwie do poprzednich serii Noblesse przynajmniej nie zapieprza z fabułą jak Speedy Gonzales na potrójnym dopingu, ale problem w tym, że ktoś przy trailerach zapomniał wspomnieć, że do zrozumienia historii absolutnie niezbędne jest obejrzenie OVA z 2016 roku (znaczy, w sumie wspomniał, ale ponoć zaledwie tydzień przed emisją). No upsik, panie i panowie. No upsik... Niemniej pierwszy odcinek był na tyle leniwy, że i tak co nieco z niego załapałam - głównie to, że główny bohater jest totalnie bezbarwnym klonem Kaname z Vampire Knighta (da się bardziej?), a mordujących na prawo i lewo złodupców to chyba wyłowiono z paczki płatków śniadaniowych, tacy są żadni. Wisienką na torcie jest zaangażowanie w produkcję studia Production I.G., tego samego, które robi równolegle Haikyuu!! To the TOP 2 oraz Yuukoku no Moriarty. No i co tu dużo mówić - MAPPA dzięki "The God of High School" ma chociaż co wpisać swoim animatorom do CV, a Kami no Tou było znośną kolorowanką do podsunięcia dzieciakom. Noblesse to już jednak drewno na drewnie i chrustem przetykane. Gdybym nagle zapomniała, co w ogóle odpalam, pomyślałabym, że oglądam pełnoprawną chińską produkcję robioną za garść taniej strawy (a nie, przepraszam - zapomniałam, że animatorzy w Japonii wcale nie są traktowani lepiej). Przy poprzednich adaptacjach webtoonów bardzo chciałam dać się nabrać, że coś z tego będzie, ale tu miarka się przebrała. Idę rewatchować fillery z Naruto czy patrzeć na schnący nocą zlew...

Taisou Zamurai

Bardzo się starałeś, lecz z gry wyleciałeś~

Chyba każdy zawodnik parający się swoją dyscypliną sportową na szczeblu międzynarodowym boryka się w którymś momencie z natrętną myślą, kiedy właściwie należy ze sceny zejść, by pozostać niepokonanym... Wygląda jednak na to, że w łepetynie Joutarou Aragakiego, utytułowanego mistrza gimnastyki, koncept ten nie zagrzał miejsca nawet przez ułamek sekundy mimo regularnych sugestii jego własnego trenera. Przychodzi jednak taki czas, kiedy Joutarou mierzy się z coraz bardziej dokuczliwym bólem ramienia i ogólnie jest już w wyraźnie gorszej formie, dlatego musi się zebrać w sobie i powiedzieć 9-letniej córeczce - a zarazem swojej największej fance - że czas się w końcu poważnie przebranżowić. Zanim jednak dojdzie do poważnej rozmowy, Joutarou odwleka ogłoszenie jeszcze na chwilę, proponując Rei rozluźniający wyjazd we dwójkę do parku rozrywki utrzymanych w klimatach Edo. Nie wie jeszcze, że ten wypad zmieni jego życie bardziej, niż by się tego mógł spodziewać, a dziko hasający ninja przylepi się do niego niczym rzep psiego ogona...

O matulu najukochańsza! Co tu się właściwie zadziało i skąd się wzięli ci ludzie? Podstarzały gimnastyk bez perspektyw, fancy babunia wyglądająca jak zbieg prosto z wybiegu mody od Dolce & Gabbana, ninja-imigrant z Bóg wie kąd, rapujący kouhai, który ewidentnie pomylił ścieżki kariery, olbrzymi papugopodobny ptak wyglądający jak krzyżówka Inko z Toradory z Multiplą... Jeśli to miała być ta szumnie zapowiadana seria o gimnastykach bazująca na prawdziwej historii, to rzeczywistość faktycznie jest najbardziej absurdalną wersją historii ze wszystkich fikcyjnych opowieści. Albo to, albo w MAPPIE zwyczajnie uznano, że z połączenia Zombieland Sagi i Yuri!!! on ICE wyjdzie coś podwójnie dochodowego. No, chyba jednak nie wyszło. Mimo to ta seria jest tak pociesznie bezsensowna i radośnie randomowa, że w sumie nie umiem się na nią gniewać (ale brać poważnie też nie). Po prostu trzeba ją traktować jako takiego niepełnosprytnego szkraba ze słabością do kolorowych ciuszków i jakoś to będzie. O, coś jak Tsuritama, która miała być o wędkarstwie, a w sumie skończyło się na ratowaniu przyjaciół przed inwazją kosmitów. Sportówka z tego będzie raczej licha, ale może chociaż przebranie tego za szaloną komedię się uda.

