Leżing, plażing i bingewatching - podsumowanie sezonu anime (lato 2020)

Siemaneczko! Jak zdróweczko? W dawnych czasach mogłabym życzyć wam wszystkim lekkiego, kilkudniowego przeziębionka, coby mieć dobrą wymówkę do zostania w domu i nadrabiania tych hałd produkcji, które czekają w niekończącej się kolejce do obejrzenia. W obecnym klimacie wolę jednak dmuchać na zimne i trzymać kciuki za wasze końskie zdrowie. Jednocześnie wygląda na to, że ramówka anime powoli się stabilizuje i choć lato wyglądało jeszcze dość biednie (przynajmniej ilościowo), to już podczas zbliżającej się wielkimi krokami jesieni trzeba będzie zrobić jakąś porządną wstępną selekcję. No ale o tym w szczegółach za kilkanaście dni. Tymczasem wybierzmy się w ostatnią sentymentalną podróż po lecie, które wszyscy tłumnie spędziliśmy na tyłeczkach, i zajmijmy się omówieniem 16 nowych i prawie nowych (bo spychanych przez niemoc twórczą z sezonu na sezon) produkcji. No chyba że chcecie opowiedzieć o czymś więcej, wtedy zachęcam do podzielenia się opinią w komentarzu!

A Strażacy dalej świrują i gaszą pożary, więc zostawimy ich sobie na podsumowanie w grudniu...

Tymczasem Czapla-kun jest zachwycony poziomem przysługującej mu w tym sezonie atencji.


Aggressive Retsuko (ONA) 3rd Season

Chlanie, tweetowanie, życia nieogarnianie!

To już trzecia odsłona życiowych zmagań nieogarniętej społecznie pandy czerwonej. Złamane serce wywołane rozstaniem z Tadano skłania Retsuko do rzucenia się w objęcia... wirtualnego przystojniaka z gry VR! Gorzej, że spotkania z wyśnionym amantem są usiane licznymi mikropłatnościami, przez które główna bohaterka wpada w małe finansowe tarapaty. Kiedy jednak wydaje się, że Retsuko jest już na dobrej drodze do wyjścia z cyber-uzależnienia i powrotu do pieniężnej płynności, chwila nieuwagi doprowadza do kosmicznej wpadki zakończonej zderzakiem wynajętego samochodu w masce stojącego na parkingu minivana. Retsuko w jednej chwili zapomina o wirtualnym żigolo, ponieważ ma znacznie, znaaacznie poważniejsze problemy na głowie... a głównym z nich jest konieczność spłaty odszkodowania groźnie wyglądającemu lampartowi (dalibóg, że lampartowi) imieniem Hyoudou. Tymczasem życie uczuciowe pogrążonego w stagnacji Haidy zaczyna stopniowo nabierać rumieńców...

Obawiałam się, że przez brak materiału źródłowego (nawet takiego, do którego twórcy podeszliby zupełnie luźno) spowoduje zawieszenie serii na kilka ładnych lat, ale najwyraźniej pieniądze od Netflixa nie śmierdzą i całkiem skutecznie zachęcają do działania. I wobec tego faktu wyciągnęłam dwa wnioski. Po pierwsze nic dziwnego, że trzecia część pojawiła się tak szybko, skoro fabuła mocno odbiega już od biurowych klimatów, a niektóre wątki zostały zupełnie zignorowane, jak choćby kłótnia Gori i Washimi z końcówki drugiego sezonu czy rozwój Anaia, który zmienił się i w sumie tyle. Trochę boli to masowe zaoranie, bo jednak Aggretsuko od zawsze w głównej mierze skupiała się na parodiowaniu całego korpo-ekosystemu... a tu znikąd wjechało sobie na pełnym gazie ukochane przez Japończyków idolkowanie. Nic dziwnego, że można mieć solidny wtf. Po drugie jednak - i to akurat zaliczę na plus - seria wreszcie doprowadza do ostatecznej, otwartej konfrontacji między Retsuko i Haidą, przez co można uznać ten trzeci sezon za totalny finał całej franczyzy. Choć wciąż bardzo lubię bohaterów, to uważam, że w tym miejscu faktycznie warto to zakończyć, żeby nie wpaść w sidła tworzenia animowanej telenoweli. Wracając jednak do wspomnianego idolkowania - na papierze brzmi to bardzo pretekstowo, szczególnie w kontekście anime, którym Aggretsuko wciąż przecież jest, ale o dziwo seria nawet do tego tematu podchodzi z odpowiednią dozą życiowego marazmu, a urocza panda czerwona zamiast cieszyć się miłością wiwatujących tłumów musi zetknąć się z totalnie porypanym hejtero-stalkerem. W kontekście tego, co ostatnio słychać o japońskich VR-celebrytkach czy nawet idolkach w ogóle, dostających regularnie pogróżki i życzenia śmierci, Aggretsuko trafia w bardzo czuły i nie mniej istotny dla Japończyków punkt co praca w korpo. W ogóle o ile rozpoczęcie brawurowej kariery idolki z praktycznie dnia na dzień jest naciąganym założeniem, tak w stosunku do całej reszty seria wyciąga maksimum możliwości i, oczywiście, maksimum czarnego humoru.

8/10 - chociaż tym razem nie mogłam się z nikim utożsamić pod kątem pracy, to jednak internetowy hejt jest na tyle uniwersalny, że trafi do każdej kategorii wiekowej i wykształceniowej.

Appare-Ranman!

They see me rollin', they hatin'~

Żyćko końca XIX wieku. Appare Sorano jest drugim synem rodu zamożnych kupców świadczących swe usługi dla obecnego szogunatu, lecz rodowód jest chyba jedyną japońską rzeczą, jaką można oczekiwać po chłopaku. Znacznie bardziej jest on znany ze swoich nietuzinkowych wynalazków, zapału do tworzenia wszelkiego rodzaju maszyn parowych oraz pakowania się w całą masę tarapatów, z których umyka ze stoickim spokojem wymalowanym na barwnej twarzy. Niestety, pewnego razu miarka się przebrała. Po zniszczeniu ogrodu Lorda Kurody, możnowładca najpierw wrzuca Appare do więzienia, a kiedy udaje mu się z niego zwiać, wysyła za nim pościg celem pochwycenia lub ewentualnego zgładzenia. Gorzej, że przydzielony mu zaledwie kilka godzin wcześniej nadzorca, Kosame, również ma odpowiadać za jego niesubordynację własną głową. I chociaż ostatecznie Kosame udaje się dotrzeć do Appare wcześniej, przez co próbuje go przebłagać, aby wspólnie przeprosili rozgniewanego Lorda, młody wynalazca decyduje się uciec z miasta stateczkiem parowym własnej konstrukcji... który niechcący ląduje znacznie, znacznie dalej. W amerykańskim Los Angeles, tak konkretnie.

P.A.Works kombinowało ostatnio jak koń pod górkę z oryginalnymi produkcjami, kombinowało, kombinowało... wydawało różne produkcje od serii bezpiecznych jak Iroduku po kiepskie jak Fairy Gone, aż wreszcie dotarło do momentu, kiedy ryzykowna koncepcyjnie seria przygodowa... działa? Jest fajna? Angażująca? I ma bohaterów, a nie kartony o ludzkim kształcie? Wiem, że w swoich założeniach sztama między uczestnikami wielkiego wyścigu przez Amerykę (bo tak, to o tym ma być ta seria) jest mocno naiwne, ale kurczę - po prostu lubię te postacie i chemię między nimi. To, że wszyscy pozostają na mocno przyjacielskiej stopie nie oznacza wcale, że wszyscy są pisani na jedno kopyto albo że brakuje w fabule zwrotów akcji czy nawet brutalnych zgonów. Oj, tu się zbiry nie certolą, tu bywają nawet skrajnie paskudne groźby o zbiorowym... no. Dziki Zachód że nie ma przebacz. I może właśnie ten zmiksowany w odpowiednich proporcjach kontrast sprawił, że nawet cukier tu pasuje, jako taka naturalna odtrutka. Jestem też ogromnie zadowolona z ogólnej konstrukcji całego sezonu - twórcy poświęcili odpowiednią ilość odcinków na zarysowanie sytuacji Appare i Kosame, którym niechcący utknęło się w Ameryce, potem wprowadzili kilka ważnych postaci i dali im wystarczająco dużo czasu antenowego na zawiązanie znajomości z głównymi bohaterami, a potem ruszył wielki wyścig i na tym tle zbudowano parę dodatkowych wątków, w tym wiarygodny rozwój koszmarnie obojętnego Appare w troszczącego się o ziomków mechanika. Jedynym minusem jest fakt, że wyścig robi tak naprawdę za umowne tło i bardzo naciąganą wymówką, a patrząc na to, jak szeroka jest Ameryka Północna, cały rajd wydaje się co najwyżej szybką podróżą przez jeden stan. I to jeszcze taki niezbyt duży. Niestety, nie można mieć wszystkiego... Wciąż jednak uważam, że sezon letni stał naprawdę jakościowymi produkcjami oryginalnymi i Appare-Ranman! mimo wszystko się w to wpisuje, jakkolwiek absurdalne się to nie wydaje.

7/10 - były krótkie wzruszki, były głośnie śmieszki, czyli dokładnie to, co lubię czuć przy miłym anime. Czy uniwersalnie dobrym? No, tego stwierdzenia się nie podejmę, ale wśród mnogości isekajów i shounenów ta przypominająca budżetowe Redline podróż była wyjątkowo... wyjątkowa!

Deca-Dence

No normalnie jak całe to anime - durne z pyska, ale w sumie całkiem kochane.

Ludzkość ma się - łagodnie rzecz ujmując - nie najlepiej. Znaczna część populacji została wytrzebiona przez dziwne, potworopodobne formy życia zwane Gadollami, natomiast resztka skryła się w olbrzymiej, mobilnej, zbudowanej przez ocalałych fortecy zwanej Deca-Dence. Nasza główna bohaterka, Natsume, miała w dzieciństwie to nieszczęście, że kiedy zakradła się do samochodu taty, by razem z nim pojechać na wykopaliska, w międzyczasie zaatakowali ich Gadolle, przez co dziewczynka straciła nie tylko rodzica, ale też prawą rękę. Kiedy dorasta, nadchodzi czas rozdysponowania przydziałów do konkretnych zajęć w ekosystemie fortecy. Natsume pragnie zostać wojownikiem walczącym na pierwszym froncie z Gadollami, jednak ze względu na niedostatki w tężyźnie zostaje ostatecznie skierowana do pomocy Kaburagiemu, który zajmuje się czyszczeniem i naprawianiem zewnętrznego płaszcza Deca-Dence. Wkrótce okaże się jednak, że jegomość wcale nie jest takim nudnym służbistą jak się na pierwszy rzut oka może wydawać.

Uwaga, spoiler alert do drugiego odcinka - ta seria to wcale nie lovechild Ruchomego zamku Hauru z Atakiem tytanów! Tak naprawdę to wielki spiseg chibi-cyborgów, które po zagładzie ludzkości zaczęły kontrolować niedobitki, aż wreszcie zamknęły je w środowisku pseudo-gry o przetrwanie! Kurde, boję się otwierać lodówkę, bo jeszcze się okaże, że moje warzywa też zaczną uważać, że utknęły w isekaju... A tak serio to sama nie wiem, czy ten koncept jest tak szalony, że aż genialny, czy już z deczka przekombinowany. Na pewno był angażujący. Gdyby to była seria skupiona wyłącznie na Natsume, to raczej spisałabym ją na straty jako kolejne animu z hurr-durr ciekawskim nastolatkiem zmieniającym wszechświat. Na szczęście jednym z licznych, serwowanych już od drugiego odcinka zwrotów akcji było to, że większość wydarzeń obserwowaliśmy z perspektywy Kaburagiego - w połowie brodatego typka blisko solidnej czterdziestki, a w połowie cyborgo-chibi-robocika-kij-wie-jak-to-nazywać. Chyba jestem już w tym wieku, kiedy łatwiej utożsamiać mi się (czy po prostu kibicować) starym ludziom niż dzieciakom, które obrażają się i tupią nóżką, gdy tylko ktoś zdradzi im prawdę (na ciebie patrzę, ty niby główna bohaterko). W tym przypadku dynamika głównego duetu wypadła mocno ciekawie i faktycznie czułam w tym rzadko spotykaną więź na poziomie mistrza i ucznia. Do czego mam spore zastrzeżenia, to sposób i tempo wyjaśniania funkcjonowania świata przedstawionego, które działało dość... kulawo? Właściwie do końca serii miałam pewne wątpliwości odnośnie tego, jak właściwie funkcjonują ludzkie "awatary" tych cyborgów albo jak je odróżnić od tych zupełnie ludzkich ludziów. RIP również ludzkie postacie drugoplanowe, w tym nic nieznacząca koleżanka Natsume, która ze dwa razy obraziła się na kumpelę za posiadanie jakiegokolwiek marzenia, raz jej pomogła i tyle by było z tej całej szumnej przyjaźni. Właściwie żeby było śmieszniej, to strona chibi-cyborgów jest przedstawiona znacznie ciekawiej niż ludzie i wcale bym się nie zdziwiła, jeśli to było zupełnie celowe zagranie. No nic. Może to nie było to jakieś rewolucyjne anime, które mocą sprzymierzonej ekipy dobrych twórców okaże się hitem jak Madoka czy Jurki na lodzie. Ale na pewno jest serią świetnie zanimowaną, fajnie zaprojektowaną i zapewniającą dużo interesujących zwrotów akcji.

7/10 - lubię, jak anime ma chociaż konkretną historię do zaprezentowania i kilku porządnych animatorów na pokładzie chcących pokazać widzom czadową choreografię, nawet jeśli w pozostałych dziedzinach korzysta z dość powtarzalnych elementów.

Fruits Basket 2nd Season

Kiedy staram się uciec przed prawdą, że Kyo i Toru do siebie pasują...

Witamy ponownie w wesołym (o ile ktoś akurat nie cierpi z powodu traum z dzieciństwa...) zwierzyńcu! Kończy się letnia przerwa i czas już wrócić do szkoły, a tam Yuki Soma przygotowuje się do przejęcia stanowiska przewodniczącego Samorządu Uczniowskiego. Zadanie to będzie trudne z dwóch względów. Pierwsze primo - nowi współpracownicy Yukiego to niezwykle niekooperatywne typki. Wiceprzewodniczący Manabu śpi albo olewa spotkania, żeby pójść do pracy, natomiast o skarbniczce Kuragi dowiadujemy tylko tyle, że kompletnie nie umie sprzątać, zanim i ona nie wyparowuje z pokoju. Drugie primo - fanklubowi Yukiego nie w smak jest to, że przy okazji objęcia posady przewodniczącego obok ukochanego księcia może się pojawić jakaś nowa famme fatale. A i tak jest ich za dużo o jedną Toru Hondę...

Mam wrażenie, że moja głowa jest trochę za mała na to, co się momentami dzieje we Fruits Basket. Z jednej strony doceniam, że to nie jest typowa mdła komedia romantyczna, której bohaterowie nieustannie mają wąty o to, że nie potrafią ze sobą szczerze rozmawiać. Albo w ogóle porozmawiać. Problemy w Furubie przynajmniej faktycznie są poważne i nadające się do konsultacji z psychologiem (czego, niestety, nikt nie robi), ale... no właśnie. Czy autorka nie przesadziła momentami w tę drugą stronę? Czy nie powinna czasem odpuścić sobie nawarstwiania się kolejnych poziomów rodowej dramy, a zamiast tego skupić się na dawaniu hintów na to, że Honda ma w głowie cokolwiek więcej poza byciem Matką Teresą? Bo w obecnej sytuacji końcówka drugiego sezonu zupełnie zbiła mnie z tropu. Niemal pięćdziesiąt odcinków musiało upłynąć, aby główni bohaterowie wreszcie zdołali się zorientować, że tkwią w jakimś dziwacznym trójkącie miłosnym (przy czym okazało się, że trójkąt to też za dużo powiedziane). Szczerze? Nie kupuję tego nagłego oświecenia, które, le gasp!, trafiło się wszystkim naraz. I jeszcze ta wisienka na torcie w postaci wyznania Yukiego odnośnie tego, czym właściwie są uczucia, które przez cały czas żywił do Toru.... No nie powiem, powiało lekkim cringem. Widać trzeba przymknąć oko na to, że gatunek shoujo nigdy nie był i nie będzie idealny, nieważne ile lat upłynie. W zamian muszę powiedzieć, że oprawa audiowizualna jest fantastyczna i skoro już poruszyłam kwestię bycia shoujo, to Furuba jest dokładnie FMA: Brotherhood dla młodych dziewcząt - rebootuje coś, co dla wielu stało się legendą gatunku i robi to z pełnymi technicznymi honorami. Grafika jest prześliczna, a openingi i endingi wyjątkowo mi się w tym sezonie podobały (zwłaszcza drugi pt. HOME). Więc jeśli tylko ktoś kocha tę franczyzę, to został prawdziwie pobłogosławiony w każdym możliwym aspekcie.

6/10 - może jestem dość oschła w ogólnej ocenie, ale jednocześnie wciąż chcę zobaczyć trzeci sezon, w którym Akito wreszcie zostanie za... eee... za karę dostanie po uszach. I wszystkim, co się tylko nawinie pod rękę.

Fugou Keiji: Balance:Unlimited

Na kolana! Oto nadciąga nasz zbawiciel - pan Daisuke "Za wszystko inne zapłacisz kartą Mastercard" Kambe!

Haru Katou, niebywale praworządny i doświadczony śledczy, niedawno został zdegradowany z Pierwszej Dywizji Stołecznego Wydziału Policji i w zamian stał się członkiem Sił do Spraw Współczesnych Przestępstw. Myślicie, że ta nazwa sugeruje zajmowanie się poważnymi zbrodniami? Zapomnijcie. Największym odznaczeniem jest tu robienie za chodzący punkt zajmujący się zagubionymi dziećmi podczas parady wypasionych samochodów jakiegoś zagranicznego księcia Zjednoczonych Emiratów Wcale-Nie-Arabskich. Jednocześnie tę właśnie okazję zwęszyli terroryści, którzy zdecydowali się podłożyć bombę. Czasu na znalezienie ładunku pozostało niewiele, członkowie Pierwszej Dywizji błądzą jak dzieci we mgle i dlatego Haru - który przecież miał się zajmować dziećmi - decyduje się wkroczyć do akcji. Jednocześnie na scenie pojawia się jeszcze jeden niecodzienny gracz. Daisuke Kambe, będący dziwną hybrydą Bonda i Billa Gatesa, ma wyjątkowo nietuzinkowe metody załatwiania problemów kryminalnych, co zwykle kończy się wydawaniem anormalnej ilości gotówki.

Ech, przysporzyła mi ta produkcja niemałego bólu głowy... No bo cóż z tego, że obu głównym bohaterom seksapilu nie brakuje, skoro Bozia poskąpiła przystępnych cech charakteru, za które dałoby się ich na dłuższą metę polubić? I mam tu na myśli przede wszystkim Kambe, który poza jednym, jedynym odcinkiem 4 (przeuroczym w moim skromnym mniemaniu) był, jest i pozostał skończonym bucem. Rozstrzał klimatu między pierwszymi odcinkami a ostatnimi też wydaje się tak absurdalny, że aż niespecjalnie zjadliwy. Na początku mieliśmy do czynienia z Bondowską serią akcji podkręconą tak bardzo do maksimum, że momentami aż wysiadały korki. Końcówka to znów takie tęgie rodzinne dramy i mroczne sekrety zdolne rozpętać korporacyjną wojnę światową, że Skyfall wypada na tym tle jak ciepły film obyczajowy. Przecież tu giną konkretne, rozwijane przez odcinki postacie! Jak można budować klimat ciężki jak wypełniony żyletkami basen, a jednocześnie wyczarowywać ze sprayu magiczne super-kostiumy albo walczyć z antagonistą, który wygląda jak wykapany tatusiek Victora Nikiforova (lub animowany Mads Mikkelsen, jak twierdzą sami twórcy)? I jak by to powiedzieć... nie dało się tego jakoś wypośrodkować? Żeby było i śmiesznie, i dramatycznie, a nie albo śmiesznie, albo dramatycznie? Bo ostatecznie nie wypada to ani trochę przekonywująco. Czego nie można serii odmówić, to świetnej pracy studia CloverWorks, które technicznie ma na koncie same spektakularne sukcesy (i Personę 5 - Panie, świeć nad duszami widzów...). Seria wygląda więc obłędnie pod względem animacji i reżyserii, co zresztą dało się odczuć po cotygodniowy szale na gify na Tumblrze. A że scenariusz nie styka... cóż, widać nikomu nie chciało się babrać w materiale źrółowym, który ponoć został zaadaptowany naprawdę wiernie.

6/10 - to naprawdę jakościowa produkcja, która ma niestety drobne problemy z tożsamością. Chciała być i złym, i dobrym gliną jednocześnie, a wyszedł z tego taki zagubiony posterunkowy z Rodziny zastępczej...

