W kocie siła! - recenzja mangi Starszy pan i kot (tomy 8-11)

Na przestrzeni paru ostatnich lat pojawiło się kilka mniej lub bardziej komediowych mang, które można w uproszczeniu określić mianem "serii jednego gimmicku". Niestety, ich autorzy nie zawsze są w stanie wyjść z fabułą poza początkowy koncept, koncentrując się na odgrzewaniu tego samego schabowego aż do całkowitego zjarania panierki. Taka Niepokonana Jahy prezentuje perypetie seksownej prawej ręki władcy demonów, która po zniszczeniu rodzimego wymiaru zmienia się w pozbawionego mocy kurdupla, trafia do Japonii i klepie biedę, bezskutecznie marząc o powrocie do dawnej chwały. Pan Złol ma dziś wolne eksploruje dość podobny motyw, tyle że noszenie się po cywilnemu i poznawanie zwyczajów śmiertelników nie jest efektem doznania druzgoczącej porażki, a celowe zachowanie głównego bohatera. Czy po 6 tomach coś z tego wynika? Niestety nie, poza faktem, że obsada powiększa się o kolejnych gagatków. Nie inaczej dzieje się w przypadku autora Yakuzy w fartuszku, któremu co prawda pomysły na absurdalne scenki rodzajowe zdają się nie kończyć, niemniej trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, że akcja w tej serii prowadzi absolutnie donikąd. Z tej pułapki utknięcia w raz utartym schemacie udało się jednak wymknąć Starszemu panu i kotu - lekkiej obyczajówce sprawiającej wrażenie serii z gatunku "uwu, paczaj, śmieszny gruby kotek znowu zrobił dzień samotnemu staruszkowi", która w rzeczywistości serwuje znacznie więcej głębokich przemyśleń i solidnego chara developmentu niż wszystkie wymienione wcześniej tytuły razem wzięte.


Tytuł: Starszy pan i kot
Tytuł oryginalny: Oji-sama to Neko
Autor: Umi Sakurai
Ilość tomów: 12+
Gatunek: shounen, okruchy życia, komedia
Wydawnictwo: Waneko
Format: 195 x 135 mm (powiększony)

Gdy Geoffroy - zaprzyjaźniony z panem Kandą pianista, który podczas krótkiej wizyty w Japonii przygarnął w porywie serca piątkę bezpańskich kociąt - wraca na noc do domu swojego kolegi po fachu, przed drzwiami natyka się na młodą, skwaszoną, wtłoczoną w śpiwór kobietę. Nie będąc pewnym, czy jest to jakaś bezdomna czy ki inny czort, próbuje ostrożnie wyminąć nieznajomą, jednak ta nie dość, że błyskawicznie się budzi i z miejsca rzuca się na bogu ducha winnego wirtuoza, to jeszcze przedstawia się jako Sorako Kanda, latorośl głównego bohatera! Za jej nadzwyczaj agresywnym zachowaniem kryje się jednak cokolwiek solidne uzasadnienie, ponieważ kobieta spodziewała się właściwie wszystkiego, łącznie z próbą oszukania ojca i włamania się do jego domu, ale nie tego, że mężczyzna stroniący od kontaktów z innymi na stare lata się z kimś zakoleguje. Na szczęście do akcji wkrótce wkraczają również Hibino oraz Kobayashi, po czym panowie wspólnymi siłami dają radę przekonać córkę przyjaciela, że ten faktycznie mocno się zmienił, że otworzył swoje serce na nowe doznania i że ta transformacja w dużej mierze stanowi zasługę pewnego wyjątkowo obłego, łaciatego kocurka imieniem Fukumaru. W gorącej dyspucie na temat skuteczności czworonożnej terapii brakuje niestety głosu samego głównego zainteresowanego, a gdy w końcu jego przedłużającą się nieobecność przerywa telefon, Sorako słyszy lakoniczny komunikat, że tata... miał wypadek!

