Safari na uniwerku - recenzja mangi Dwa lwy (jednotomówka)

Jeszcze poprzednia jednotomówka od mochiko by Dango nie zdążyła mi ostygnąć na półce... znaczy, spokojnie, nic się nie sfajczyło, naprawdę, to tylko od letniego słoneczka... to już do skrzynki trafiła kolejna pozycja od tej zacnej, BLkowej inicjatywy. Żeby było zabawniej, za nadrobienie mang od Nagisy Furuyi miałam się zabrać dosłownie tuż-tuż przed ogłoszeniem, że Dwa lwy zostaną wydane w Polsce, dlatego natychmiast zwolniłam miejsce na tablecie i zdecydowałam się poczekać na mangę wydaną po bożemu, w formie fizycznej. Z całym szacunkiem dla skanów, które regularnie czytam (i które nie przeszkadzają mi potem kupować tych samych mang w polskiej wersji, żeby podziękować autorom za dobrze wykonaną pracę), ale jednak co papier, to papier. Tym oto sposobem jestem zupełnie na świeżo po lekturze tej całkiem grubiutkiej historii i mam wrażenie, że będę do niej wracać częściej niż może to sugerować absolutny brak pikantnych scen.

Tytuł: Dwa lwy
Tytuł oryginalny: Futari no Lion
Autor: Furuya Nagisa
Ilość tomów: 1
Gatunek: komedia, okruchy życia, boys love
Wydawnictwo: Dango
Format: 182 x 128 mm (bez obwoluty, ze skrzydełkami)

W trakcie przechadzki przez kampus Junpei - świeżo upieczony student - zauważa, że wstający z ławki chłopak zapomniał zabrać ze sobą butelki wody. Gdy go woła, wskazując na zgubę, nieznajomy odpowiada, żeby ją sobie wziął. No ale właśnie... czy na pewno ten nieznajomy jest taki zupełnie nieznajomy? Junpei ma dziwne wrażenie, że już go kiedyś widział i choć chłopak od butelki wody stanowczo zaprzecza tej tezie, kiedy przypadkiem natrafiają na siebie kolejny raz, to nasz bohater i tak wie swoje. Dopiero trzecie spotkanie w uniwersyteckiej bibliotece rozwiewa te tajemnicze uczucie. Pozostawiona na kontuarze legitymacja z danymi "Leo Onizuka" przypomina Junpeiowi o rówieśnikowi z liceum, którego nigdy nie poznał osobiście, ale słyszał, jak cała szkoła huczała od licznych plotek o niesławnym Lwim Demonie, szefie okolicznych gangów i strasznym rozrabiace. I choć zdrowy rozsądek nakazywałby zwiewać, gdzie pieprz rośnie, Junpei zaczyna odkrywać, że dawne historie o Leo były tak naprawdę grubo przesadzone.

Okładka mówi o dwóch lwach, ale ja tam widzę tylko dwa urocze misie-pysie.

Klimat Dwóch lwów przypominał atmosferę kampusu rodem z Escape Journey - oczywiście z tym zastrzeżeniem, że ta pierwsza historia jest o wiele, wieeeele łagodniejsza i pozbawiona jakichkolwiek łóżkowych ekscesów. Czy tam ekscesów w ogóle. Z drugiej strony rdzeń historii jest zbliżony do fabuły Miłości w twoich oczach, tylko zrealizowanej we właściwy sposób i z mocną, poruszającą w finale puentą. Jak dla mnie ta manga nawet nie musiała być żadną BLką, bo doskonale działa jako opowieść o chłopaku, który postanowił odciąć się od przeszłości z czasów szkoły średniej i chciał zacząć na nowo wraz z pójściem na studia. Ciężko o tym opowiadać bez wgłębiania się w spoilery, ale uważam, że sytuacja Leo jest naprawdę skomplikowana i w moim odczuciu chłopak na każdym etapie życia postępował na tyle prawidłowo, na ile tylko potrafił. Podziwiam też, że mimo ciężkiej sytuacji w szkole średniej nie zniechęcił się całkowicie do życia towarzyskiego, a po otworzeniu się na Junpeia był w stanie nawiązać znacznie więcej znajomości niż tylko ta jedna. To takie pokrzepiające, kiedy relacja z jakimś człowiekiem czyni nas lepszymi dla ogółu (ech, aż nie sposób na ciebie nie spojrzeć, panie Kyo z Fruits Basket...).

Spokojnie, tylko bez paniki! Z tego friendzone'a jeszcze da się wyczłapać!