Great Pretender

Aż się wzruszyłam, że potrafili zrobić w tym roku dobre animu...

Edamura Makoto uważa się - i z pewnością ma ku temu spore predyspozycje - za największego oszusta w historii całej współczesnej Japonii. Zwyczajnie nie ma na niego mocnych, czy to w przypadku wciśnięcia staruszce uberdrogiego i totalnie bezużytecznego filtra do wody, czy też oskubania niczego nieświadomego turysty na grube dolary. Dopiero po powrocie do tajnej kryjówki Edamura z zaskoczeniem odkrywa, że ostatnia akcja tak naprawdę skończyła się totalnym fiaskiem, a okradziony turysta wcale nie został okradziony, ponieważ sam okazał się być oszustem. I to o całą ligę lepszym, bo międzynarodowym. Przystojny Laurent, który jest sprawcą brawurowej wpadki Edamury, wylatuje do Los Angeles, a w ślad za nim podąża również główny bohater, który przy okazji musi zwiewać przed policją. Już w Stanach Edamura ponownie łapie Laurenta i pewny siebie rzuca mu wyzwanie - skoro taki jest z niego doskonały krętacz, to zobaczymy, kto zdoła oskubać kolejną ofiarę na większą kasę! Problem w tym, że nie wie jeszcze, że jest tylko małym, niewiele nieznaczącym trybikiem w wielkim planie Laurenta.

Myślałam, że 21 września również na polskim Netflixie wyląduje brakująca część Great Pretendera, ale niestety, na razie trzeba obejść się smakiem lub skusić się na wersję z angielskimi napisami. I stąd mój ciężki zgryz, czy powinnam oceniać serię, której jeszcze nie zdołałam ukończyć w powodu działań sił wyższych (nosz akurat jak wykupiłam sobie na miesiąc legalny dostęp...!), czy darować sobie tę przyjemnośc jeszcze na jeden sezon i obudzić się dopiero pod koniec jesieni. Ale to by już była zbyt wielka krzywda dla tego anime, więc pozwólcie, że wypowiem się o odcinkach 1-14, które wciąż prezentują spójne, zamknięte trzy historie. A zatem... ekhem, ekhem. Wow. Netflix. Wow. Z jednej strony skupujesz praktycznie każdą kupę robioną tanim CGI, której nikt nie puszcza w normalnej telewizji, ale z drugiej czasami trafiasz na jakąś niesamowitą perłę. A może to po prostu wypracowana marka Studia WIT, które nawet po wybudzeniu z kilkuletniej śpiączki wciąż potrafiło zrobić sensowne sezony Tytanów? Cokolwiek. Historia o Edamurze, Laurencie, Aby i Cynthi to pełna humoru, emocji i akcji podróż po różnych zakątkach całego świata, by zabierać bogatym i oddawać... no cóż, głównie sobie. W kontekście hollywoodzkich filmów koncept nie wydaje się może wybitnie oryginalny - grupa doskonałych oszustów robi w bambuko na grube hajsy paskudnych, dwulicowych bogaczy - ale w medium anime to coś naprawdę wyjątkowego. Dodatkowo twórcy czerpią garściami z zachodniego kina i tworzą z tego haist najwyższych lotów. Jestem pod niesamowitym wrażeniem, jak świetnie wszystko ze sobą współgra, jak historie poświęcane każdemu członkowi głównej ekipy mają swoją własną, unikalną dynamikę, jak nasza beztroska grupa krętaczy zaczyna się ze sobą coraz lepiej dogadywać, jak regularnie rzucane są ciekawe smaczki do szeroko pojętej kultury i damn, jakże miło trzymało się kciuki za robienie złych ludzi w wała. Wszystko to zostało dopieszczone muzycznie i animacyjnie... a, no może poza tymi wyścigami samolotów z drugiego arcu, bo raczej ciężko przymknąć oko na oczywisty recykling scen. Ale poza tym jednym momentem, kiedy zdecydowano się pójść na skróty, Great Pretender jest serią niesamowicie oryginalną, wszechstronnie uzdolnioną i aż nieprzystającą do tych wypełnionych isekajami i haremówkami czasów. Koniecznie sprawdźcie, bo wychodzi na to, że Netflix na niejednym polu ocalił rozrywkowo rok 2020.

9/10 - ktoś, kto daje w endingu Freddiego Mercury'ego nie może się mylić. No po prostu nie może.

Houkago Teibou Nisshi

Zostały nam assety z Senko-san, to co się miały zmarnować?

Stwierdzenie "emocje jak na wędkowaniu" nagle zaczęło nabierać nowego znaczenia. Bo faktycznie, raczej nie ma co oczekiwać pościgów ani wybuchów od mężczyzn zasłużonego wieku oraz nie mniej zasłużonej kolekcji trofeów... ale już po uroczych licealistkach zgłębiających tajniki poławiania? Czemu nie! Hina Tsurugi wraz z rodziną przenosi się do nadmorskiego miasteczka. Podczas leniwego spaceru, podczas którego główna bohaterka podziwia okolicę i przypomina sobie o dawnych wyprawach z dziadkiem, napotyka na dziwnie drepczącą w miejscu dziewczynę. Hina już myśli, że to jakaś niedoszła topielica albo może niewiasta, której zaczęło się robić słabo, już do niej biegnie, coby dopomóc i uchronić przed nieszczęściej... ale okazuje się, że to tylko inna, całkowicie zdrowa licealistka, niejaka Yuuki Kuroiwa, która właśnie zajmuje się poławianiem rybek. W wyniku splotu wydarzeń wkręca ona Hinę w dołączenie do klubu wędkarskiego, ale jest to tyle niefortunny angaż, ponieważ nasz nowy narybek (hehe) ma wstręt do robaków i wszystkiego, co obślizłe.

Jednak co Doga Kobo robiące anime o nietypowych aktywnościach to Doga Kobo robiące anime o nietypowych aktywnościach. Nawet wędkarstwo byli w stanie sprzedać jako coś interesującego, sympatycznego i zacieśniającego więzi między pełnymi życia dziewczętami. Oczywiście nie spodziewam się, że po tym krótkim letnim kursie ktokolwiek z widzów zostanie zapalonym fanatykiem wędkarstwa (chociaż może...?), ale na pewno łaskawszym okiem spojrzymy na tych wszystkich tatuśków, wujków i dziadków popylających nad wodę w przydługich kaloszkach. Większej fabuły tu nie uświadczycie, a epizodyczność jest czasem tak silna, że na odcinek trafiały się po dwie-trzy pomniejsze przygody. Ale to nic. Anime idealnie sprawdza się jako prosty, wesoły przerywnik od żyćka, przy którym nie trzeba nawet zaprzątać sobie głowy imionami bohaterek (bo ważniejsze on nich były nazwy ryb i innych owoców morza). Właściwie to nawet wolę, jak Doga Kobo nie próbuje robić ambitnych rzeczy, w które zresztą nie umie, bo wtedy wychodzą jakieś przekombinowane Yesterday no Utatte albo inne Tada-kuny. Jedyny zarzut jaki w ogóle mogę mieć do serii to design bohaterek, który wydaje się taki trochę ni w pięć, ni w dziewięć. Ani one jakoś mocno charakterystyczne, ani nietuzinkowe, ani nawet spójne między sobą. Jak już mam uwierzyć, że wszystkie cztery są licealistkami, to chociaż warto by było to jakoś mocniej ujednolicić, a nie zrobić dwie styrane życiem studentki i dwie świeżo upieczone uczennice gimnazjum. I to w porywach. Czy ostatecznie polecam? A i owszem, tak samo jak połowę portfolio tegoż studia. Jeśli lubiliście wszystkie te koksujące, cheerliderkujące czy astronomujące dziewczynki z ostatnich sezonów, to poczujecie się tu jak w domu. Albo może raczej w klubie...?

7/10 - feel good seria robiona praktycznie od linijki. Prawdopodobnie nie zapamiętam z niej nic poza motywem przewodnim i uczuciem miło spędzonego czasu, ale to wciąż o wiele większe osiągnięcie niż w przypadku innych rzeczy z tego roku.

Nihon Chinbotsu 2020

Niech obraz przemówi za siebie (bo główna bohaterka jakoś niespecjalnie chce).

Seria znana na Netflixie również pod tytułem Japan Sinks 2020. Życie toczy się swoim niespiesznym tempem, japońscy nastolatkowie przygotowują się do zostania przyszłą kadrą olimpijską, dzieci łupią w gry na Nintendo lub oglądają estońskich Youtuberów... aż tu nagle do Japonii dociera absurdalnie silna fala trzęsienia ziemi, która dotyka cały archipelag, powodując tym samym gigantyczne zniszczenia oraz śmierć wielu milionów (!) ludzi. Ci, którzy ocaleli, nie tylko nie mają się gdzie schronić, ale docierają ich także skąpe i sprzeczne komunikaty odnośnie tego, co się właściwie dzieje. Czy trzęsienie ziemi miało tylko lokalny zasięg? Czy nadejdą wstrząsy wtórne? Gdzie jest bezpiecznie? Co w tej sytuacji robi rząd? I dlatego w innych krajach podaje się do wiadomości, że Japonia tonie? Kolejne następstwa tych wydarzeń przyjdzie nam obserwować z perspektywy czterech rozdzielonych członków rodziny Mutou - znajdującej się na stadionie nastoletniej Ayumu, bawiącego się w domu Gou, pracującego na budowie Koichirou oraz lecącej samolotem Mari.

