Telewizyjne pomieszanie z poplątaniem - pierwsze wrażenia z sezonu anime (lato 2020)

Hop-hooop! Czy jest jeszcze ktoś na pokładzie? Czy ta dryfująca już czwarty miesiąc łajba niesie ze sobą jakichś wytrwałych widzów bajek z odległej Azji? Tak?  Żyjecie? Całe szczęście! Wiem, że lato nigdy nie było szałowym sezonem pod kątem japońskich produkcji (no chyba że tych kinowych, bo repertuar wygląda naprawdę nieźle: trzecia kinówka Heaven's Feel, kontynuacja Given, Nieznajomy na plaży, przełożona Violet Evergarden), jednak ten rok to już przechodzi sam siebie, chcąc upaść na pysk. Oczywiście nie można tu nikogo o nic obwiniać, szczególnie że wszyscy jedziemy na tym samym wirusowym wózku, natomiast wciąż robi się mocno smutno, kiedy człowiek wreszcie pójdzie na upragnione wakacje - zapewne przymusowo spędzone w domu - i nie może sobie nawet urządzić porządnego maratonu. Na szczęście coś do obiadu czy do puszczenia tuż przed snem znaleźć się powinno, dlatego zrobiłam przegląd serii, które jeszcze w ramówce się uchowały. Dla kronikarskiego porządku dorzuciłam też powtórzone opinie o seriach, które teleportowały się z sezonu wiosennego - tak na wypadek, gdyby ktoś o czymś zapomniał albo nie zdążył się zabrać przed zawieszeniem emisji.

Nie ma tego wiele, ale czym torrenty bogate, tym rade!

Nieważne, jeśli ten sezon jest brzydki lub niepełnosprytny - trzeba go kochać dokładnie takim, jaki jest!

Appare-Ranman!


Kierowniku, przecież to był jeno mały falstarcik, naprawdę, proszę nas nie skreślać z listy startowej!

Żyćko końca XIX wieku. Appare Sorano jest drugim synem rodu zamożnych kupców świadczących swe usługi dla obecnego szogunatu, lecz rodowód jest chyba jedyną japońską rzeczą, jaką można oczekiwać po chłopaku. Znacznie bardziej jest on znany ze swoich nietuzinkowych wynalazków, zapału do tworzenia wszelkiego rodzaju maszyn parowych oraz pakowania się w całą masę tarapatów, z których umyka ze stoickim spokojem wymalowanym na barwnej twarzy. Niestety, pewnego razu miarka się przebrała. Po zniszczeniu ogrodu Lorda Kurody, możnowładca najpierw wrzuca Appare do więzienia, a kiedy udaje mu się z niego zwiać, wysyła za nim pościg celem pochwycenia lub ewentualnego zgładzenia. Gorzej, że przydzielony mu zaledwie kilka godzin wcześniej nadzorca, Kosame, również ma odpowiadać za jego niesubordynację własną głową. I chociaż ostatecznie Kosame udaje się dotrzeć do Appare wcześniej, przez co próbuje go przebłagać, aby wspólnie przeprosili rozgniewanego Lorda, młody wynalazca decyduje się uciec z miasta stateczkiem parowym własnej konstrukcji... który niechcący ląduje znacznie, znacznie dalej. W amerykańskim Los Angeles, tak konkretnie.

No proszę! Oto prequel Redline, którego nikt się nie spodziewał! Serio, Studio P.A. Works nie od dziś i nawet nie od wczoraj regularnie kombinuje z tworzeniem oryginalnych produkcji, tyle że w ich przypadku szanse powodzenia są mniej więcej równie rzutowi monetą. Z jednej strony mamy powszechnie lubiane i chwalone Shirobako, Sakura Quest czy Irozuku, a na przeciwnej szali ciążą nam takie perły jak Glasslip, Charlotte czy Fairy Gone. Czym będzie Appare-Ranman!? Ciężko mi jeszcze powiedzieć. Sądząc po usilnych próbach stworzenia jakiegoś popularnego fantasy lub przynajmniej quasi-steampunkowegp-nie-takiego-fantasy, tej produkcji najbliżej jest chyba Siriusowi - nie zaczyna się źle, widać konkretny zarys fabuły, bohaterowie wyglądają i zachowują się w porządku, ale wiele zależy od tego, czy twórcy nie przesadzą z finałową dramą. Animacja prezentuje się bardzo fajnie i cieszę się, że w tym settingu całą grafikę komputerową zużyto póki co na pojazdy, przez co wygląda to jakkolwiek naturalnie (RIP potworki z Fairy Gone). I podziwiam rozwój kariery Natsukiego Hanae - już od kilku lat był mocno rozchwytywany, ale mam wrażenie, że od czasu zagrania Tanjirou z Kimetsu no Yaiba wszyscy rzucają w niego rolami głównych bohaterów. Już tylko w tym sezonie dzierży aż dwie! Miejmy jednak nadzieję, że jego Appare będzie bardziej wart zapamiętania niż protagonista Gleipnira. I że w ogóle P.A. Works wyjdzie znów na prostą.

Deca-Dence

Lecę bo chcę, lecę bo życie jest... błeeee...

Ludzkość ma się - łagodnie rzecz ujmując - nie najlepiej. Znaczna część populacji została wytrzebiona przez dziwne, potworopodobne formy życia zwane Gadollami, natomiast resztka skryła się w olbrzymiej, mobilnej, zbudowanej przez ocalałych fortecy zwanej Deca-Dence. Nasza główna bohaterka, Natsume, miała w dzieciństwie to nieszczęście, że kiedy zakradła się do samochodu taty, by razem z nim pojechać na wykopaliska, w międzyczasie zaatakowali ich Gadolle, przez co dziewczynka straciła nie tylko rodzica, ale też prawą rękę. Kiedy dorasta, nadchodzi czas rozdysponowania przydziałów do konkretnych zajęć w ekosystemie fortecy. Natsume pragnie zostać wojownikiem walczącym na pierwszym froncie z Gadollami, jednak ze względu na niedostatki w tężyźnie zostaje ostatecznie skierowana do pomocy Kaburagiemu, który zajmuje się czyszczeniem i naprawianiem zewnętrznego płaszcza Deca-Dence. Wkrótce okaże się jednak, że jegomość wcale nie jest takim nudnym służbistą jak się na pierwszy rzut oka może wydawać.