Astrologowie ogłaszają tydzień nadrabiania Starszego pana i kota. Populacja fanów uroku Fukumaru zwiększa się (również na okładkach)

Zaczynając przygodę z tą serią, mimo wszystko nie spodziewałam się, że ta urocza, niepozorna historia aż tak bardzo urośnie w obsadę. Znaczy, jasne, można się było domyślić, że wraz z przygarnięciem Fukumaru pan Kanda zacznie się bardziej otwierać nie tylko na swojego pupila, ale też na otaczających go ludzi, niemniej zakładałam, że pole jego życiowej przestrzeni będzie obejmować co najwyżej Kobayashiego, najbliższego, acz mocno zaniedbanego na czas osobistej tragedii przyjaciela, oraz pracowników i dzieciaki ze szkoły, w której główny bohater postanowił rozpocząć pracę po porzuceniu świateł estrady. A tu nie dość, że mocno uaktywniają się jego kontakty z życia jako światowej sławy pianista, to jeszcze okazuje się, że zmarła żona nie była jedynym członkiem rodziny, jaki na tym łez padole pozostał panu Kandzie. Wręcz przeciwnie - najnowsze tomy przynoszą pod tym względem nadspodziewanie sporo rewelacji, łącznie z tym, że wraz z małżonką doczekał się aż dwójki dzieci! Że już nawet nie wspomnę o tym, że przez dom tytułowych bohaterów przewija się zaskakująco dużo różnej maści (i umaszczenia też) kociaków, które też ani na moment nie pozwalają zaznać nudy. To naprawdę miłe, że Umi Sakurai nie poszła na łatwiznę i uznała, że choć kameralna opowieść również w zupełności by się tu sprawdziła, to aż szkoda byłoby nie poeksplorować dalej tak ustanowionego świata przedstawionego, gdzie doświadczeni życiem ludzie i zwierzaki mogą wreszcie zaznać upragnionego szczęścia.

Tu mi ciepło, tu mi dobrze, tu będę rzucać pogardę na człowieka!

Muszę jednocześnie przyznać z niejaką konsternacją, że jak do historii regularnie wprowadzani są kolejni intrygujący bohaterowie drugoplanowi, dodający mandze niesamowitego kolorytu... tak zupełnie nie leżą mi te postacie, które należą do (pi razy drzwi) mojego pokolenia. Hoshinari póki co wydaje się głównie antypatycznym bufonem, którego nie ratuje nawet smutne backstory, natomiast Sorako sprawia wrażenie totalnej pokraki wstawionej chyba wyłącznie po to, aby robiła za comic relief. Jeśli już się z kimś utożsamiam, to dziwnym trafem najczęściej są to dojrzali mężczyźni, których stan oscyluje między średnim a kompletnym stadium zasuszenia. Najprzyjemniej z tej grupy obserwuje się chyba zmagania Hibino - chłop miał wszelkie predyspozycje zostać przerysowanym rywalem Kandy, któremu nigdy nic się nie udaje, lecz nie przeszkadza mu to z uporem maniaka się odgrażać, że następnym razem pokaże wszystkim, na co naprawdę go stać. Szczęśliwie ten gag został wyczerpany już na samym starcie, a aktualnie mężczyzna nie tylko przyjaźni się z głównym bohaterem, nie tylko tak jak on poznał szczęście płynące z opieki nad bułeczkowatym kotkiem, ale nade wszystko raz za razem mierzy się z kolejnymi demonami przeszłości, spośród których najliczniejsze są te ufundowane przez bezczelną, bezmyślną, skrajnie interesowną matkę. No bo jak tu całym sercem nie kibicować poczynaniom Hibino, kiedy ten staje przed wyzwaniem odwdzięczenia się Kandzie za dwutygodniową opiekę nad pupilem i zamiast wyrzucić masę szmalu na bezsensowny drobiazg (czego od adoratorów wymagała jego własna rodzicielka), zorganizował niezobowiązujący wypad do... kociej kawiarenki!