Czy jest na sali ktoś, kogo ominął ten sponsorowany przez Netflixa cud kinematografii małego ekranu? Tak? To proszę czym prędzej zawrócić z tej notki i nadrobić całe animu, bo aż szkoda nie znać absolutnie najlepszej komedii mijającego roku. Nie chciałabym psuć zabawy jakimiś randomowymi spojlerami dotyczącymi fabuły - ponieważ irracjonalne zwroty akcji stanowią tu honorowy motyw przewodni - ale serię należy traktować jako swoiste połączenie programów w stylu Dlaczego ja? z pseudohorrorowym cyklem Oszukać przeznaczenie (z brawurowymi zgonami na czele). Gwarantuję, że w trakcie seansu zaczniecie jeszcze bardziej kibicować Matce Naturze, żeby wreszcie pozbyła się toczącej jej tysiącami lat choroby zwanej ludzkością. Mówi się, że Masaki Yuasa tak naprawdę nie miał specjalnie dużo do czynienia z całą produkcją, mimo że to właśnie jego nazwisko reklamuje anime jako kolejne przełomowe dzieło reżysera wspaniałego Devilman: Crybaby, ale według mnie odcisnął on na tyle duże piętno na opuszczonym ostatnio studio Science Saru, żeby obwiniać go za całą tę przecudowną stylistykę i przyjęty sposób montażu. I w ogóle to wszystko to indywidualna zasługa studia Science Saru, bo nawet oryginalna powieść nijak się ma do przedstawionej tu historii, stworzonej jako jakiś chory hołd dla Igrzysk, które miały się odbyć w Tokio właśnie w 2020 roku. Cokolwiek jednak wyziera się spod tej próby ukazania "patrzcie, jaki ten naród japoński jest wspaniały i jak nigdy się nie poddaje!", to coś zupełnie przeciwnego. Bohaterowie są bowiem totalnie głupi i co chwila zachowują się skrajnie samobójczo, przez co "dramatyczne" z założenia wydarzenia rozgrywające się na tle olbrzymiej katastrofy naturalnej wywołują tylko śmiech i politowanie. Moim ulubionym wątkiem jest ten związany z dziadkiem popylającym na wózku inwalidzkim, który tak bardzo przeszarżował z morfiną, że zaczęło mu się wydawać, że jest drugim Hawkeyem. Nie wiem, kto i co tam ćpał (i czy tylko jeden z wymyślonych bohaterów), ale ćpał na pewno, bo inaczej istnienia tego tworu uzasadnić się nie da.

2/10 - uwielbiam ten uczuć, kiedy inni mają ten sam uczuć, który ja czułam przy okazji oglądania Devilman: Crybaby.

No Guns Life 2nd Season

Uuu, Tetsuro, więc jesteś z tych, co się łaszą na cudze kiełbkaski?

Kontynuujemy wątek podjęty przez ostatni arc pierwszego sezonu. Po ocaleniu Rosy, a następnie zabraniu od niej nośnika z danymi, przez które zginął jej ojciec, Juuzou udaje się do sklepu z przestarzałą elektroniką, aby spradzić, o co toczyła się ta cała heca. Tymczasem w biurze dochodzi do ataku na przebywającego tam Tetsurou, Mary i Chrisa. Tym razem to nie nastolatek obdarzony mocą przejmowania Rozszerzonych jest celem napastników, ale informacje o miejscu pobytu Juuzou... a nawet nie tyle jego, co nieszczęsnego nośnika z newralgicznymi danymi. Chrapkę na informacje ma bowiem grupa terrorystyczna Spitzbergen, która liczy, że znajdujące się na nośniku wyznanie win przez Tokisadę zniszczy cały panujący system powszechnego montowania mechanicznych usprawnień.

Zarzekałam się po pierwszym sezonie No Guns Life, że drugiego nie ruszę nawet kijem, chyba że nastąpi jakiś skrajny nieurodzaj... no i poniekąd wykrakałam, sprowadzając na świat pandemię. A już tak całkiem na poważnie - oczywiście nikt mnie do oglądania nie zmuszał i podświadomie przeczuwałam, że z tego nieurodzaju sensacji już nie będzie, ale poza zdrowym rozsądkiem moim gustem kieruje jeszcze nadzieja, że dalej będzie lepiej, że pierwsze koty za płoty. No cóż. Nie udało się. Plusem jest to, że nowy sezon faktycznie okazał się bardziej zwarty jeśli chodzi o fabułę, a kolejne wydarzenia wynikały z poprzednich, prezentując na przestrzeni tych 12 odcinków jeden solidny arc. Nie oznacza to jednak, że bohaterowie nagle zyskali na głębi, bo nie. Dostali retrospekcje, a i owszem, ale głównym problemem No Guns Life jest niemal zerowa chemia między postaciami (która wynika z tego, że każdy działa na własną rękę, często w tajemnicy przed resztą), co sprawia, że nie prezentują sobą nic ponad traumy i kilka komicznych scenek na krzyż, żeby się już całkiem nie pochorować od tego napięcia. Myślicie, że Juuzou przestał być samotnym wilkiem? A gdzie tam. Że Tetsurou wziął się za siebie i przestał być damą do ratowania? Nie wydaje mi się. Że Mary... właściwie to nie wiem, co Mary. A to coś naprawi, a to zatęskni za bratem i ot, robi po prostu za pozbawione supermocy tło. Opening do pierwszego sezonu przynajmniej próbował mnie nabrać, że to będzie taka pół-luzacka seria o grupie dziwnych, niepokornych najemnikach, co to czasem wplączą się w coś poważnego, a czasem po prostu odstawią kotka do domu. Nowy opening już nawet nie ukrywa, że będzie tu jeno mhrok i testosteron. I złe korpo. Dużo złych korpo lub złych terrorystów lub złych najemników lub złych (oraz szalonych!) profesorów lub złe-wybierzcie-sobie-sami-co. Nie wróżę Madhousowi długiego życia i nawet jeśli animacja było w porządku - po prostu najprzeciętniej jak tylko można w porządku - to po takim pomyśle spodziewałabym się więcej.

5/10 - ja już nawet nie chcę obiecywać, co bym zrobiła z ewentualną kontynuacją, ale proszę, niech nie muszę wówczas zdrapywać z dna sezonu produkcji, na które wcale a wcale nie czekałam...

Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu 2nd Season

Kiedy ogarniasz, że jesteś jedyną sensowną waifu, która pozostała na placu boju tego sezonu.

eeeEEEeee...! Tęskniliście? Na pewno! W końcu nietuzinkowa mieszanka Dnia świra z Oszukać przeznaczenie wraca w oczekiwanej od czterech lat kontynuacji! Subaru, styrany walką z Białym Wielorybem plus Betelgeusem na deser, wraca razem z Emilią do stolicy, żeby obwieścić sukces sojuszu dwóch kandydatek przeciwko poplecznikom Kultu Wiedźmy. W trakcie pogaduch wychodzi jednak na jaw coś bardzo, ale to bardzo niepokojącego Kiedy zawstydzony Subaru decyduje się wyjawić Emilii, że jakiś czas temu Rem wyznała mu miłość, podczas gdy on oczywiście jak zawsze zadeklarował swoje oddanie jedynej słusznej waifu (przynajmniej w jego opinii i jakiejś połowy skonfliktowanego fandomu), Emilia zadaje mu jedno, krótkie pytanie...
...kim jest Rem?

Z emisją drugiego sezonu po tak długiej przerwie wiązałam kilka poważnych obaw - a to studio Nexus, które mocno pomagało przy animacji pierwszego sezonu, zajęło się tworzeniem własnego Granbelm, a to koronawirus pokrzyżował szyki i zmusił twórców do rozdzielenia drugiego sezonu na dwa odseparowane jesienią coury, a to inne uwielbiane przeze mnie anime zaliczyły ostatnio bardzo kiepskie kontynuacje - ale wygląda na to, że jeśli chodzi o fabułę i reżyserię, to Re: Zero jest dalej cudownie pokręconą, mroczną historią. To aż niewłaściwe, żeby mówić o nim w kontekście bycia isekajem. Jasne, w drugim sezonie dostajemy pewnego rodzaju przypomnienie, skąd Subaru pochodzi i jaka jest jego NEETowska przeszłość, ale daleko tej serii do jakichkolwiek anime z pseudo-światami rodem z MMO-RPG, gdzie trzeba expić i wyciągać moce z tyłka celem ubicia Władcy Demonów. Subaru to wciąż tylko słaby, gadatliwy chłopak obdarzony darem Wracania z Martwych, który zamiast zachwycać, coraz bardziej i bardziej spycha go na skraj rozpaczy. I ciężko się temu dziwić, skoro główny bohater regularnie trafia na spektakularne dead endy, które nawet mnie jako widza często ściskają w dołku (i powiadam wam - nigdy nie ufajcie puchatym króliczkom). Wydaje mi się, że animacja faktycznie odrobinę się pogorszyła, ale nie w jakiś mocno zauważalny sposób, tylko bardziej w detalach, jak wspominane w pierwszych wrażeniach włosy Subaru przypominające rozczochrany kaczy kuper. Ach, no i powinnam dać mały minusik za kompletny brak starego, dobrego, cytowanego na początku opisu motywu muzycznego Call of the Witch - z jednej strony ogromnie cieszy, że nie resuscytowano w kółko poprzedniego soundtracku, tylko stworzono zupełnie nowy, no ale ten jeden utwór mogli akurat zachować, bo jest nierozerwalną częścią cierpienia Subaru. Mimo to Masaharu Watanabe zajmujący niepodzielnie stołek reżysera potrafił wyczarować tak niezwykle klimatyczne sceny, że omójbosiu. Koniec 11 odcinka normalnie zjeżył mi wszystkie włosy na ciele, łącznie z tymi ukrywanymi na łydkach. Szkoda, że to dopiero połowa większego arcu, przez co ciężko ocenić całokształt sezonu, ale sądząc po tym, jak ledwo powstrzymuję się przed sięgnięciem po LN - to tak, oglądało się cudownie.

8/10 - being Subaru is so fucin suffering! Myślałam, że akcja z wielorybem i Betelgeusem była mocno podbramkowa, ale przez to, co się wyczynia teraz, to mózg zdążył wybuchnąć mi już ze trzy razy.

Shokugeki no Souma: Gou no Sara

*intense breathing na widok ostatniego pieroga na talerzu*

Po pokonaniu Jedzeniowych Komunistów i zrzuceniu ze stołka dyrektora Akademii Totsuki Azamiego Nakiri, magicznie nawróconego na właściwą ścieżkę gotowania, wszystko wraca do nowej, lepszej normy - Erina obejmuje urząd jako nowa dyrektorka, Souma zaczyna dowodzić Elitarnej Dziesiątce jako Pierwsze Krzesło i wszyscy zaczynają żyć długo i szczęśliwie... oczywiście do czasu. Kiedy dotychczasowi pierwszoroczni przechodzą na drugi rok, pojawia się informacja, że po długiej przerwie planowana jest organizacja ogólnoświatowego konkursu dla wybitnie uzdolnionych kucharzy poniżej 25 roku życia - BLUE. Oczywiście Souma nie może odpuścić takiej okazji, szczególnie że to właśnie w tym konkursie chciał kiedyś wystartować jego padre. Jak się niebawem okaże, nie tylko on jeden ostrzy sobie zęby (i zestaw kuchennych noży) na to wyzwanie...