Mam wrażenie, że wszystkie elementy tego anime już gdzieś widziałam - wielkie, samowystarczalne fortece jak w Suisei no Gargantia, Kujira no Kora wa Sajou ni Utau czy Darling in the Franxx, ludzie walczący z potworami używają sprzętu będącego hybrydą wyposażenia z Youjo Senki i Shingeki no Kyojin, a relacja głównej bohaterki z szefem to taka wypisz wymaluj Arte wygłupiająca się przy Leo (i nie bez znaczenia jest tu fakt, że panowie dzielą tego samego seiyuu, a obie pary postaci nawet wyglądają praktycznie tak samo). Jak na serię oryginalną to ona wcale a wcale nie jest oryginalna. Ba - to, że jest mało subtelnym składakiem innych, istniejących już serii to nawet większe pójście na łatwiznę niż próba reinterpretowania czegoś oczywistego. Owszem, animacja jest naprawdę dobra, a projekty postaci mają w sobie vibe starszych anime jak Eureka Seven czy coś w tym stylu. Ale to trochę za mało, żeby w mojej ocenie zasługiwać na możliwość ubiegania się o tytuł serii sezonu, nie mówiąc już o serii roku. Na szczęście serie oryginalne mają chociaż ten plus, że się kończą jakimś konkretnym finałem, więc chociaż dla tej wizualnej rozpierduchy na koniec warto będzie popatrzeć.

Enen no Shouboutai: Ni no Shou

Kiecki, plecki... SAJDO CZESTO!

Po ostatnich hecach związanych z doktorem Giovannim oraz Shou należącym do wrogich sił, czas wrócić do nieco bardziej przyziemnej roboty Specjalnych Sił Przeciwpożarowych. Podczas przydziałowego dnia wolnego Shinra razem z babską ekipą - Maki, Iris i Tamaki - wybiera się na zakupy, chcąc przy tej okazji sprawić odzieżowy prezent porucznikowi Hinawie (ponieważ ten zna się na modzie jak Arthur na czymkolwiek poza rycerskością). Niestety, miłą przechadzkę przerywa im eksplozja, świadcząca o ataku potężnego Płomiennego. Dziewczyny sprawnie angażują się w ewakuację cywili, natomiast Shinra dostaje polecenie ruszenia na miejsce, żeby zapoznać się z całą sytuacją i ewentualnie zająć się spowolnieniem ognistego potwora aż do nadejścia posiłków. Okazuje się, że za wybuch odpowiedzialny jest olbrzymi Płomienny, dlatego za akcję jego eliminacji musi zabrać się cały zespół przybyłych niedługo później strażaków z Ósmej Brygady.

Dwie trzecie odcinka wyglądały tak, jakby ktoś dosłownie wyciągnął z szafy manuskrypt z fabułą z openingu do pierwszego sezonu i zrobił z tego cały wielki segment - bo że to był filler, to nie mam nawet najmniejszych wątpliwości. Po pierwsze jest zbyt idealnym przypomnieniem skierowanym do wszystkich niedzielnych widzów, aby szybko załapali kto jest kim i kto jakimi mocami włada. Po drugie i najbardziej znaczące... w całym odcinku nie pojawił się ani jeden gag z molestowaniem Tamaki! Ani sekunda! A przecież była stałą częścią fabuły tego epizodu! To musiał robić ktoś inny niż Ohkubo, jestem tego na miliard procent pewna. Co do końcówki to mam pewne podejrzenia, że to już nawet mogło być na podstawie rozdziału z mangi, ale bardziej jakiegoś krótkiego dodatku, tak żeby zapchać metraż, a jeszcze nie rozgrzebywać głównego wątku. I cóż... jakieś arcyciekawe to to nie było, ale chociaż zafundowano trochę ładnych ujęć i akcji z wyższej półki. Po pierwszym sezonie i tak nie oczekuję od Enena niczego głębszego niż dobra bitka. Poza tym podobał mi się opening, niesamowicie dopieszczony animacyjnie i posiadający bardzo chwytliwą piosenkę prosto od Aimer, niemniej to tylko porządna, shounenowa robota, która zupełnie nie dorównuje kompozycją do wspomnianego już pierwszego openingu pierwszego sezonu. Jeśli tylko David Production utrzyma zaprezentowany dotąd poziom, to szykuje się fajna, popcornowa baja do weekendowego zacieszania. Ale to by było chyba na tyle.

Fugou Keiji: Balance:Unlimited


Rzucam ten sezon i jadę w Bieszczady.

Haru Karou, niebywale praworządny i doświadczony śledczy, niedawno został zdegradowany z Pierwszej Dywizji Stołecznego Wydziału Policji i w zamian stał się członkiem Sił do Spraw Współczesnych Przestępstw. Myślicie, że ta nazwa sugeruje zajmowanie się poważnymi zbrodniami? Zapomnijcie. Największym odznaczeniem jest tu robienie za chodzący punkt zajmujący się zagubionymi dziećmi podczas parady wypasionych samochodów jakiegoś zagranicznego księcia Zjednoczonych Emiratów Wcale-Nie-Arabskich. Jednocześnie tę właśnie okazję zwęszyli terroryści, którzy zdecydowali się podłożyć bombę. Czasu na znalezienie ładunku pozostało niewiele, członkowie Pierwszej Dywizji błądzą jak dzieci we mgle i dlatego Haru -który przecież miał się zajmować dziećmi - decyduje się wkroczyć do akcji. Jednocześnie na scenie pojawia się jeszcze jeden niecodzienny gracz. Daisuke Kanbe, będący dziwną hybrydą Bonda i Billa Gatesa, ma wyjątkowo nietuzinkowe metody załatwiania problemów kryminalnych, co zwykle kończy się wydawaniem anormalnej ilości gotówki.