Archetyp postaci, która ma groźne spojrzenie (lecz szczerozłote serduszko), przez co nikt nie chce się do niej zbliżać, jest obecny w mandze i anime pod naprawdę wieloma przykładami - ot, ma tak chociażby Ryuuji z Toradory czy Yamada z Yamada-kun to 7-nin no Majo. W przypadku Leo motyw ten wykorzystano bardzo subtelnie i zamiast ogłaszać na prawo i lewo "łojej, toż on wygląda jak rasowy zakapior, na pewno ma smoliście czarną duszę i pożera roczne dzieci na śniadanie!", faktycznie odczuwałam delikatny niepokój, gdy na kogoś podejrzliwie patrzył. Z drugiej strony kiedy dał się już bliżej poznać, momenty, kiedy się uśmiecha, trafiają centralnie w sam środek kokoro. To taki typ odrobinę podejrzliwego introwertyka, w istnienie którego nie tylko można uwierzyć, ale nawet łatwo się utożsamiać. Znów Junpei to taki totalnie swojski chłop i idealny materiał na starszego brata - szczery, prostoduszny, uśmiechnięty i otwarty. Stanowi zarazem doskonały katalizator dla Leo, który wiele razy zawiódł się na ludziach, traktujących znajomość z nim co najwyżej w kategorii profitów do wyciągnięcia. Tymczasem tak uroczy, nieskomplikowany facet jak Junpei nawet nie potrafił wyglądać na takiego, co mógłby mieć ukryte motywy i dlatego fabuła zostaje w sprawny sposób pozbawiona możliwości wykorzystania oklepanej dramy w tle.

Junpei jest już w takim stadium zafascynowania, że widzi rumieńce tam, gdzie ich nie ma.

Kreska niesamowicie przypadła mi do gustu - jest niezwykle prosta, czysta i praktycznie pozbawiona cieniowania, a do wypełniania używane są bardzo jednolite rastry, jednak wcale nie przeszkadza to autorce w tworzeniu ślicznych, przejrzystych kadrów i w zaprojektowaniu postaci tak, że są niezwykle charakterystyczni (nawet mimo regularnego zmieniania ciuchów, co się zresztą bardzo chwali). Wierzę, że choć Leo przypomina z gęstej, czarnej czupryny tysiące bohaterów - choćby sięgając niedaleko: Akiego z Prawdziwej bestii - jednak jestem pewna, że nigdy bym go z nikim nie pomyliła przez te jego zadziorne, przenikliwe spojrzenie. Podziwiam też to, że z tak zaskakującej cechy wyglądu jak większe płatki uszu (przyrównywanymi do tych należących do Buddy) zrobiono atut całkiem... hmm... nie wiem, czy już pociągający, ale jest w tym coś całkiem uroczego. A Leo akurat potwierdzi, he, he. W ogóle nawet młodsza siostra Leo dostała tak prześliczny design, że szczerze żałowałam, że pojawiła się tylko na jeden rozdział. Wprost nie mogłam oderwać wzroku od jej sympatycznej buzi (no i dostaje +200 za gust do kraciastych koszul!).

Oj, kot, pani matko, kot, kot, narobił mi w mym dialogu łoskot!

Choć imprint mochiko dedykowany jest BLkom - a więc w pierwszej kolejności może kojarzyć się z rasowym bezeceństwem - to trzeba przyznać, że póki co Dango decyduje się na tytuły łagodne i niemal pozbawione elementów erotycznych (no i czy brak dosadnie rysowanych szczegółów anatomicznych oznacza brak erotyki...? cóż za głęboka, filozoficzna zagadka...). Heh, pewnie to akurat dlatego, że wszelkie niedobory wyrównują chłopaki w Prawdziwej bestii. Tym razem jednak nie czuję żadnego niedosytu, a nawet spokojnie odrzuciłabym te kilka ostatnich stron, dodanych chyba tylko po to, by usprawiedliwić obecność odpowiednich tagów. Trzymam też kciuki za możliwość wydania innych prac Furuyi Nagisy, bo bardzo mi się spodobał tutejszy sposób opowiadania historii i niezwykle sympatyczne rysunki. Zdecydowanie warto sprawdzić i zrelaksować się w przerwie od nieuchronnie zbliżających się zajęć akademickich.

Podryw level master - można spokojnie obmacać, a potem obrócić wszystko w żart.

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Dango.

Prześlij komentarz

0 Komentarze