Tonikaku Kawaii

Ach, te dziewczynki w animu. Myślisz, że to już piękne i legalne, a według legitymacji ma tylko 14 lat.

Kiedy japońcy rodzice chcą, aby ich pociecha zaszła w życiu daleko lub osiągnęła wielki sukces, w ramach dobrej wróżby nadają jej odpowiednio znaczące imię... Cokolwiek jednak mieli na myśli rodzice Nasy, chyba nie do końca korespondowało to z tym, jak na jego imię będą reagować wszyscy dookoła, począwszy od rówieśników aż po nauczycieli. Nic dziwnego, że początkowo chłopak czuł się z tego powodu dość nieswojo, ale kiedy rozbawione chichoty przebrały miarkę, Nasa zdecydował, że zajmie pierwsze miejsce na krajowych egzaminach, pójdzie na najlepsze studia w kraju i w ogóle osiągnie tak wielkie rzeczy, że każdy będzie wymawiał jego imię z odpowiednim szacunkiem. Rozmyślania te podczas spaceru wzdłuż ośnieżonego chodnika zakłóca niespodziewane delikatnie muśnięcie przeznaczenia - bo oto Nasa zauważa po przeciwnej stronie ulicy absolutnie uroczą dziewczynę, która pije kupioną w automacie kawę. Chłopak, z miejsca utrafiony strzałą Amora, jest tak zaabsorbowany widokiem nieznajomej piękności, że wchodzi na jezdnię i już ma krzyknąć, żeby spytać ją o imię, kiedy... tak, dobrze myślicie. Kiedy znienacka atakuje go Dzika Ciężarówka-kun.

Ach, ta nasza kochana Dzika Ciężarówka-kun... bardziej nachalne toto od niejednego wyniosłego senpaja, a jednocześnie bez jej pomocy niejedno anime utknęłoby w martwym punkcie. Nie inaczej jest i tutaj, a bliskie spotkanie trzeciego stopnia z maską rozpędzonego ciągnika sprawi, że życie Nasy dosłownie wywróci się do góry nogami (choć, niestety, sprawnie udzielona pomoc lekarska uniemożliwi mu teleportację do isekaja). Jeśli widzieliście zwiastuny serii albo nawet i sam plakat promocyjny, to wiecie już, że główny bohater i różowowłosa piękność dość szybko staną się małżeństwem, dzięki czemu będziemy mogli śledzić tę nietypową jak na anime dynamikę przez kolejne odcinki. Co prawda to, w jakich okolicznościach bohaterowie się spotkali i zawarli uświęcony przez urząd związek małżeński, wydał się co najmniej dziwny, ale widziałam już ciekawe teorie, że te nawiązania do historii o księżniczce Kaguyi mogą nie być tak zupełnie niewinne i stuprocentowo metaforyczne. Oby, bo choć rozumiem przyjętą konwencję komedii, która serwuje głównemu bohaterowi kilka życiowych cliffhangerów zwieńczonych zdobyciem młodej żonki, to przydałoby się tu też trochę porządnej papy do zalepienia kilku fabularnych dziur. Mimo to pierwszy odcinek oglądało mi się nadspodziewanie miło i w sumie nie spodziewałam się, że bliżej tej serii będzie do lekkiej komedii niźli obyczajówki (choć i tak różnych okruszków życia nie zabraknie).

Yuukoku no Moriarty

Nie ma to jak papierosek po szybkim, intensywnym... eee... mordowanku?