Mam wiele sprzecznych myśli odnośnie pierwszego odcinka tej serii. Z jednej strony animacja ustawiła poprzeczkę naprawdę wysoko, ale też nie spodziewałam się niczego innego po dobrej passie studia CloverWorks, które dopiero co uraczyło nas bajkowym Fate/Grand Order: Zettai Majuu Sensen Babylonia. Z drugiej - czo ta fabuła? Czo ci agenci? Czo te terrorysty? Konwencja wydaje się traktować wydarzenia mocno niepoważnie, ale nie sposób nie podzielać emocji Haru, którego działania kasiastego Daisuke na wpół przerażają, a na wpół denerwują. Nas, widzów, jeszcze na wpół śmieszą, bo na szczęście to tylko chińska bajka. Doskonale wiemy też, że Haru i Daisuke skończą jako ta standardowa para niedobranych śledczych na modłę amerykańskich filmów z lat dziewięćdziesiątych, tylko że zamiast naiwnego, młodego gliny jest taki, co wydaje forsę milionami. I w sumie pal sześć tego Batmana, któremu cybernetyczny Alfred szepcze na ucho wszystkie niezbędne do przeprowadzenia operacji wiadomości. Nie umiem czuć sympatii do gościa, dla którego zrealizowanie misji jest dziwną zabawą i nieważne, czy po drodze kogoś pobije albo uśmierci, jeśli tylko dopnie swego. Brrrr. Albo tu się kroi jakiś gigantyczny character-development, albo od razu możemy zapalić wirtualny znicz. Bardzo dziwnym zabiegiem jest również dobór seiyuu. Z jednej strony rolę doświadczonego gliny Haru gra Miyano Mamoru, czyli jeden (o ile nie pierwszy) z najpopularniejszych aktorów głosowych w ogóle. Z drugiej jako Daisuke mamy Oonukiego Yuusuke, który jest totalnym świeżakiem, który nie zhańbił się nawet najmniejszą rólką z tła, tylko od razu jebs - główna postać w mega jakościowej produkcji. I to trochę słychać, że aktor jedzie cały czas na jednym biegu, nawet jeśli Daisuke niespecjalnie hańbi się rozmową z byle śmiertelnikami. Jestem ciekawa, co z tego wyniknie, ale też zaniepokojona, że wyniknie jakiś taki dopieszczony Cop Craft, tylko równie spalony fabularnie.

Great Pretender

W obecnych warunkach takie wakacje to tylko w wannie.

Edamura Makoto uważa się - i z pewnością ma ku temu spore predyspozycje - za największego oszusta w historii całej współczesnej Japonii. Zwyczajnie nie ma na niego mocnych, czy to w przypadku wciśnięcia staruszce uberdrogiego i totalnie bezużytecznego filtra do wody, czy też oskubania niczego nieświadomego turysty na grube dolary. Dopiero po powrocie do tajnej kryjówki Edamura z zaskoczeniem odkrywa, że ostatnia akcja tak naprawdę skończyła się totalnym fiaskiem, a okradziony turysta wcale nie został okradziony, ponieważ sam okazał się być oszustem. I to o całą ligę lepszym, bo międzynarodowym. Przystojny Laurent, który jest sprawcą brawurowej wpadki Edamury, wylatuje do Los Angeles, a w ślad za nim podąża również główny bohater, który przy okazji musi zwiewać przed policją. Już w Stanach Edamura ponownie łapie Laurenta i pewny siebie rzuca mu wyzwanie - skoro taki jest z niego doskonały krętacz, to zobaczymy, kto zdoła oskubać kolejną ofiarę na większą kasę! Problem w tym, że nie wie jeszcze, że jest tylko małym, niewiele nieznaczącym trybikiem w wielkim planie Laurenta.

Strasznie ciężko było zdecydować, do którego sezonu mam ostatecznie wcisnąć tę serię, ponieważ łapska położył na niej Netflix. Od 2 czerwca na platformie emitowano cotygodniowo małe partie po 5 odcinków, ale koło 14 odcinka coś pierdyknęło i jeszcze nie dostaliśmy ciągu dalszego całej historii (przewidzianej na 23 epizody). Ostatecznie założyłam więc, że skoro w japońskiej telewizji emisja rozpocznie się po bożemu w lipcu, a finału na horyzoncie wciąż nie widać, to i ja to tak zakwalifikuję. A teraz przechodząc do właściwej oceny... Wit Studio oczywiście ma swoje za uszami - na przykład robienie urwanych adaptacji (szok i niedowierzanie! fani ich za to nienawidzą!) - ale jakości ostatecznego produktu odmówić im nie można. "Great Pretender" to perła klasycznej, ręcznej animacji, mocno wzorująca się na kresce z "FLCL" czy "Neon Genesis Evangelion" (w końcu za wszystkie odpowiada ten sam designer), na dodatek umuzyczniona w totalnie nietuzinkowy sposób. Wiecie, że piosenkę w endingu wykonuje sam Freddie Mercury? Tak, ten Freddie Mercury. Dokładnie z tych Freddiech Mercurych, tych oryginalnych, niepowtarzalnych i legendarnych. Nie sądziłam, że Japończycy mają w sobie aż tyle inwencji twórczej, która umożliwi im wyjście z ciasnych przyzwyczajeń kultury, ale efekt okazał się genialny. Wisienką na torcie jest obsadzenie Suwabe Junichiego w roli kolejnego (idealnie pasującego do bogatego portfolio) przystojnego gaijina z językowymi odpałami. A jako że jest to historia oryginalna, to oczywiście liczę na solidny, emocjonujący, domykający wszelkie wątki finał. Bo w anime jestem póki co bez reszty zakochana.

