Kto mieczem wojuje, ten od miecza ma pęcherze - recenzja mangi Miecz zabójcy demonów (tomy 2-3)

Sytuacja w japońskich kinach zaczyna powoli wracać do normy, dlatego na początku sierpnia dotarła do nas dobra nowina, że film kontynuujący morderczo ciężką walkę Tanjirou i spółki z Dwunastoma Demonicznymi Księżycami pojawi się na srebrnych ekranach już 18 października. Zanim jednak polski widz będzie miał szansę zobaczyć arc z Nieskończonym Ciapągiem, przyjdzie nam na niego poczekać jeszcze dodatkowe pół roku (i to przy dobrych wiatrach). W takiej sytuacji zdecydowanie łatwiej będzie sięgnąć po wydawaną nakładem Waneko mangę, nawet jeśli jest ona nieco do tyłu względem tego, co mogliśmy zobaczyć w serii telewizyjnej. Ale to nic - w końcu możliwość sprawdzenia, jak wydarzenia przedstawiały się oryginalnie, jeszcze przed tym, jak manga wpadła w łapki sprytnych twórców ze studia Ufotable, to też arcyciekawa rzecz!



Tytuł: Miecz zabójcy demonów – Kimetsu no Yaiba
Tytuł oryginalny: Kimetsu no Yaiba
Autor: Koyoharu Gotouge
Ilość tomów: 21+
Gatunek: shounen, akcja, przygoda, historyczny, fantasy
Wydawnictwo: Waneko
Format: 175 x 125 mm (standardowy)

Śmiertelnie niebezpieczna potyczka z przeobrażonym demonem, który odpowiada za śmierć wszystkich wcześniejszych uczniów Urokodakiego, kończy się pokonaniem potwora. O dziwo Tanjirou w ostatniej chwili zaczyna jednak odczuwać do demona pewnego rodzaju współczucie, okazane poprzez delikatny gest chwycenia rozpadającej się dłoni i życzenie, aby umierający przeciwnik w kolejnym życiu nie musiał się odradzać jako monstrum. W ten sposób Tanjirou z pewnym trudem, ale jednak pozytywnie zdaje egzamin na Zabójcę Demonów, czym może się pochwalić zaledwie niewielka garstka rekrutów. Po tym traumatycznym doświadczeniu chłopak może zejść z góry Fujikasane i wrócić do domu Urokodakiego, a tam... zastaje Nezuko, która po dwóch latach kamiennego snu wreszcie się budzi! Rozdzielone rodzeństwo znów może się cieszyć swoim towarzystwem, a już niedługo później, kiedy Tanjirou w ramach nagrody za zdany egzamin zyskuje swój własny, wykuty ze specjalnej rudy miecz, zabójca oraz demoniczna dziewczyna ruszają w drogę, by podejmować się zleceń związanych z eksterminacją potworów.

Choć kolejne okładki wskazują, że Tanjirou zawiera dużo nowych "znajomości", to pocztówki przypominają, że rodzina pozostaje jednak najważniejsza.

Wow! To były tylko dwa tomy, ale za to jak napakowane wydarzeniami tomy! Można powiedzieć, że każdy z nich zawiera swój własny, pomniejszy arc, który w anime zajmował po kilka wypełnionych akcją odcinków. To główna różnica między mangowym pierwowzorem Miecza Zabójcy Demonów a telewizyjną adaptacją - w tym pierwszym dzieje się dużo i w dość krótkim czasie, natomiast w tym drugim twórcy dorzucili od siebie sporo nowych ujęć, a przy okazji dali czas, by każda misja Tanjirou odpowiednio wybrzmiała. I jak normalnie anime jest raczej tym gorszym, okrojonym tworem, tak seria pana Gotouge miała niesamowite szczęście trafić pod opiekę tak dobrze zarządzanego studia. Nie powiem jednak, że manga jest gorsza! Po prostu anime jeszcze podbija i tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. Panujący w historii mrok, brutalne śmierci, rozprawianie się z przeciwnikami zamiast przeciągania ich na jasną stronę mocy... wszystko to sprawia, że Miecz Zabójcy Demonów to świetny shounen dla starszych i młodszych. Mimo to w opowieści nie brakuje jasnych, humorystycznych momentów, a postawa Tanjirou naprawdę mi imponuje, bo choć nie waha się on zabijać otwarcie niebezpiecznych demonów, to robi to bez zbędnego znęcania się i jednocześnie współczuje im w duchu tragicznego losu, bo przecież wielu z nich poza byciem oprawcami jest też przypadkowymi ofiarami przymuszonymi do przemiany w krwiożercze potwory. No aż serce rośnie na widok takiego zmyślnego, prawego protagonistę.

Z mistrza na ucznia przeszła nawet kozacka onomatopeja!