Nie tak całkiem dawno temu i w nie tak znowu odległej Wielkiej Brytanii był sobie człowiek obdarzony nieprzeciętnym intelektem i zdolnością kojarzenia faktów, które pozwalały mu rozwiązywać nawet najbardziej zawiłe zagadki zbrodni... a nazywał się... Moriarty. William James Moriarty. Zostawmy jednak na razie zaciętą walkę z jego intelektualnym nemezis, a skupmy się na codziennej działalności młodego pana profesora nauk matematycznych. Podczas czytania porannej prasy uwagę Williama przyciąga artykuł o odnalezieniu trupa syna szanowanego krawca zajmującego się szyciem garniturów dla elit. Wcześniej w podobnych okolicznościach zdołano odnaleźć ciała innych chłopców, którzy pracowali m.in. u jubilera, szewca czy zegarmistrza. Intrygujący modus operandi sprawcy zachęca Williama do podjęcia wyzwania i dopadnięcia mordercy... ale nie jako byle detektyw, który chce tylko poznać prawdę, ale jako profesjonalny "konsultant do spraw zbrodni".

Wow. Normalnie wow. Jestem pod olbrzymim wrażeniem tej serii i tego, jak świetnie pierwszy odcinek wprowadza w cały świat, jednocześnie stanowiąc samodzielną, trzymającą w napięciu zagadkę. Nie dość, że świetnie oddaje klimat wiktoriańskiej Anglii (jak chyba żadne inne anime okołosherlockowe do tej pory), to jeszcze kreacja Moriarty'ego jest niesamowita. Jego analityczne myślenie jest bliźniaczo podobne do Sherlocka i różni się jedynie tym, jak w efekcie wykorzystuje ujawnioną prawdę (co tylko uwypukla, jak cienka jest granica między byciem geniuszem a byciem socjopatą). W końcu Sherlock zadowala się rozwiązaniem zagadki i oddaniem przestępcy w ręce Scotland Yardu, natomiast Moriarty idzie o krok dalej i popycha pozostałe przy życiu ofiary lub krewnych zmarłych, aby wyegzekwowały należną im sprawiedliwość. Czysto teoretycznie działa w słusznej sprawie, ale jednocześnie nie odmawia sobie przyjemności odpłacenia mordercy pięknym za nadobne. To wspaniały okaz antybohatera oraz unikalna postać, którego popkultura jeszcze nie przejadła na wszystkie możliwe strony. Muzyka i kolory cudownie ze sobą współgrają, tworząc klimat gęsty i pociągający jak mocna herbata z mlekiem. Najwyraźniej Production I.G. chce odpokutować za to, co zrobiło z Moriartym w Kabukichou Sherlock... a może po prostu mają fioła na punkcie tworzenia kolejnych animu o dokonaniach Sherlocka i ekipy. Chyba najlepsza nowa seria z dotychczasowo oglądanych, choć po tym, co stało się z drugim odcinkiem Haikyuu!! i jak wygląda Noblesse boję się, że i tutaj wkrótce wystąpią poważne problemy produkcyjne.

Prześlij komentarz

3 Komentarze

  1. Ej, Dziab, muszę Ci powiedzieć, zupełnie nie miałam w planach nawet zaczynania Moriartego, ale zachęciłaś mnie, żeby spróbować.

    Akudama Drive – ajj, boli mnie ten motor, którego nie dotyczą prawa fizyki… (dobra, powiedzmy, wmówię sobie że futurystyczne motory mają lepsze opony i przyczepność, czy coś) Zresztą wdzianko Doktorki też ma na bakier z grawitacją, że jej nie zjechało z cycków.
    Generalnie się zgadzam, wizualnie mi się podoba, nie oczekuję nic ambitnego ale rozrywka może być i tak. Nie wiem czemu, rozbawiło mnie jakoś że dziewczę oszukujące resztę nazwało się akurat Oszustką. (No i: Leorio?! Co ty tam robisz, miałeś być w szkole medycznej!)

    Iwa Kakeru! – sięgnęłam po tytuł z nostalgii za hantelkami… i… hm… no, nie. Przed Twoim komentarzem też już widziałam gdzieś opinię, że jest kiepsko od strony technicznej (czytaj: sprawdzania faktów o wspinaczkowaniu). Ostatecznie chyba tytuł ino do powspominania jakie to fajne kiedyś siłki były, teraz już nie ma takich siłek.

    Jujutsu Kaisen – to już niby było, ale w sumie – czemu by nie? Mały fajny detal, tu mi się podoba że przywoływanie odbywało się za pomocą gestów z zabawy w tworzenie cieni. W sumie co, odetniesz komuś palec, nie zrobi pieska, i przywołanie zablokowane na amen? Może temu motywem przewodnim serii są właśnie palce? (Jeśli ktoś to już potwierdził to mea culpa za nieuważność.)
    Mam niejasne wrażenie, że Itadori mi kogoś przypomina (nie, nie „każdego bohatera shounena”, znaczy to też, ale kogoś konkretnego, no!), tylko cały czas mi umyka kogo. Gh. Mam 24 tygodnie na ogarnięcie.

    Noblesse – po GoHu odechciało mi się próbować. Nie zachęcasz. Zobaczę opinię na koniec sezonu i chyba mi starczy.

    Taisou Zamurai – ten gif jest cudowny. (Ale Tsuritamę to się szanuje! :c) Kurczę, nie wiem co o tej serii na razie myśleć, chciałam bo gimnastyka, bo Leszek Blanik (w którego się kiedyś wcielałam na lekcji językowej, ku konsternacji lektorki, która pytała, czy nie wolę być jakąś Otylią czy Radwańską czy kimś), ale – serio? Cały odcinek o tym, jak facet chce coś powiedzieć, ale WTEM! ninja! i nie może? Na pewnym przykładzie *zerk* można udowodnić, że nawet z powtarzalnymi gagami nie musi mi być nie po drodze, ale tu coś na razie nie siadło.

    Kurczak, lubię te przeglądy, mam po nich wrażenie jakbym się orientowała bardziej niż w rzeczywistości. No i zawsze nawet jak ktoś rzuci tytułem to mam chociaż jakieś skojarzenia, że „a, to było to”.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że nie będzie na mnie, jak się nagle coś w Moriartym popsuje, bo studio jest gupie i złapało w sezonie za dużo srok naraz... Ale oczywiście sprawdzić nie zaszkodzi, w końcu pierwszy odcinek to jeszcze nie podpisanie cyrografu ;)

      Akudama Drive - lol, że akurat motor wzbudził jakieś obiekcje, a nie gadające koty, antygrawitacyjne bariery drogowe czy operowanie pacjenta na zawał serca w środku metra :"D Ale okej, jestem obarczona znajomością trzech gier "Danganronpy" i wiem, ile mniej więcej powinnam zawieszać niewiary wobec światów przedstawionych od tych twórców. Jeśli widzę futurystyczne miasto rodem z Cyberpunka, to mnie nawet pompowane antygrawitacyjne cycuchy już nie dziwią.
      (o, faktycznie, to ten gościu z HunterxHunter, tylko fryzurkę se odpicował! XD)

      Iwa Kakeru! - po drugim odcinku jest tylko gorzej, bo dochodzą inne dziewczynki z dziwnymi nawykami. Jedna ciągle chodzi w króliczych uszkach i zachowuje się jak wykapana tarantula (serio, momentami nawet "przeobraża się" w pajunka, brrrr, już widzę, jak się będzie toto wspinać w kolejnych odcinkach, łamiąc przy okazji wszystkie prawa grawitacji). Niby Keijo nie było wcale inteligentniejsze, ale każdy od razu wiedział, że walk na pośladki nie można brać poważnie.

      Jujutsu Kaisen - właśnie niby wszystko było, ale tak... kurczę... ma swoją unikalną atmosferę i styl (animacja walki z drugiego odcinka - także miodzio!). W Kimetsu no Yaiba też machali mieczami jak w połowie shounenów, ale wystarczyło osadzić akcję w innej erze i voila! Od razu coś innego. Co do palca to myślę, że na takich obrażeniach żadna poważna walka by się nie mogła skończyć - już łatwiej byłoby stracić całą łapę albo być urwanym wpół. No i można o takie rzeczy spytać różnych shinobi z Naruto ;) Myślę, że to bardzo podobne techniki.
      A Itadori nie przypomina może trochę Truskawy z Bleacha? Nawet taki podobny z gęby, też ratuje kogo popadnie i jak popadnie (plus miał epizody ratowania kumpli w szkole przed Pustymi - no wykapane klątwy!), jest prosty w obejściu, ale nie jakiś skrajnie głupi, no i ma swoją mhroczną stronę... W sumie im dłużej myślę, tym bardziej jestem o tym przekonana, że to wykapany Ichigo .3.