Przygodę z Shokugeki zaczynałam z olbrzymim uśmiechem i wielkim talerzem obiadu wsuwanym do każdego odcinka. Kończę ją natomiast ze zmęczeniem i - co tu będę dużo czarować - niemalże hejtem. To nie jest to urocze animu, które udowodniło, że można pokazywać ecchi w zjadliwy (hehe) dla każdego sposób, a przy okazji edukować swoich widzów przydatną wiedzą kuchenną. Jasne, może nie stałam się od razu mistrzem patelni, ale to właśnie Shokugeki sprawiło, że usmażyłam swój pierwszy (i ostatni) omlet i w ogóle stałam się odrobinę bardziej otwarta na nowe smaki. La boga! W ogóle kiedyś Shokugeki faktycznie traktowało o gotowaniu! Piąty sezon to jednak już nic innego jak tylko odpad wynikający z próby podbijania stawki tam, gdzie nie powinna istnieć. Rodzinne dramy rodem z telenoweli, magiczne techniki gotowania antagonistów pasujące bardziej na przeciwników dla Sanjiego z One Piece'a, pacing-racing, który ścigał się o zaszczytną palmę pierwszeństwa z The God of High School pod kątem absurdu upychania materiału źródłowego... Matko kochana! Serio nie było już co wyciągać z odmętów tyłka jak tylko nastoletnich kucharzy półświatka gotujących z użyciem pił łańcuchowych i metalowych tipsów? A wszystko to zostało okraszone prześliczną prezentacją PowerPointa wykonaną przez studio J.C.Staff, które już od dwóch lat próbuje udawać, że nie, wcale nie spadło z rowerka, podczas gdy owszem, leżą i się wykrwawiają (bo jeden Railgun T wiosny nie czyni). Dawno już nie widziałam marki, która by tak brawurowo... a nie, chwila, właśnie zauważyłam w portfolio studia drugi sezon One Punch Mana. W takim razie zwracam honor - Shokugeki zakończyło się lipnie już w mandze, więc i tak nie było czego zbierać. Jeśli chcecie zachować szczątkowo dobre wspomnienia o Soumie i ekipie, nie próbujcie wyściubiać nosa poza czwarty sezon, który można chociaż docenić za kreację większości postaci z Elitarnej Dziesiątki czy w ogóle... no wiecie... za GOTOWANIE. Ale piąty sezon to już takie straszne męczenie buły, że ten jedzeniowy pun przestał mnie śmieszyć w połowie jego pisania.

4/10 - gdyby nie to, że gdzieś z tyłu głowy wciąż pamiętam, jak jarałam się dwoma pierwszymi sezonami, to bym miała świetny ubaw z używania tych wszystkich idiotycznych gilotyn i narzędzi tortur w ramach kuchennego wyposażenia. A tak pozostał jedynie śmiech przez łzy...

Sword Art Online: Alicization - War of Underworld 2nd Season

Zabudowane zbroje ukrywające cycki? Nie o takie MMO-RPG nic nie robiłam!

Wojna w Podziemiu trwa w najlepsze. Pod koniec poprzedniego sezonu do Asuny dołączyła Sinon, ostrzeliwująca z nieba amerykańskich graczy kryjących się pod postacią wrogich rycerzy. Daje to Imperium Ludzi chwilową przewagę, ale trzeba mieć się na baczności, ponieważ niebawem ma nadejść kolejna fala logowań. Do nieco innej części mapy Podziemia trafia znów Leafa, która ma znacznie mniej szczęścia od koleżanki z ekipy. Nie dość, że kiepsko sobie radzi z nowymi ustawieniami, przez co malowniczo spada na tyłek, to jeszcze nigdzie nie widzi wroga... no bo nie jest nim pojedynczy, uroczy ork, Lilpilin, prawda? O, a jednak jest. Leafa ma oczywiście w zanadrzu tajny plan, ponieważ postanawia się podłożyć jako jeniec, mając tym samym szansę skonfrontować się bezpośrednio z Vectorem. Nie wszystko idzie jednak tak jak trzeba, bo znienacka wyskakuje na nich ledwo żywa (i mocno zniekształcona) Dee Eye Ell, przywódczyni mrocznych magów. A to oznacza o wiele większe kłopoty niż odpowiedni savoir-vivre z orkiem.

Wreszcie mamy za sobą ten długi, pełen zwrotów akcji i momentami (częstymi momentami) przekombinowany arc. Szczerze powiedziawszy nadal stoję murem za początkiem i końcem serii czy, będąc dokładnym, za wszystkimi wydarzeniami, które miały miejsce w rzeczywistości. Rzeczywistość ma bowiem tę piękną zaletę, że Reki Kawahara, autor oryginalnej light novel, nie mógł w nią wpisać zbyt wielu przekokszonych supermocy, dlatego wciąż ma ona jako taki sens. Natomiast to, co się działo w samym Podziemiu i jakim cudem Kirito stał się na koniec Mesjaszem... Dajcie spokój. Wcześniejsze gry można było chociaż uzasadnić cheatowaniem, kodami, pomocą IA czy uprawnieniami administratorskimi. Podczas Alicyzacji zaczęliśmy jednak obserwować wydarzenia przez pryzmat teorii "ile można wyczarować, jeśli czyjaś dusza czegoś bardzo, ale to baaardzo chce". Come on, chyba są jakieś granice robienia z głównego bohatera samojezdnej Deus Ex Machina? Są granice podbudowywania zwrotów akcji, które zakładają wielki powrót ozdrowiałego protagonisty? Tymczasem wszyscy wiedzą - i widzowie, i nawet fikcyjne postacie - że tylko Kirito może ostatecznie zbawić świat. Nikt inny, nie wcześniej. Uch. Jak do Kirito jako postaci naprawdę nic nie mam i całkiem lubię jego charakter (bo na tle innych koksów z różnych animu-MMO-RPG jest sympatyczny i pomocny), tak jako wytrych fabularny jest absolutnie nieznośny. Z całego podsumowania wojny o Podziemie podobało mi się jedynie starcie Bercouliego z Vectorem. Ło panie, co to był za epicki pojedynek! Lider wszystkich Rycerzy Integralności, najbardziej doświadczony wojownik całego świata, a nade wszystko - po prostu cool facet w średnim wieku - poświęca swoje życie w samobójczej misji, wykorzystując wszystkie z dawna teasowane umiejętności i zdolność strategicznego myślenia. Serio łezka mi się w oku zakręciła, bo to było mega satysfakcjonujące, prześlicznie zanimowane starcie. Szkoda, że więcej postaci nie zasłużyła na taki hołd i Wojnie o Podziemie bliżej było do przepychanki na szkolnym boisku, gdzie nikomu poza randomami krzywda się nie dzieje.

6/10 - fajnie, że wszystko (nooo, prawie wszystko) było tak dopieszczone produkcyjnie, tylko poziom fabuły zupełnie nie przystaje do zastosowanych technikaliów.

The God of High School

Czy to jeszcze mój animowany przegląd po azjatyckich sztukach walki, czy już 50 sezon Yu-Gi-Oh!?

W Seulu rozpoczyna się właśnie wielki, widowiskowy turniej o nazwie The God of Highschool, który ma za zadanie wyłonić z grona aktualnych licealistów i licealistek najlepszego wojownika wszelkich sztuk walki. Do wstępnego etapu rozgrywek mogą przystąpić tylko ci, którzy zostali zaakceptowani przez samych organizatorów, a dopiero z tej puli zostaną wyselekcjonowani uczestnicy, którzy przez kolejny miesiąc będą piąć się po szczebelkach rozgrywek. I tak się przy okazji składa, że zaproszenie na imprezę dostał Jin Mori, ekstrawertyczny chłopak o złotym sercu, ogromnym poczuciu sprawiedliwości (tak wielkim, że nawet podczas podróży na stadion musiał pomóc okradzionej staruszce) i niezwykłych zdolnościach z zakresu taekwondo. A skoro już mowa o okradzionej staruszce, to podczas akcji ratunkowej Moriego wspomagają jeszcze dwie osoby: władająca bambusowym mieczem Mira oraz nieco flegmatyczny Daewi o niebywałej parze w łapie. Okazuje się, że cała trójka uczestniczy w turnieju i że każdy z nich ma wielką chrapkę na zdobycie tytułu... oraz możliwość spełnienia jednego dowolnego życzenia.

Ło matko z córkom... Ja - człowiek raczej mało sportowy, uwielbiający bunkrować się w swoim wygodnym, zaopatrzonym we wszelkie zdobycze kultury pokoju - dostałam zadyszki od samego oglądania tego fabularnego sprintu. Kto to niby reżyserował? Usain Bolt? Struś Pędziwiatr robił scenariusz? Flash odpowiadał za choreografię? Myślałam, że Tower of God było absurdalnie ściśniętą adaptacją, która wycinała masę kluczowego (albo chociaż przydatnego) materiału, ale to stało już poziom wyżej w kategorii dzikiego zapieprzu i ignorowania faktu, że widzowie mają mózgi. A to dopiero pierwszy zarzut z długiej listy boleści. Seria nie miała też łatwo z tego względu, bo okazało się, że historia ma być jednym, wielkim, turniejowym arcem, w który widzowie mają się zaangażować emocjonalnie i kibicować kompletnie nieznajomym bohaterom... tylko że nie. Dobra, spoko, może to anime dla fanów Mortal Combat i tylko ja się nie znam, a tak naprawdę sztuki walki uprawiane przez koreańskich licealistów są super. Akceptuję. Ale to nie jest seria o koreańskich licealistach uprawiających sztuki walki. Nie wiem, czy poza pierwszym odcinkiem w ogóle możemy mówić o TGoHS jako o czymś innym jak o podkokszonym Fairy Tail bez cycków. Nikogo nie dziwią wielkie rekiny czy klauni pojawiający się za plecami walczących, zupełnie jakby każdy człowiek z tamtejszej widowni miał na koncie co najmniej pięć sezonów JoJo. Argh... Nie proszę od razu o realizm w chińskich (pardon: japońsko-koreańskich) bajkach, ale czy możemy chociaż stopniować i argumentować power-upy? Proszę? Z technicznych rzeczy chciałabym pochwalić animację, za którą odpowiadało studio MAPPA, ale przez problem ze zrozumieniem fabuły częściej traktowałam epickie walki jako uroczy pokaz fajerwerek bez ładu i składu. Chyba byłabym pod większym wrażeniem, gdybym znalazła wyrywki animacji na Twitterze, a nie próbowała skleić je w swojej głowie w jakąś spójną całość. Dobra. Dosyć tego jojczenia. Seria nie była zła, tylko tak mnie okropnie nie obchodziła, że aż się trochę wkurzyłam. I foch... oczywiście z magicznym przytupem.

5/10 - jeśli trzecia z nadchodzących adaptacji czołowych webtoonów podzieli losy poprzedniczek, to nie będę miała zbyt wysokiego zdania o oryginalnych komiksach. A już na pewno nie będzie mi się spieszyć do ich czytania.

Toaru Kagaku no Railgun T

Nie przyszedł Mahomet do anteny satelitarnej, do przyszła antena satelitarna do Mahometa!

Miasto Akademickie przygotowuje się wielkimi krokami do Festiwalu Daihasei - sportowej imprezy, w której rywalizować mają ze sobą uczniowie ze wszystkich szkół. Aby jednak w jakiś szczególny sposób uświetnić festiwal i zademonstrować w transmitowanej na cały świat relacji świetność tutejszych esprów, komitet organizacyjny chce doprowadzić do starcia najlepszych z najlepszych, czyli uczniów o poziomie 5. Nie wszyscy są jednak skorzy do jakichkolwiek negocjacji, a niektórzy kończą je nawet z wyraźnym hukiem, dlatego wydaje się, że pacyfistyczna (kiedy akurat nie musi) Misaka jest w tym względzie praktycznie pewniakiem. Przynajmniej do czasu, aż na scenie nie zjawia się chłopak zajmujący zaszczytne siódme miejsce na krótkiej liście topowych Piątopoziomowców - Gunha Sogiita.

Co to była za ramówkowa katorga! Wcale nie skłamię, jeśli powiem, że zakładałam gdzieś z tyłu głowy, że seria nie zostanie wyemitowana do końca tego roku i będzie trwać tak długo, aż koronawirus sam nie wystrzeli się w kosmos. Na szczęście twórcom wreszcie udało się dowieść trzeciego Railguna w całości i... było warto. Oj, było. Jak Indexa nie chce mi się nawet ruszać kijem, a Acc-kun ostatecznie mało mnie obszedł, tak Railgun niesie na barkach całe to uniwersum i jeszcze potrafi wyczyniać po drodze fikuśne hołubce. Podziwiam przede wszystkim to, z jakim zaangażowaniem rozwijane są postacie, jak ścieżki bohaterów drugoplanowych są krzyżowane z tymi już znanymi, jak ekipa rozrasta się i rośnie w siłę, niejednokrotnie zmieniając postrzeganie widzów na pewne sprawy. Nie sądziłam, że stereotypowa panienka z dobrego domu jak Kongou może okazać się wojowniczką zdolną postawić na szali swoje życie, byleby tylko ocalić bliskie jej osoby, a znów wredna Shokuhou nabierze pazura i pokaże, że jest znacznie bardziej złożoną postacią niż mogłaby to sugerować jej dwulicowa moc. Albo w życiu bym się nie spodziewała, że Saten i Frenda znajdą wspólny język w postaci miłości do makreli (Haruka Nanase lubi to). Porządnie napisane relacje między bohaterami to absolutna podstawa dobrej serii, a jeśli dorzuci się do tego jeszcze grubą akcję, naprawdę świetną animację (J.C.Staff is alive!) i genialne openingi z endingami (final phase takie dobre), to właściwie wydaje mi się, że Railgun T jest najlepszym z dotychczasowych Railgunów. Może jedynie szkoda, że ten drugi arc to były takie drobne (ale wciąż strasznie angażujące) fillery, natomiast należy podkreślić, że w zamian pierwsza część składała się aż z 15 konkretnych fabularnie odcinków. Od dziś przestaję żałować, że pomijam pozostałe odnogi uniwersum Raildexa - wystarczy mi ta jedna, ale za to cudownie zrealizowana.

8/10 - kurde no... teraz będę musiała przyłączyć się do tego szwadronu wiecznie czuwających w mrokach Internetu fanów, którzy wyczekują kolejnych Railgunów jak kanie dżdżu...

Umayon

Gotowi, do startu... moe!

Oto przed wami uroczy short opowiadający o codziennych zmaganiach ze szkolnym życiem w wykonaniu konio-dziewczynek z serii Uma Musume: Pretty Derby! W pierwszym odcinku dojdzie do emocjonującej gonitwy na tle egzaminu poprawkowego z języka, w którym wezmą udział trzy znakomitej klasy zawodniczki: Grass Wonder, El Condor Pasa oraz Special Week. Kto dotrze na metę pierwszy? W jakim stylu będą walczyć? O wszystkim dowiecie się z komentarza w wykonaniu Toukai Teiou wspomaganej przez Silence Suzukę!

Już Uma Musume było niezłą niszą wśród widzów anime (koncept konio-dziewczynek, połączenie wyścigów z występami idolek), a Umayon znajduje się gdzieś na dnie głębokiej depresji zainteresowań statystycznego Kowalskiego. I gdyby oceniać to jako samodzielną serię, to powinniście trzymać się od niej z daleka. Natomiast jako komediowy dodatek do franczyzy przeznaczonej dla prawdziwych fanów sprawdza się znakomicie. Ogólnie umiałam rozpoznać może ze 4-5 postaci - głównie te, które kręciły się wokół głównej bohaterki Uma Musume - ale nie przeszkadzało mi to w odczuwaniu pewnej frajdy z zabawy konwencją. Bardziej niż bohaterki istotne było to, co akurat robiły: czy mierzyły się z egzaminem poprawkowym, czy robiły parodię kina detektywistycznego z lat 40., a może uczestniczyły w teście odwagi na szkolnym wyjeździe. To, czego nie zdołała zrobić oryginalna seria, bo dość mocno skupiała się na wątku Special Week, tutejszy short wykonał aż nadto, bo przekazał całkiem spore pole do popisu całej gromadce sympatycznych chibi-konio-dziewczynek. Poproszę więcej takich animacji jak Heya Camp z zimowego sezonu czy właśnie Umayon, a już w ogóle poproszę jak najszybciej ten zapowiedziany drugi sezon, bo aż mi tęskno za tym całym absurdalnym uniwersum.

7/10 - w sumie odradzam oglądanie bez znania "podstawki", ale chyba mogę polecić do obaczenia przesympatyczny odcinek 4 z musicalem, który zasługuje na szczególne wyrazy uznania za to, że naprawdę fajnie rozplanowano w nim mikro-spektakl i przygotowano chwytliwą piosenkę.

Yahari Ore no Seishun Love Comedy wa Machigatteiru. Kan

Stała czujność, mój ty młody zdobywco licealnego haremu. Stała czujność!

Myślałam, że fani Re: Zero się dużo naczekali na kontynuację, ale jednak korona cierpliwości wędruje do widzów Oregairu. Jak część z nich może pamięta (albo niekoniecznie, bo minęło już całe pięć lat), Hachiman, Yukino i Yui postawili się wzajemnie pod ścianą, decydując się przedyskutować sprawę ich tak-trochę-niekoniecznie-przyjacielskiego trójkąta i ruszyć dalej, ku decyzji, czego każde z nich naprawdę pragnie i z kim główny bohater zechce się ostatecznie związać. Dodatkowo Yukino musi uporządkować jeszcze jedną kwestię, a mianowicie swoje życiowe cele, które do tej pory kryły się w cieniu postanowień rodziny oraz idealnej starszej siostry. Ma to być pierwszy krok na drodze tego, aby Yukino zaczęła być szczera sama ze sobą i postępować wedle własnych motywacji, a nie narzuconych odgórnie oczekiwań. Czy to się uda? I czy znajdzie się tu miejsce na happy end dla wszystkich?

Oregairu w kategorii szkolnych komedii romantycznych ma już w fandomie status niemal kultowy, dlatego mimo wyjątkowo późnego startu zdecydowałam się nadrobić całe te animowane uniwersum. Z jednej strony łapię, co ujmuje ludzi w tej serii - ten nieidealny, pyskaty główny bohater o wiecznie martwym spojrzeniu, interesujące opcje haremowe, nastoletnie problemy z wpasowaniem się w żyćko, co wydaje się idealnym odwzorowaniem choroby zawodowej dotykającej fanów anime - ale z drugiej widzę jedną niepokojącą wadę. Bo bohaterowie. Nie mówią. Jak ludzie. Codzienne interakcje jeszcze przebiegają całkiem bezproblemowo, a relację Hachimana z Komachi uważam za najwspanialej przedstawione rodzeństwo ever, ale kiedy przychodzi do dzielenia się uczuciami, to anime zamienia się w jakąś przeszarżowaną parodię samego siebie. O co w ogóle rozchodziło się w tym arcu z balem? Co to był za konflikt Yukino z matką? Co regularnie odwalało jej starszej siostrze? I czemu nie można było pozwolić bohaterom mówić całą serię tak jak to miało miejsce w 11 czy 12 odcinku zamiast siłować się z tą nadmuchaną dramą o nico? Jasne, należy docenić, że finał wywiązał się z zadania, a Hachiman faktycznie podjął męską decyzję i oficjalnie związał się z wybraną love interest (pozwolę sobie nie spoilować jej szczęśliwego imienia), ale żebym czuła w tym sezonie jakąkolwiek chemię między postaciami, która wyraźnie skłoniłaby głównego bohatera do wyznania miłości konkretnie tej jedynej, to już niekoniecznie. Właściwie do końca miałam wrażenie, jakby ten sezon udawał grę randkową, która niemal do ostatnich sekund lawirowała między wszystkimi dostępnymi ścieżkami (nawet tą z nauczycielką, ponieważ czemu nie). Co gorsza wszystkie te efemeryczne dialogi szeptane na uboczu ciągle skupiały się na jakichś wydumanych określeniach jak "fałsz" czy "uzależnienie", zupełnie jakby stwierdzenie, że to chodzi o zwykły trójkąt miłosny z wstydliwymi japońskimi nastolatkami rozstawionymi po kątach, było zbyt trywialne. Uch, jak ja nie cierpię tych powtarzalnych szojek i innych szkolnych haremówek... Jedyny plus jest z tego taki, że chociaż nie musiałam czekać miliona lat na zakończenie.

6/10 - uważam, że cały szkielet historii, bohaterowie i ich motywacje są zrobione bardzo dobrze, ale w takich momentach jak ten zaczynam szczerze żałować, że mam do czynienia akurat z japońską kulturą wychwalającą pod niebiosa ukrywanie wszelkich problemów i prawdziwych intencji...


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Czasami cały rok nie bywa tak obfity w dobrą animację jak ten jeden sezon, więc decyzja przypominała zgryzanie naprawdę twardego orzecha. Najmocniej waham się między Railgunem T, Fugou Keiji a Great Pretender, ale że wszystkie trzy serie prezentują stały, wysoki poziom sakugi i lekkie kłopoty z CGI, to niech sobie stoją na podium wspólnie. Najwyżej się wzajemnie zastrzelą.

Najlepsza muzyka 
Great Pretender świetnie wykorzystał to, że jest serią rozgrywającą się na planie wielu krajów z całego świata, dlatego i soundtrack jest pełen multikulturowych nawiązań i świetnych angielskich insert songów. Trochę jak takie Carole & Tuesday, tylko zrobione naturalnie (brawa dla Yutaki Yamady, znanego z OSTów mi.n do Vinland Sagi czy Tokijskich Żuli). Polecam!

Najlepszy opening
 
Re: Zero 2 wie, jak przywalić widzowi w wątrobę już od pierwszych sekund seansu. Stylistyka nowego openingu bardzo przypomina poprzednią serię, a jednocześnie dostonale stoi na własnych nogach. No i z perspektywy czasu muszę uchylić czoła, bo nie spodziewałam się, że krwawy spacerek Subaru będzie swego rodzaju drobnym spoilerem do późniejszej akcji. White Fox, robicie to naprawdę dobrze.

Najlepszy ending 
Freddie Mercury mówi chyba sam za siebie. Warto jednak zwrócić uwagę, że ending z Great Pretender nabiera jeszcze drugiego (a może nawet trzeciego?) dna wraz z nadejściem ostatniego arcu i wtedy dziwne przygody łaciatego kotełka zyskują nowego znaczenia, będąc swoistą metaforą do życia... no, ale to sprawdźcie już sami.

Najlepsza postać

Jak zwykle na postacie kobiece reaguję dość alergicznie, tak ten sezon (no, i nie tylko ten) był pełen świetnych babeczek o nieoczywistych, czasami mocno dyskusyjnych motywacjach. Honorowo wspominam o Shokuhou z Railguna T, która mimo wszystko kluczową rolę odegrała głównie w sezonie zimowym, natomiast ultimate best waifu (z braku konkurencji w swojej serii) zostaje Echidna z Re: Zero 2.

Moje OTP
Może to była krótka relacja zarysowana w zaledwie kilku odcinkach, ale historia Cynthi i Tomasa z Great Pretender zadziałała na mnie dużo mocniej niż niezdecydowani nastolatkowie, którzy dopiero zaczynają swoje skomplikowane romanse (a których nigdy nie będzie nam dane tak naprawdę zobaczyć).

Największe feelsy
Re: Zero 2 generuje duże ilości feelsów naraz, choć prawdą jest, że są to często feelsy zmieszane z czymś niepokojącym czy wręcz nieprzyjemnym... Zasakuje mnie też, że śmierci Subaru mimo swej intensywności i ilości wciąż robią na mnie ogromne wrażenie, nie stając się wcale powtarzalnym żartem.

Największe wtf?!
 
Już nawet nie mam co udawać, że poziom Deus Ex Machina w Sword Art Online mnie zaskakuje, ale za to zadziwiło mnie, jak bardzo można ścisnąć adaptację w The God of High School, żeby zabrakło w niej jakiegokolwiek sensu. Czo ja paczyłam? Nie wiem. Dobrze, że chociaż czytelnicy webtoonu wiedzą to za mnie.

Moje guilty pleasure
Czy ktokolwiek może mieć jakiekolwiek wątpliwości po tej soczystej dwói? Nihon Chinbotsu 2020 to arcywspaniała komedia, którą niby chciałoby się traktować poważnie, niby należałoby stać murem za uznanym reżyserem i studiem, ale niedasie. No niedasie w obliczu tej katastrofy, jaką jest - ale produkcja...

Największy zawód
 
Lato wyjątkowo nie generowało żadnych większych oczekiwań, a jak już miałam jakieś wątpliwości, to porządne i nie dające nadziei na poprawę (siemanko, Shokugeki i SAO). Chyba dlatego finał w postaci Oregairu 3 wydaje się na tym tle największym, najbardziej skoncentrowanym "meh", nawet jeśli obiektywnie poziom nie odstawał znacząco od poprzednich sezonów.

Najlepsza kontynuacja
 
Uważam, że Railgun T jest zdecydowanie najlepszą częścią z całego cyklu (a nawet z całego rozległego uniwersum), ale sercem pozostanę przy Re: Zero 2, na które się naczekałam i o dziwo wcale się nie zawiodłam. Plusem jest też to, że na szybką kontynuację historii Subaru wciąż są wyraźne widoki, za to Railgun raczej musi się zahibernować na kilka ładnych lat.

Najlepsza nowa seria
 
Oryginalna produkcja, zatrudnienie śmietanki utalentowanyc twórców, zrzeszonych pod szyldem Studia WIT - wszystko to sprawia, że Great Pretender jest w tym roku pozycją obowiązkową do sprawdzenia. Ma ten cudowny wibe serii sprzed dwóch dekad, ale oczywiście w barwnym, nowoczesnym i świetnie umuzycznionym wykonaniu.

Prześlij komentarz

5 Komentarze

  1. Dobry, z dystansu ponad dwóch metrów! Przyszłam z cokwartalną ścianą tekstu. Można?

    Aggretsuko – seria skończyła się (i zaczęła…) już trochę czasu temu, ale dalej mam problem z tym, żeby powiedzieć, co właściwie o niej sądzę. Bo z jednej strony: uważam sezon za zrobiony całościowo dobrze, nowy wątek spoko, nowe postacie też wyszły, technicznie trzyma poziom…
    …z drugiej strony, włączyłam z nastawieniem „okej, trzeci sezon zwierzaków w korpo, start!” a korpo było co kot napłakał i poszło w idolki. Więc całościowo ostatecznie jestem dość rozczarowana całkiem dobrą serią. Eh. (#Team „Haida, weź się chłopie ogarnij, minęło pięć lat, daj jej spokój”)
    W ogóle, czy mi się wydaje, czy ten sezon wyszedł tak znienacka? Jakoś przywykłam, że są zapowiedzi trochę w przód, i że „będzie”, bez konkretów, a tu nagle „ej, za miesiąc będzie”…

    Deca-Dence – włączywszy drugi odcinek, miałam wrażenie, że oglądam jakąś zupełnie inną serię, niż tydzień wcześniej. Co tam się nagle odgadollowało? Mi tak akurat zapowiadający się Atak Hauru nie przeszkadzał, ale no okej, taka zmiana też spoko. Podobnie jak z Aggretsuko, inne oczekiwania, inny produkt, ale z Deca-Dence oczekiwania nie były na tyle sprecyzowane, by mnie ostateczny efekt rozczarował.
    Trochę mi tylko zgrzytał kontrast wizualny między chibi-robocikami a ludźmi-ludźmi – nie, że było źle (please, najwięcej radochy w sezonie miałam z serią od DEEN, to mi odbiera wszelkie prawo ważnego głosu), ale… hm.

    Fruits Basket 2 - *nieokreślone sfrustrowane dźwięki* wiesz co, nie, ja cofam to, to powiedziałam na początku sezonu. Mówiłam, że dalej takie przyjemne, ale nieangażujące oglądanie. Otóż – im dalej w sezon, tym bardziej coraz więcej rzeczy mnie drażniło. Kiedyś już pisałam, nie lubię, kiedy tragic backstory jest sposobem na tworzenie trzonu postaci, zwłaszcza, gdy jest powszechny – po prostu przestaje mnie to w pewnym momencie obchodzić. Fruits Basket natomiast pokazał mi, że można i dalej – parę kroków (nowych postaci) za granicą „och, jakie smutne, mam to gdzieś” rozciąga się kraina „wszyscy mają traumę, mam tego dość”.
    To chyba jednak nie jest seria dla mnie, ostatecznie. Jeśli ktoś lubi, nie bronię, ale ja niestety odpadam.

    Dziany Detektyw – moim zdaniem serii by wyszło na lepsze, gdyby ten nieszczęsny odcinek 4 poświęcić na linię fabularną, a nie. No. To. Jest też kwestia nieistniejącego odcinka 2,5 (aka dlaczego odcinek 2 kończy się wylotem do Hongkongu, a trzeci zaczyna już po powrocie z niego, i nikt tego nie wyjaśnia) (choć tumblr podrzucił link do drama CD z legalnym angielskim transkryptem – chcesz?). Słowem, coś nie do końca siadło, ale szczerze mówiąc, ostatecznie i tak oglądało mi się to lepiej, niż pierwotnie oczekiwałam.
    A opening pod kątem muzycznym z obejrzanych latem serii podszedł mi najbardziej.

    The God of… – kurczę, no. Pod względem animacyjnym dla mnie super. Choreografie też. Soundtrack też miał (znów: dla mnie) fajne kawałki. Ale…
    W piątym odcinku padł tekst "So that's all Seoul's got to offer? Boring..." i generalnie to tak. Bo nawet jak wyglądało ładnie, to wszystko było tak ściśnięte, tak poucinane, że mogę powiedzieć, że zaczęło się od licealistów, którzy się biją, a skończyło na tym, że za oknem na..ją się magowie i w sumie nie pomijam aż tak dużo w kwestii fabuły. Obstawiam, że w webtoonie to było rozplanowane lepiej.
    Z całej serii najbardziej podobała mi się ta scena, w której były koreańskie bębny. Bo lubię te bębny.

    Railgun T – ci to są dopiero poszkodowani, jeśli idzie o emisję… zgadzam się generalnie z tym, co napisałaś (choć może mniej żywiołowo), dodałabym tylko że tak, jak Misakę należy oddzielić od Toumy, tak Kuroko od Misaki.
    Kuroko jako członek straży? Jej sposób wykorzystywania zdolności jest jednym z moich ulubionych w ogóle, myśli, kombinuje, faktycznie coś załatwia, nie miałabym nic przeciwko osobnej serii (coś a’la ten jeden cour Acceleratora) o samej Kuroko. Ale jak tylko w kadrze jest też jednocześnie Misaka, to *wyrzut rąk w górę* no. Nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obejrzałam jeszcze jedną serię, nie masz jej na liście, ale już przy zapowiedziach pisałaś, że tak coś czułaś, że wezmę. Paranormalne Biuro Śledcze Muhyo i Rojiego ma się dobrze.

      *kaszl* uwaga, próbuję.
      Jeszcze nie opadł pył po starciu z głównym antagonistą Enchu, a już na tytułową parę spadają kolejne kłopoty. Biuro Śledcze jest zagrożone – chce je przejąć znana w światku magicznego prawa rodzina Goryo, największy konglomerat zrzeszający inne biura. W dodatku wysyłają samego dziedzica* rodziny, by zajął się sprawą osobiście! Ale czego tu się obawiać? Wszak Muhyo jest od początku konsekwentnie (i bez potknięć) kreowany na najlepszego ze wszystkich egzekutora, któremu nawet najgroźniejsze duchy nie podskoczą. Z drugiej strony, Roji dalej bardziej przeszkadza, niż pomaga, a współpraca Goryo i jego asystenta Ebisu jest wręcz idealna. Do tego stopnia, że nadrabiają nią wszystkie potencjalne braki. A kiedy dodatkowo okazuje się, że Enchu i Teeki nie działają sami, tylko stoi za nimi cała organizacja Ark, wydaje się, że Muhyo w najbliższym czasie nie ma szans, żeby się wyspać…

      (*W oficjalnym angielskim tłumaczeniu mangi Goryo jest płci męskiej, napisy w drugim sezonie anime zaczęły używać żeńskich by potem zacząć obchodzić temat, a sam autor na pytanie w tej kwestii odpowiada „your guess is as good as mine”.)

      Dobra, nie bij mnie, z całego sezonu to jest seria, na której nowe odcinki czekałam najbardziej. Ani to najładniejsze, ani najwybitniejsze, ani… no ale jakoś, jednak, wciągnęło mnie (nawet poszłam mangę czytać).

      W drugim sezonie mamy stare postacie (w tym Yoichi, który dalej wygląda jak klon Toudou z YowaPeda i będę to pewnie powtarzać przy każdym sezonie), ale pojawiają się też nowe, uzupełniając wesołą zgraję o zupełnie nowe, hm, typy? Mamy egzekutora (plus drugiego w tle), dwóch sędziów, twórcę artefaktów, asystenta pierwszej klasy (z prowizoryczną licencją), mamy wreszcie normalną dziewczynę z zalążkiem mocy medium, a dołącza jeszcze para doktorów magicznego prawa. W odróżnieniu od większości wymienionych, zamiast zdolności bojowych wnoszą do grupy ogrom wiedzy teoretycznej, która również się przydaje. W efekcie jest grupa ludzi, którzy generalnie siedzą w tej samej dziedzinie, ale każdy ma ciut inną specjalizację, i się uzupełniają. Bo nawet z dwójki sędziów Yoichi jest tym o „największej mocy” w swojej klasie, a Imai może nie dorównuje mu w magii, ale nadrabia powszechnie uznawanymi zdolnościami bitewnymi takimi… no. Normalnymi. Mieczyk i piącha, w sensie.

      W ogóle, jej, to takie fajne, mieć serię w której jest Poważne Zagrożenie i zajmują się tym specjaliści, wybitni wśród swoich, a nie banda przypadkowych nastolatków z nakama power i wybrańcem na czele ;u; (No dobra, jest i Roji. Roji się stara. Roji jest typowym przykładem „nie powiedzieli mu, że tego nie da się zrobić, więc zrobił”, vide scena „nawet sędziowie unikają trzech na raz!” sru Roji, nieświadomy, rzuca pięć.)

      Ekhm, to tak, dalej podoba mi się cały system magicznego prawa, podział na rangi i takie tam, dodatkowo, specyficzne dla sezonu, płynnie przechodził od jednego mini-arcu do kolejnego. Zasługa materiału źródłowego, z drugiej strony, jak spojrzeć na takie GoH… tu nie, mini-arc „Goryo przejmuje biuro” kończy się sceną w której Muhyo odsyła Rojiego do przyuczenia się, żeby takie coś się nie powtórzyło, mini-arc „Roji na doszkoleniu” podczas którego zakopuje on topór wojenny z Ebisu ostatecznie kończy się sceną, w której Ebisu prosi Rojiego o pomoc dla Goryo, a stąd już bezpośrednio do mini-arcu „organizacja Ark, członek: Tomas”. Mimo wyraźnych granic między arcami nie ma też żadnych przeskoków między nimi, są dalej jedną, spójną historią.

      Usuń
    2. Za to mam do studia wyrzut o ten kadr z openingu: https://pbs.twimg.com/media/EiDM5mqXcAA-wnY?format=png&name=small
      Hej, DEEN, ja wiem, że mhroczna zua organizacja i tajemnice i w ogóle, ale wiecie. Manga skończyła się w 2008 roku. Wy WIECIE, kto jest w tej organizacji. (Ja teraz już też.) Dlaczego te zakapturzone postacie chociaż nie przypominają tych ludzi?! Jak się uprę, mogę przypisać mniej więcej połowę, jak zdejmę okulary i zmrużę oczy. Ba. Dlaczego w tej grupie nie ma nikogo, kto by chociaż przypominał Tomasa, który zajął 25% całego sezonu?! Dlaczego zamiast niego w tle jest Panza, która pojawi się… hm… w pierwszym odcinku trzeciej serii? No proszę was, naprawdę…

      Pomijając moje narzekanie na ten kadr z openingu: dla mnie jest to subiektywna seria sezonu, pod kątem tego, co mi się najprzyjemniej oglądało. Choć rozumiem też, czemu może się nie podobać, więc nikomu nie wciskam tylko sama bunkruję się pod kocem w oczekiwaniu na trzeci sezon. "To be continued" na sam koniec coś znaczy, prawda? Prawda? (Na koniec pierwszego znaczyło!)

      Usuń
    3. Hej, wreszcie udało mi się tu dotrzeć! Mój Bosiu, może nawet w weekend puszczę sobie jakiś film dla rozrywki ;u;

      Aggretsuko - mam tak samo jak tyyy~ Technicznie było dobrze, scenariuszowo było dobrze, tylko to wygląda bardziej jak luźny spin-off niż jak kontynuacja. A co do prędkości wyjścia to chyba taki standard u Netflixa. Skrócenie etapu promocji pozwala obciąć koszty, a tym bardziej mówimy o trzecim sezonie serii, który nie jest już niczym świeżym i nie będzie reklamował platformy. To już bardziej było widać trailery do Japan Sinks 2020, bo to było coś nowego od uznanego reżysera Devilmana: Crybaby, hurr durr, zobaczcie, serial katastroficzny, jakie to wybitne (wcale).

      Deca-Dence - na początku ten design robocików mocno mnie wkurzał i wydawał mi się tanim rozwiązaniem, aby się dużo nie narobić a powtykać plottwistów od czapy. I nadal myślę, że ta cała walka z Gadollami w tle to takie sztampisko straszne i Ameryki nikt nigdzie nie odkrył... natomiast fajnie, że było dużo dorosłego faceta/robota, bo był poukładany, zdeterminowany no i jakoś podnosił jakość akcji o kilka punktów. Więc to była spoko baja.

      Fruits Basket 2 - w całości popieram. Jeszcze problemem jest to, że główni bohaterowie mają tragiczne backstory na tragicznym backstory i tragicznym backstory poganiane. Obsada drugiego planu właściwie nawet wychodzi na prostą i gdyby odjąć jedn rdzeń Toru/Yuki/Kyo/Akito, to byłoby właśnie to przyjemne, nieangażujące oglądanie. Ale im bliżej jest finału, tym mniej mam cierpliwości na te kolejne i kolejne dramaty. Kyo pogodził się, że posiada potworną formę i zaczął gadać z mistrzem? No to dajmy mu teraz szykanowanie przez Akito, wątek miłosny z Toru, tragiczne backstory z Kagurą, tragiczne backstory z Yukim i pierdyliard innych momentów. Ten jeden Hatori to jest stanowczo za mało na leczenie psychiatryczne całej ekipy.
      Ale, kurde, wszystko jest tak ładnie zanimowane .___.

      Dziany Detektyw - dzięki ogromne, M.W., ale to nie jest seria, nad którą chciałabym się dłużej rozpływać w drama CD. Akurat w serii lubiłam animację, a aktor głosowy Kambe strasznie mnie irytował, więc w takim słuchowisku nie ma niczego, co mogłoby mnie ucieszyć. W ogóle jedyna pozytywna rzecz, jaką wyciągnęłam z seansu, to pewien meta podtekst związany z seiyuu. Haru gra Miyano Mamoru, który był Tamakim w Ouranie, a Suzue to Maaya Sakamoto, która była Haruhi - i wychodzi, że w tej serii to on jest z plebsu, a ona jest bogata ^^" W ogóle zabawne, że wszystkie serie, o których do tej pory gadamy, wydają się nie do końca tym, czym się zapowiadały/czym były wcześniejsze sezony.

      The God of High School - ja mam nadzieję, że w webtoonie to było rozplanowane lepiej, chociaż to musiałoby kosztować dużo wysiłku, żeby turniej sztuk walki wśród licealistów przeobrazić naturalnie w spin-off JoJo. Ale spoko, przynajmniej teraz wiem, że MAPPA potraktowała to jako praktyki dla animatorów przed robieniem Jujutsu Kaisen (i wyszło to na dobre). Gdyby to były trochę starsze czasy, to to byłby świetny materiał do robienia AMVek.
      (popieram, bębny były bardzo fajne i w ogóle walki z doświadczonymi dorosłymi jeszcze wydawały się na miejscu - nie to co dzieciaki, co odkryły moce pięć minut wcześniej)

      Usuń
    4. Railgun T - doskonale cię rozumiem, bo wiem, że Kuroko jest strasznie irytująca przy Misace, ale na swój przekorny sposób lubię w niej to, że jest tak różna przy różnych osobach (Gombrowicz pewnie wszedł za mocno). Kiedy działa w Judgement, to po prostu jest mega, a przy tym odcinku z chłopaczkiem od wizji to naprawdę uroniłam łezkę, bo zrobiła się z tego świetna relacja. Gdyby zrobili taki cały duży arc to oglądałabym jak głupia, bo wiedziałabym, że w tej małej skali wydarzenia mają znaczenie (bo Acc-kun i tak nie mógł zbawić świata, niestety). Tak samo mogłabym oglądać więcej duetu Misaki i Shokuhou jako tego mięśniaka i detektywa :3

      Muhyo i Rojiego - o, to w tym sezonie wyszedł drugi sezon? *uśmiecha się nerwowo, próbując połapać się w fabule, ale nie, nie da rady... tylko boi się, że to samo czują inni ludzie, kiedy sama opisuje jakiś piąty sezon licealnej siatkówki...* Nie będę czarować, że zwróciłam na to jakąkolwiek uwagę (niestety, DEEN nie uczy się jak Pierrot i dalej robią same uber tanie bieda-shouneny). Ale myślę, że jak najbardziej możesz liczyć na kontynuację, bo DEEN podnosi wszystkie rzeczy jakie leżą i mogą być robione dalej, nawet jeśli nie są ich: Nanatsu no Taizai, Log Horizon, Sailor Moon Crystal (jako koprodukcja). Tylko pewnie znów miną jakieś dwa latka, aż te Sailorki wyplują, co je robią od trzech wieków...

      Usuń