Houkago Teibou Nisshi


Widzisz? Nic tak nie kształtuje cierpliwości do wędkowania jak zawieszone na cały sezon anime.

Stwierdzenie "emocje jak na wędkowaniu" nagle zaczęło nabierać nowego znaczenia. Bo faktycznie, raczej nie ma co oczekiwać pościgów ani wybuchów od mężczyzn zasłużonego wieku oraz nie mniej zasłużonej kolekcji trofeów... ale już po uroczych licealistkach zgłębiających tajniki poławiania? Czemu nie! Hina Tsurugi wraz z rodziną przenosi się do nadmorskiego miasteczka. Podczas leniwego spaceru, podczas którego główna bohaterka podziwia okolicę i przypomina sobie o dawnych wyprawach z dziadkiem, napotyka na dziwnie drepczącą w miejscu dziewczynę. Hina już myśli, że to jakaś niedoszła topielica albo może niewiasta, której zaczęło się robić słabo, już do niej biegnie, coby dopomóc i uchronić przed nieszczęściej... ale okazuje się, że to tylko inna, całkowicie zdrowa licealistka, niejaka Yuuki Kuroiwa, która właśnie zajmuje się poławianiem rybek. W wyniku splotu wydarzeń wkręca ona Hinę w dołączenie do klubu wędkarskiego, ale jest to tyle niefortunny angaż, ponieważ nasz nowy narybek (hehe) ma wstręt do robaków i wszystkiego, co obślizłe.

Doga Kobo znowu wyciągnęło jakąś mangę znikąd i zrobiło z niej swój przepis na odprężające anime sezonu. No a skoro w ostatnim czasie triumfy święcą serie o nietypowych aktywnościach klubowych (i nie tylko, bo ludzie miewają też HOBBY), to łowienie ryb idealnie się w ten trend wpisuje. Osobiście - chyba nigdy bym ze sobą nie powiązała grupy "urocze licealistki" z grupą "ryby i stawonogi w wydaniu innym niż kuchennym", ale skoro były już podróże na Antarktydę, wchodzenie na górę Fudżi i pakowanie razem ze Schwarzeneggerem, to czemu by tu nie złowić jakiegoś smacznego dorsza czy innego śledzika? Anime znosiło już większe absurdy i pomyłki. Jeśli chodzi o zawiązanie akcji w pierwszym odcinku, to wypadło ono dość miernie i raczej bez polotu. Ot, kilka dziewczynek się spotkało i łowienia im się zachciało, hej-ho i butelka rumu. Oczywiście wszystko jest prezentowane z perspektywy Hiny, czyli "ryby wyjętej z wody" (ach, sucharki udają się tutaj pyszne), która powoli wdraża się w cały temat. No a my razem z nią. Co prawda nie sądzę, żeby prezentowane w anime informacje przydały się na naszej szerokości geograficznej, bo nasze łowiska są zaopatrzone w inne produkty, ale co sobie popatrzymy na wodę, wędki i chrabąszcze, to nasze. Animacja to oczywiście stała, wysoka jakość studia Doga Kobo i nawet jeśli projekty postaci nie są zbyt wyszukane, to moe i tak wylewa się drzwiami i oknami (przeglądarek). No i ten wywołujący próchnicę ending - jeśli ktoś chce umrzeć z zasłodzenia mimo znacznej ilości ryb, to nie mógł trafić lepiej.

No Guns Life 2nd Season

Jak widzę takie mikre nośniki, które można nosem wciągnąć, to przestaję się dziwić, że ludzie mają bzika na punkcie chipów w szczepionkach!

Kontynuujemy wątek podjęty przez ostatni arc pierwszego sezonu. Po ocaleniu Rosy, a następnie zabraniu od niej nośnika z danymi, przez które zginął jej ojciec, Juuzou udaje się do sklepu z przestarzałą elektroniką, aby spradzić, o co toczyła się ta cała heca. Tymczasem w biurze dochodzi do ataku na przebywającego tam Tetsurou, Mary i Chrisa. Tym razem to nie nastolatek obdarzony mocą przejmowania Rozszerzonych jest celem napastników, ale informacje o miejscu pobytu Juuzou... a nawet nie tyle jego, co nieszczęsnego nośnika z newralgicznymi danymi. Chrapkę na informacje ma bowiem grupa terrorystyczna Spitzbergen, która liczy, że znajdujące się na nośniku wyznanie win przez Tokisadę zniszczy cały panujący system powszechnego montowania mechanicznych usprawnień.

Zamierzałam napisać w tym miejscu, że w sumie to nie miałam zbyt wielkiego wyboru jeśli chodzi o sprawdzanie nowych serii z sezonu letniego, więc ostatecznie zabrałam się i za kontynuację No Guns Life, chociaż przy podsumowaniu pierwszego sezonu nie miałam na to specjalnej ochoty... ale znów mam tego dość. Serdecznie. Nie wiem, czy minęła chociaż połowa odcinka, kiedy Tetsurou po raz setny zaczął odgrywać rolę "damy w opałach", ale na tym etapie już mi się to znudziło. A wystarczył do tego jeden niekompetentny bohater pierwszoplanowy i całkowity brak kompetentnych antagonistów na dłużej niż dwa odcinki. A, no i ta animacja, która oszczędza, na czym tylko się da, a i tak nie potrafi wykrzesać z siebie żadnych ambicji, kiedy już musi się wykazać. Quo vadis, Madhouse? Jeśli cierpicie na chroniczny brak ciężkiego sci-fi dla prawdziwych twardzieli, to i tak tu tego nie dostaniecie, ale może chociaż dacie się oszukać przez kilka odcinków więcej niż ja.

Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu 2nd Season


Kiedy przeszarżujesz o jeden mem za dużo.

eeeEEEeee...! Tęskniliście? Na pewno! W końcu nietuzinkowa mieszanka Dnia świra z Oszukać przeznaczenie wraca w oczekiwanej od czterech lat kontynuacji! Subaru, styrany walką z Białym Wielorybem plus Betelgeusem na deser, wraca razem z Emilią do stolicy, żeby obwieścić sukces sojuszu dwóch kandydatek przeciwko poplecznikom Kultu Wiedźmy. W trakcie pogaduch wychodzi jednak na jaw coś bardzo, ale to bardzo niepokojącego Kiedy zawstydzony Subaru decyduje się wyjawić Emilii, że jakiś czas temu Rem wyznała mu miłość, podczas gdy on oczywiście jak zawsze zadeklarował swoje oddanie jedynej słusznej waifu (przynajmniej w jego opinii i jakiejś połowy skonfliktowanego fandomu), Emilia zadaje mu jedno, krótkie pytanie...
...kim jest Rem?

Being Subaru is suffering, czyż nie? Z jednej strony brakowało mi isekaja, który bywa naprawdę mroczny, ale jeszcze nie przegięty, ale też przypomniałam sobie, dlaczego brak kontynuacji mógł być dla niektórych bohaterów prawdziwym wybawieniem od ciągu niekończących się dramatów i kopów w jaja (no trudno, od tego to było Isekai Quartet). Jeśli ktoś oglądał ostatnio emitowaną wersję reżyserską pierwszego sezonu Re: Zero (albo chociaż skusił się na ostatnie cztery minuty jak ja), ten już wiedział, że ostatni arc nie zakończył się wcale tak spektakularnym zwycięstwem jak dwie poprzednie brawurowe akcje Subaru mające na celu ocalić Emilię od zła i dewastacji. Tym jednak razem to nie uroczej pół-elficzce stała się krzywda, ale... eeeEEEeee... no ten... to kim właściwie jest ta Rem? Fabuła brzmi naprawdę obiecująco, bo przed Subaru rzucane są naprawdę ciężkie kłody, których nie jest w stanie przeskoczyć cofaniem się do odpowiednich checkpointów. Martwię się jedynie o animację, bo a) opóźnienia w emisji i nagłe dzielenie sezonu na dwa oddzielne coury to nigdy nie jest dobry znak, b) w pierwszym odcinku niektóre sceny wyglądały dość nijako, a czupryna Subaru to już przechodziła samą siebie, żeby przypominać typową kurzy kuper z głowy nastoletniego emo-Sasuke. Na szczęście w ekipie głównodowodzącej nikt się nie zmienił, więc liczę, że w najgorszym razie będzie tylko mniej scen do rewatchowania.

Shokugeki no Souma: Gou no Sara

Oj schrupałbym cię, kochaniutki, jak porządny kawałek suchej krakowskiej...

Po pokonaniu Jedzeniowych Komunistów i zrzuceniu ze stołka dyrektora Akademii Totsuki Azamiego Nakiri, magicznie nawróconego na właściwą ścieżkę gotowania, wszystko wraca do nowej, lepszej normy - Erina obejmuje urząd jako nowa dyrektorka, Souma zaczyna dowodzić Elitarnej Dziesiątce jako Pierwsze Krzesło i wszyscy zaczynają żyć długo i szczęśliwie... oczywiście do czasu. Kiedy dotychczasowi pierwszoroczni przechodzą na drugi rok, pojawia się informacja, że po długiej przerwie planowana jest organizacja ogólnoświatowego konkursu dla wybitnie uzdolnionych kucharzy poniżej 25 roku życia - BLUE. Oczywiście Souma nie może odpuścić takiej okazji, szczególnie że to właśnie w tym konkursie chciał kiedyś wystartować jego padre. Jak się niebawem okaże, nie tylko on jeden ostrzy sobie zęby (i zestaw kuchennych noży) na to wyzwanie...

Pamiętam doskonale, jak pierwszy sezon Shokugeki był powszechnie zachwalany i jak nie można było zasiąść do oglądania odcinka bez postawienia talerza z porządnym obiadem. Dziś jedynie, co się powszechnie uważa, to że BLUE arc jest jedną z najgorszych rzeczy, jaka przydarzyła się shounenom w ogóle. I nie powiem, już po pierwszym odcinku widać, jak bardzo powołanie do życia tego sezonu jest bez sensu. Stawianie przed bohaterami kolejnych śmiertelnie poważnych wyzwań tuż po tym, jak seria zakończyła się solidnym epilogiem i zdobyciem wszystkich możliwych achivementów (nawróceniem złodupca, pokonaniem wszystkich koksów, zgarnięciem najważniejszych tytułów i pozycji w hierarchii szkoły) wygląda jak najzwyklejsze odcinanie kuponów. No normalnie Kubo Tite pozdrawia znad skryptów do ostatnich rozdziałów przeciągniętego Bleacha. Co gorsza jedzenia w Shokugeki jest obecnie jak na lekarstwo, a praktycznie cały czas antenowy zajmują jakieś dramy wyciągane z tyłka. I jeszcze ten ending, który pokazuje kulinarny odłam KKK i mówi wszystko o motywacjach głównego złodupca podkładanego przez Juna Fukuyamę, zmartwychwstałego imperatora Leloucha vi Britannia... O matko kochana, dość już tego bullshitu, dość! To miała być seria o gotowaniu, nie o walce filozoficznych ideologii ukrytych pod płaszczykiem steków z ziemniaczkami! Jeśli będę to oglądać, to tylko dla beki i ewentualnie dla sprawdzenia, jak łatwo można zajechać do gołej ziemi niezwykle uznaną markę. Ale jeść przy tym nie będę. Nie chcę sobie psuć apetytu.

Sword Art Online: Alicization - War of Underworld 2nd Season

Buahahaha! Niech zasypie was grad wytrychów fabularnych!

Wojna w Podziemiu trwa w najlepsze. Pod koniec poprzedniego sezonu do Asuny dołączyła Sinon, ostrzeliwująca z nieba amerykańskich graczy kryjących się pod postacią wrogich rycerzy. Daje to Imperium Ludzi chwilową przewagę, ale trzeba mieć się na baczności, ponieważ niebawem ma nadejść kolejna fala logowań. Do nieco innej części mapy Podziemia trafia znów Leafa, która ma znacznie mniej szczęścia od koleżanki z ekipy. Nie dość, że kiepsko sobie radzi z nowymi ustawieniami, przez co malowniczo spada na tyłek, to jeszcze nigdzie nie widzi wroga... no bo nie jest nim pojedynczy, uroczy ork, Lilpilin, prawda? O, a jednak jest. Leafa ma oczywiście w zanadrzu tajny plan, ponieważ postanawia się podłożyć jako jeniec, mając tym samym szansę skonfrontować się bezpośrednio z Vectorem. Nie wszystko idzie jednak tak jak trzeba, bo znienacka wyskakuje na nich ledwo żywa (i mocno zniekształcona) Dee Eye Ell, przywódczyni mrocznych magów. A to oznacza o wiele większe kłopoty niż odpowiedni savoir-vivre z orkiem.

Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że dotarłam już do ostatecznej ściany fabularnych głupot i plottwistów z tyłka, najnowsza odsłona Sword Art Online udowadnia mi, że lol, nope, nie jestem nawet blisko krańca wyobraźni Rekiego Kawahary. Wisienką na torcie pierwszego odcinka drugiego sezonu Wojny o Podziemie było spektakularna sekwencja z Leafą, która nie tylko próbuje (i to z pozytywnym skutkiem!) zaprzyjaźnić się w trzy minuty z orkiem, należącym nomen omen do wrogiego wojska, to na dodatek daje się schwytać w wysysające siły życiowe tentakle, argumentując to twierdzeniem, że nie może pochopnie atakować, nie rozeznając się wcześniej w sytuacji. A czym mają być tasiemcopodobne macki wbijające się prosto między cycki i... i pośladki? Sposobem, w jaki istoty z innego świata się ze sobą kulturalnie witają? Pierwsze tomy Alicyzacji były naprawdę sympatyczne, a ich adaptacja wypadła przyjemnie i solidnie, jednak odkąd zaczęliśmy się licytować na to, kto ma większy miecz, a kto potrafi naginać rzeczywistość, to zrobił się z tego jakiś absurdalny bełkot. Dobrze zanimowany, ale jednak bełkot. I to jeszcze momentami skrajnie obleśny. Aż mam ochotę się przeprosić z pierwszym sezonem (bo drugi akurat zawsze mi się podobał). Jeśli liczycie na kawał porządnej animacji do kompletu z popcornową beką, to lepiej trafić nie mogliście.

The God of High School

Byłem pełen równości, byłem górą powagi,
wytrąciłaś mnie z równowagi.

W Seulu rozpoczyna się właśnie wielki, widowiskowy turniej o nazwie The God of Highschool, który ma za zadanie wyłonić z grona aktualnych licealistów i licealistek najlepszego wojownika wszelkich sztuk walki. Do wstępnego etapu rozgrywek mogą przystąpić tylko ci, którzy zostali zaakceptowani przez samych organizatorów, a dopiero z tej puli zostaną wyselekcjonowani uczestnicy, którzy przez kolejny miesiąc będą piąć się po szczebelkach rozgrywek. I tak się przy okazji składa, że zaproszenie na imprezę dostał Jin Mori, ekstrawertyczny chłopak o złotym sercu, ogromnym poczuciu sprawiedliwości (tak wielkim, że nawet podczas podróży na stadion musiał pomóc okradzionej staruszce) i niezwykłych zdolnościach z zakresu taekwondo. A skoro już mowa o okradzionej staruszce, to podczas akcji ratunkowej Moriego wspomagają jeszcze dwie osoby: władająca bambusowym mieczem Mira oraz nieco flegmatyczny Daewi o niebywałej parze w łapie. Okazuje się, że cała trójka uczestniczy w turnieju i że każdy z nich ma wielką chrapkę na zdobycie tytułu... oraz możliwość spełnienia jednego dowolnego życzenia.

Jak nie Bogu z wieży, to teraz przyszedł czas na Przedwiecznego prosto z ogólniaka. W tych manhwach miał się kryć niesamowity potencjał i nowe źródło ciekawych historii, a jedyne, co na razie widać, to podcieranie się tymi samymi, wytartymi motywami. Znowu turniej, znowu celem są boskie moce, znowu multum postaci, które mają się przetrzebić we wstępnym battle royalu. Matuniu kochana, czy to już jest szczyt inwencji, na jaką stać topowych koreańskich twórców? Czy oni nawet nie wiedzą, jak bardzo od siebie nawzajem zżynają? Póki co jest mi strasznie przykro, że studio MAPPA nie ma ciekawszych rzeczy do roboty, chociaż wisi im nad głową kinówka z YoI (już czwarty rok leci!), zapowiedziany z dawna drugi sezon Zombieland Sagi czy nawet ogarnięcie, że Dorohedoro było sporym sukcesem, szczególnie jak na zastosowaną tam animację. Nie twierdzę, że TGHS animują źle - wręcz przeciwnie, dzieciaki biły się całkiem miło - ale fabularnie jest o jakieś dziesięć lat za późno, żeby chciało mi się tym jarać. Pozwolę sobie jeszcze wytknąć fakt, jak smutne jest to, że większość bohaterów walczy w identyczny sposób. Nawet Mira, która skupiała się na walce bambusowym mieczem (mało realistycznie, no ale niech im będzie), w pewnej chwili wypuściła go z dłoni i też zaczęła kopać z werwą Bruce'a Lee. Gdyby nie skromny sezon letni, raczej nie czułabym się zobowiązana dalej śledzić tej serii, a tak to chyba jeszcze się pomęczę, może chociaż dwa, może ze trzy odcinki...

Umayon

Bez spiny, są drugie terminy! No chyba że właśnie ten nim był...

Oto przed wami uroczy short opowiadający o codziennych zmaganiach ze szkolnym życiem w wykonaniu konio-dziewczynek z serii Uma Musume: Pretty Derby! W pierwszym odcinku dojdzie do emocjonującej gonitwy na tle egzaminu poprawkowego z języka, w którym wezmą udział trzy znakomitej klasy zawodniczki: Grass Wonder, El Condor Pasa oraz Special Week. Kto dotrze na metę pierwszy? W jakim stylu będą walczyć? O wszystkim dowiecie się z komentarza w wykonaniu Toukai Teiou wspomaganej przez Silence Suzukę!

Koń (czy raczej: konio-dziewczynka) jaki jest, każdy widzi. I kto chce się porwać na oglądanie tego 3-minutowego shorta, ten musiał wcześniej widzieć wspominaną już serię telewizyjną produkcji P.A. Works. Choć pomysł na uniwersum może się wydawać mocno absurdalny i skierowany do dziwnej podgrupy fanów ulokowanej pomiędzy zwolennikami furry a bronies-sierotami, to mnie samej przypomina to nieco modne ostatnio serie szkolne z ciekawymi aktywnościami klubowymi. Było nie było, te wszystkie imiona konio-dziewczynek i ich designy są oparte na prawdziwych koniach wyścigowych, czyli to jest pewien specyficzny sposób na otoczenie kawałka rzeczywistego świata w sympatycznej, animowanej posypce. Umayon co prawda wiele zaoferować pod względem fabuły nie może, ale jako uroczy, dobrze zanimowany, zabawny dodatek dla fanów, którzy nawet się trochę stęsknili za tym wariactwem, wydaje się bardzo zjadliwy. Tylko przydałoby się przypomnieć, kim jest ta cała reszta bohaterek poza Special Week i Silence Suzuką...

Yahari Ore no Seishun Love Comedy wa Machigatteiru. Kan

To jak to niby szło, braciszku? A tak, tak! "Bądź gburowatym realistą, mówili. Nie będziesz mieć problemów z haremem, mówili."

Myślałam, że fani Re: Zero się dużo naczekali na kontynuację, ale jednak korona cierpliwości wędruje do widzów Oregairu. Jak część z nich może pamięta (albo niekoniecznie, bo minęło już całe pięć lat), Hachiman, Yukino i Yui postawili się wzajemnie pod ścianą, decydując się przedyskutować sprawę ich tak-trochę-niekoniecznie-przyjacielskiego trójkąta i ruszyć dalej, ku decyzji, czego każde z nich naprawdę pragnie i z kim główny bohater zechce się ostatecznie związać. Dodatkowo Yukino musi uporządkować jeszcze jedną kwestię, a mianowicie swoje życiowe cele, które do tej pory kryły się w cieniu postanowień rodziny oraz idealnej starszej siostry. Ma to być pierwszy krok na drodze tego, aby Yukino zaczęła być szczera sama ze sobą i postępować wedle własnych motywacji, a nie narzuconych odgórnie oczekiwań. Czy to się uda? I czy znajdzie się tu miejsce na happy end dla wszystkich?

Z Oregairu zapoznałam się dość niedawno, na jakiś miesiąc przed pierwotną datą emisji trzeciego sezonu. Kiedy pierwsze dwa sezony zdobywały swoją popularność, ja byłam raczej na bakier ze szkolnymi rom-comami o klubach, których działalności nawet ich członkowie nie potrafiliby sensownie wyjaśnić. Ale dziś wstyd by mi było nie znać pewnych klasyków gatunku, dlatego jestem na linii startowej trzeciego sezonu, mając w pamięci całkiem świeże wspomnienia z tego legendarnego już cliffhangera. Oj, współczuję wszystkim, którzy musieli żyć w zawieszeniu przez te kilka lat. Pierwszy odcinek oczywiście niczego nie wyjaśnia, a nawet wydaje się, jakby lekko tuszował napięcie związane z tym, kogo Hachiman wybierze na swoją waifu. Według mnie do niczego ostatecznie nie dojdzie, bo do takiego statusu quo przyzwyczaiły nas liczne haremowe animu, ale chociaż oddam Oregairu co jego, że rywalizacja między Yukino a Yui jest naprawdę wyrównana i sama miałabym problem z określeniem, kto bardziej pasuje do głównego bohatera. O grafice póki co się nie wypowiem, bo Internet nie rozpieszcza jakością dostępnego wideo (RIP jakiekolwiek wersje 1080p), no ale faktem jest, że nie ma co już dłużej zwlekać z oglądaniem. Czas najwyższy domknąć tę historię, jakakolwiek by miała nie być.

Prześlij komentarz

2 Komentarze

  1. A tak z ciekawości, niedobitki z wiosny, wszystko kontynuujesz, czy coś rzuciłaś w międzyczasie i przekleiłaś tylko z obowiązku?

    Deca-Dence – grafika promocyjna mi wpadła w oko kolorami. Kurczę, może powinnam wyrobić sobie jakieś inne kryteria jednak…
    Tak jak generalnie się mogę zgodzić, że to trochę zlepek motywów z różnych serii, tak mi to przeszkadza ciut mniej, bo z wymienionych przez Ciebie serii większość tylko kojarzę, że cośtam było, a oglądałam tylko Youjo Senki – więc nie mam poczucia aż tak wielkiej wtórności, skoro nie przesiedziałam swoich odcinków a tylko gdzieśtam czytałam że jest motyw. Hej, no to jedziemy!
    (Fennel mi kogoś przypomina, nie wiem kogo. Może do końca serii mnie olśni.)

    Tournament Arc The Animation – a czy najsilniejszym licealistą nie był Tsukasa…? Ktoś, coś? Może że tylko na Japonię? Szczerze, na razie nie wiem, co o tej serii myśleć. (Czemu co główniejsze postacie wszystkie mają nosy jakby miały katar?)
    A jak o koreańskich webtoonach mowa, znasz może Ghost Tellera? Opis tl;dr, duchy robią posiadówy i opowiadają sobie straszne historie o ludziach. Nie, nie komediowo. Ich historie są z gruntu smutne z nutą grozy, i jest dość mocno sugerowane że opowiadają historie jak doszło do ich własnej śmierci. Jeśli nie znasz, i gdybyś przypadkiem chciała rzucić okiem, to polecam prolog + 5 rozdziałów + outro, bo to tworzy jedną zamkniętą historię.

    Yh, wracając do rzeczy animowanych, u mnie latem jeszcze drugi sezon Muhyo to Rouji. Na pierwszym całkiem spoko się bawiłam, liczę, że z drugim będzie tak samo. Mimo, no, pewnej wtórności już w pierwszym odcinku: wątek z pojawiającym się nagle Rywalem™ który wali gadkę jak to Rouji tylko jest kulą u nogi, spowalniającym geniusza Muhyo, żeby mu wdepnąć na kompleksy? Hm, gdzie myśmy to już widzieli…? Czekaj, zróbmy listę alfabetyczną! I teraz mamy dwa gremliny w obsadzie. Muhyo, podziel się łatką z przydupasem Rywala.
    Trochę nie mogę sobie wybaczyć że między sezonami zapomniałam, że w tej serii jest ten koleś co wygląda kropka w kropkę jak jeden z rowerzystów z YowaPeda. Aż zapauzowałam trailer jak się pojawił na ekranie – no tak, no przecież! Szejm on mi, zapomnieć bliźniaka Toudou!

    Dobra, notuję progres, z dwóch/trzech* serii wiosną zrobiły się cztery/pięć* na lato (spróbuję znów z Dzianym Detektywem, jak już zaczęłam), w porywach do pięciu/sześciu* (nie mówimy o Railgunie bo się płoszy).
    Hurra?
    *nie wiem, jak zliczać Fruits Basket, yh.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie no, wszystko, co przeskoczyło z wiosny, oczywiście kontynuuję, choć na razie jest to stwierdzenie na wyrost, bo trzeba poczekać na nowe odcinki (pojawią się głównie pod koniec lipca).

      Deca-Dence - w ogóle te motywy fortec i podniebnych bitew są ostatnio tak mocno eksploatowane, że w pierwszej chwili pomyliłam tę serię z Drifting Dragons i wydawało mi się, że to miało być robione w słabym CGI. I pozwolę sobie zauważyć straszne uchybienie - na grafice promocyjnej główna bohaterka ma pięć palców w mechanicznej łapce, a w anime ma je tylko trzy! Minus pięć punktów dla Gryffindoru! A tak serio (bo pewnie bohaterka dostanie nową łapkę wraz z angażem do wojska) to ogląda się to spoko jako ładną bajkę, natomiast fabuła ni ziębi, ni grzeje. Czekam, aż na końcu się okaże, że mogą z tymi potworkami koegzystować.

      The God of Cośtam - a widzisz, to się nie dzieje w Japonii, tylko w Seulu, więc zakładam, że to tylko koreańscy liceliści i Tsukasa to sobie może pomarzyć o walce (plus kto wie? może to się rozgrywa akurat wtedy, kiedy był w gimnazjum?). Niby tytuł najsilniejszego licealisry brzmi kozacko, ale jak to tylko rozgrywki na poziomie narodowym, to prestiż już nie te. Chociaż pewnie koło 300 odcinka czekałby na nas turniej kosmiczny. Z tymi nosami to sama miałam zażartować - wiem, że niektórzy tak mają w realu, ale większość ludzi ma jednak nosy w normalnych kolorach (i rozmiarach). W ogóle mówimy o bajce, gdzie gościu ma gwiazdki w oczach, więc realizm... *wyrzuca go przez okno*
      Dzięki, M.W., za polecenie, ale nieee, koreańskie webtoony na razie mi nie w głowie dzięki adaptowanej reprezentacji. Plus akurat z czytaniem jestem obładowana po kokardkę - a to robię recenzje, a to nadrabiam serie, które lubię (akurat One Piece się zbliża do tysiąca, więc zaczęłam czytać zaległe przez pandemię rozdziały).

      Muhyo to Rouji - a tak, widziałam, że się pojawi drugi sezon, więc tak czułam, że się za to zabierzesz :) Zawsze fajnie, jak znajdą się widzowie, którzy zaopiekują się każdym anime.

      O, no proszę, tyle serii to już naprawdę niezłe obładowanie. Nie zdziwię się jednak, jak o Railgunie pogadamy dopiero na koniec jesieni. Na pewno poczekam, aż wyjdą wszystkie albo prawie wszystkie odcinki tego arcu ^^"

      Usuń