      Noblesse - amen. Nie ruszajmy tego truchła. Ja już wrzuciłam serię do dropniętych i będę liczyła na opinię innych wytrwałych ludzi z fandomu.

      Taisou Zamurai - też uwielbiam ten gif, taki z tego facepalm pełną gębą XD No i ja Tsuritamę bardzo szanuję! Sam fakt, że o niej pamiętam po tylu latach, to bardzo duża pochwała! A opening kocham całym serduszkiem do dziś (nawet ostatnio próbowałam odtworzyć z pamięci taniec, ale już średnio wychodzi poza dwoma pierwszymi sekwencjami). Po prostu styl graficzny i baaaardzo luźne podejście do tematu bardzo mi się skojarzyło. A co do ninjy... o matko kochana, ale miałam ochotę go zamordować, bo cały czas się we wszystko wcinał i zbierał atencję całego świata... no i ten gag z unikaniem rozmowy też wypadł średnio wiarygodnie, a przez to kompletnie nieśmiesznie. Ale śmieszny jest ten cały randomowy absurd i próba zrobienia z tego trzymającej się kupy historii. Czekam na kolejne wybryki natury (spoiler z MALa - w tym na wejście bohatera o ksywce "Britney").

      Nawet nie wiesz, jak się cieszę, kiedy coś takiego czytam :) Sama też lubię poczytywać takie przeglądy, żeby uzupełnić wiedzę na temat tego, czego oglądać już nie zdołam lub przegapiłam (tak odnalazłam chociażby perłę w postaci Japan Sinks 2020). Tak żeby wiedzieć, co się dzieje *przybija żółwika*

      (jutro odpowiem na podsumowanie lata, przysięgam, te pierwsze wrażenia zabierały mi średnio po 2-3h czasu wolnego codziennie, a przecież robię na dwa etaty...)

      Usuń
    2. Z tym motorem to akurat prywatne skrzywienie, że mi to wadzi. Generalnie akceptuję naprawdę dużo rzeczy (jak np. właśnie gadające koty :D), ale grawitacja lubię jak działa, jak powinna, czy chociaż w zbliżonym stopniu. Chyba że uniwersum mi wyraźnie zaznaczy, że nie musi i udzie umieją lewitować, no to spoko, wtedy daję jej urlop, biegajcie sobie po budynkach. Jak mi kolejne odcinki powiedzą że to jest normalne, to przestanę się krzywić. W końcu są tam powietrzne transportowce. Może ten motor jest zmodyfikowany i też może?
      (No i ta operacja docelowo skończyła się stosem trupków, więc w sumie...)

      Iwa Kakeru – no, widziałam… i pewnie właśnie w momencie tej pajęczej wspinaczki stwierdzę że jednak nie ma co nawet nostalgiować.

      Nie oglądałam Naruto (amen…), a wiedza wchłonięta z generalnych internetów nie wystarcza na myślenie o szczegółach technik shinobich, więc uwierzę na słowo.
      Jak już Bliczem jechać, to bardziej bym się skłoniła ku mieszance Ichigo z Konem, tak w sumie. Jakoś na chwilę obecną nie mogę sobie wyobrazić jak Itadori rzuca się na każdą napotkaną niewiastę czy generalnie zachowuje jak Kon w trybie „element komediowy”, ani nie widzę też Kona dobrowolnie i bez większych protestów łykającego demoniczne palce, ale Itadori ma w sobie jakąś taką… ja wiem, bardziej swobodę? Przynajmniej tak to odebrałam. Eh, zobaczymy.

      *żółwik* a teraz obie do mydła, marsz.
      I spoko, domyślam się że to czasochłonne (i wierzę, że to tyle czasu), a dodatkowo mi się wylała ściana tekstu, i no. Ten. :”)

      Usuń