A kociarze jak zwykle na przytulaśnym głodzie...

Właśnie takie wholesome momenty sprawiają, że lektura Starszego pana i kota ani na chwilę się nie nudzi mimo publikacji już całych 11 tomów z cyklu... choć skłamałabym, gdybym napisała, że jest to jedyny powód, który czyni tę serię tym, czym jest. Drugim kluczowym aspektem pozostaje bowiem delikatna melancholia, od której znajomość samotnego Kandy i nieustannie ignorowanego Fukumaru przecież w ogóle się rozpoczęła. Na przestrzeni całej historii regularnie pojawiają się drobne, nienachalne wątki, które co prawda nie sprawiają, że pokrzepiająca fabuła nagle zmienia cały swój wydźwięk, ale jednak konsekwentnie przypominają nam o istnieniu także tych mniej radosnych sytuacji i zjawisk. Dajmy na to... o, już wiem. W 10. tomie pan Kanda i jego nowi znajomi angażują się w akcję ratowania zagłodzonego, skrajnie wyczerpanego kociaka, którego pan zamknął w totalnie zagraconym domu, po czym dał nogę, uciekając przed długami. I już ten jeden wątek sam w sobie wydaje się wystarczająco mocny, aby siąść na psychikę czytelnika, a co dopiero mówić o nim w kontekście nie tak wcale dawnych wydarzeń z naszego rodzimego podwórka, a konkretnie z Radomia, gdzie w jednym z mieszkań odkryto w 2023 roku zwłoki 6 kotów, do których właściciel nie zaglądał przez bite 9 miesięcy. Co jak co, ale w takich chwilach człowiek z bólem uświadamia sobie, że fikcja wcale nie tak rzadko nawet do pięt nie dorasta pomysłowości brutalnej rzeczywistości. Na całe szczęście równolegle popkultura potrafi przekazywać ogrom bezcennej mądrości i dawać wartościowe wzory do naśladowania takie jak pan Kanda właśnie (ale nie tylko!).

Taka manga to skarb - nie dość, że bawi, nie dość, że uczy, to jeszcze was do pełni szczęścia zauroczy

Nie chcę twierdzić, że wspomniane na wstępie mangi nie mają swojego uroku, ale jeśli mam być zupełnie szczera, to nie widzę sensu ich kolekcjonowania. W końcu czy przeczytam 3 rozdziały, czy 30, wszystkie będą utrzymane w dokładnie tym samym tonie i zakończą się na absolutnie tę samą nutę - Jahy pozostanie knypkowatym przegrywem, gniew pana Złola ukoi wyłącznie widok pand, a Nieśmiertelny Tatsu zawstydzi nawet perfekcyjną panią domu. Co więcej, każdy z tych tytułów w formie anime można obejrzeć legalnie na Crunchyrollu albo Netflixie, więc nie ma większego sensu dublować je w formie mang. Inaczej sprawy mają się ze Starszym panem i kotem. Owszem, seria również doczekała się adaptacji, ale niech bogowie mają was w opiece, jeśli zabierzecie się za oglądanie Fukumaru w wersji "live action", a co do powtarzalności prezentowanych epizodów z życia bohaterów - mam nadzieję, że kilka powyższych akapitów w zupełności wystarczyło do tego, aby rozwiać wszelkie wątpliwości, czy lektura serii autorstwa Umi Sakurai stanowi wystarczająco angażujące, czytelnicze doznanie. W mojej opinii zachwycą się nią nie tylko właściciele własnych czworonożnych milusińskich, ale każdy, kto dysponuje sercem po właściwej stronie klatki piersiowej.

Starszy pan i kot nie zastąpi może radości posiadania własnego pupila, ale stanowi całkiem niezły tego uczucia substytut. No i brak zmartwień o podrapane meble dorzuca gratis!

Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko.

Prześlij komentarz

0 Komentarze