Jeśli śledzenie poczynań Tanjirou i (raczej małomównej) Nezuko to dla was za mało, to na szczęście drugi plan zaczyna nam się powiększać o nowe, interesujące postacie. Jako pierwszego kandydata na kamrata głównego bohatera poznajemy... ech... poznajemy Zenitsu - płaczliwego chłopaka o żółtych włosach, który został przymuszony do nauki na Zabójcę Demonów, jednak ani mu w głowie walka z przerażającymi monstrami. Zenitsu cechuje jeszcze jedna, póki co skromnie zaznaczona przypadłość, a mianowicie jest to drużynowy lowelas, który podbija do każdej niewiasty znajdującej się w polu jego widzenia. Wszystko to przez strach, że początkującemu Zabójcy zginie się podczas kolejnej misji, dlatego dla zabezpieczenia chce on się jak najszybciej chajtnąć i zakosztować kobiecego ciepełka. Szkoda jedynie, że musi przy tym zawodzić wniebogłosy i uwieszać się u kolan "wybranki", wzbudzając tym jedynie zażenowanie. Zenistu jako samodzielna postać jest dość ciężki do zniesienia (choć i tak jest łatwiej bez dźwięku), ale kiedy tylko ma obok siebie kogoś, kto może utemperować jego krzykliwy charakterek, to wychodzi z niego całkiem niezły comic relief. Nieco później natrafiamy również na dziwnego szermierza, który nie dość, że do eksterminacji demonów używa aż dwóch mieczy, to jeszcze nosi na głowie łeb dzika. To Inosuke - Zabójca korzystający z unikalnego, wymyślonego przez samego siebie stylu walki. Problem jednak w tym, że nie patrzy, czy ma do czynienia z sojusznikiem, czy z wrogiem, byleby tylko mógł się z kimś bić. I choć pierwsze wrażenie, jakie wywiera na wszystkich (łącznie z czytelnikami) nie jest zbyt korzystne, to Inosuke ma sporo potencjału, aby swój skrajnie bojowy charakterek przekuć w coś dobrego, a nawet uroczego... ale o tym przekonacie się akurat w kolejnych tomach.

Wszak dobre wychowanie obowiązuje nawet wśród demonów.

Najważniejszym punktem rozwoju fabuły na przestrzeni tych dwóch tomów (jak i całej historii) jest przelotne spotkanie Tanjirou z głównym złodupcem całej ery Taisho, czyli pierwszym demonem, który jednocześnie jako jedyny posiada zdolność swobodnego zamieniania ludzi w demony - Muzanem Kibutsujim. I przyznam tu bez bicia, że mimo bycia fikcyjną postacią, Muzan wywołuje u mnie autentyczne dreszcze, szczególnie dzięki temu, jak świetnie udało się go sportretować w anime dzięki niepowtarzalnemu głosowi Toshihiko Sekiego (m.in. Iruka z Naruto, Aleister Crowley z Indexa). Wiele shounenów próbowało już powołać do życia siejących postrach antagonistów, ale najczęściej kończyło się na tym, że z każdym arcem pojawiał się zupełnie nowy koks, niby jeszcze potężniejszy i bardziej bezwzględny niż poprzedni, jednak zwykle tej siły wystarczało jedynie do pierwszego lepszego power-upa drużyny głównych bohaterów. W Mieczu Zabójcy Demonów jest zupełnie inaczej. Czytelnicy wiedzą od samego początku, że to Muzan jest na samej szczycie hierarchii demonów i nigdy nie pojawi się nikt groźniejszy od niego. Najbliżej jest mu chyba do All for One z My Hero Academia, bo wydaje się tak samo przerażający i odległy mocą od czegokolwiek, co istnieje, ale pan superzłoczyńca został dość sprawnie usunięty w cień, natomiast Muzan wciąż pozostaje centralnym antagonistą, a swoich popleczników trzyma tak krótko, że nawet wypowiadanie jego imienia grozi natychmiastowym unicestwieniem. No istny lord Voldemort, tyle że z kształtnym nosem i świetnym gustem do garniturów.

No proszę, a mógł za... oh, wait...

Warto jeszcze na koniec wspomnieć, że Miecz Zabójcy Demonów zyskał ostatnio tę wyższość nad innymi tasiemcami wychodzącymi w Shounen Jumpie, bo jest już historią zakończoną, domkniętą na 21 tomach. Jest to dość wyjątkowa sytuacja, szczególnie patrząc na to, że chwilę wcześniej manga zaczęła bić w Japonii dzikie rekordy sprzedaży, a mimo to pozwolono autorowi zrobić takie zakończenie, jakie sobie zaplanował. Dla mnie to idealna długość, aby zżyć się z postaciami, ale wciąż poznać spójną, wartką opowieść (no normalnie drugi Fullmetal!). Póki co odnajduję w mandze wszelkie przesłanki, aby nie móc się doczekać, by co dwa miesiące czym prędzej sięgać po nowy tomik i z uwagą śledzić poczynania Tanjirou, Nezuko i reszty.

Nie powiem, autor ma dość uproszczony styl rysowania ludzi, ale za to jego wróbelki to istne zimnokrwiste araby wśród ptaszków.

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze