Nie wszystko zdrowe, co się świeci - recenzja mangi Lśnisz w księżycową noc (jednotomówka)

Lśnisz w księżycową noc jest kolejną pozycją z bogatej oferty Jednotomówek Waneko, która należy do przeważającego gatunku "niby fantasy, ale tak mocno skupione na prozaicznym żyćku, że bez chusteczek ani rusz". Twarz ukazanej na froncie tomiku bohaterki może sugerować, że to jakaś starsza manga czerpiąca garściami z kreski Rumiko Takahashi, jednak nic bardziej mylnego! Lśnisz powstało w 2019 roku, a graficznie wyciska absolutne maksimum z obecnych możliwości japońskich rysowników. Nie da się jednak ukryć, że pewne podobieństwa do innych dzieł kultury faktycznie tu występują, tyle że w warstwie fabularnej, a kto czytał opis, ten chyba od razu miał przebitki do całkiem ostatnio popularnego Chcę zjeść twoją trzustkę. Czy to tylko przypadek? A może motyw przewodni związany z umierającą licealistką wydał się na tyle niewyeksploatowany, że warto było dopowiedzieć coś jeszcze? Zajrzyjmy, co kryje w sobie historia dziewczęcia pięknego jak ta gwiazdka z nieba... i tak samo raźno świecącego.


Tytuł: Lśnisz w księżycową noc
Tytuł oryginalny: Kimi wa Tsukiyo ni Hikari Kagayaku
Autor: Tetsuya Sano (historia), Daichi Matsuse (rysunki), loundraw (projekt postaci)
Ilość tomów: 1 (z serii Jednotomówek Waneko, wydanie 2w1)
Gatunek: seinen, dramat, okruchy życia, romans
Wydawnictwo: Waneko
Format: 195 x 135 mm (powiększony)


Na prośbę wychowawczyni licealna klasa przygotowuje zbiorczy list ze słowami otuchy dla swojej nieobecnej koleżanki, która już od czasu gimnazjum jest poddawana długiej hospitalizacji. Kiedy jednak przychodzi do wyboru posłańca, najpierw do tej roli zgłasza się niejaki Kayama, ale w ostatniej chwili wykręca się z wyprawy i zrzuca obowiązek na barki swojego kumpla, a zarazem głównego bohatera, Takuyi. Ten, rad nierad, udaje się w niedzielę do szpitala, gdzie czeka na niego olśniewająco (dosłownie i w przenośni) piękna dziewczyna, Mamizu Watarase. Dziewczę choruje na lumenozę - dość mocno jeszcze tajemniczą chorobę, która zaburza równowagę biofotonów, przez co ciało chorej osoby jest w stanie promieniować delikatnym światłem. Niestety, jest i znacznie mniej romantyczna strona tej przypadłości, bowiem zapadający na lumenozę ludzie często nie dożywają nawet pełnoletniości. Mimo to poznana przez Takuyę Mamizu wydaje się tryskać pozytywną energią. Zaintrygowany chłopak zaczyna sam z siebie ponawiać wizyty, aż wreszcie Mamizu zwierza mu się, że przygotowuje listę rzeczy, które chciałaby zrobić przed śmiercią. Jako że sama nie może opuścić szpitala, prosi Takuyę, aby to on zbierał informacje i dzielił się nimi z chorą koleżanką. Jednocześnie Takuya pragnie zbliżyć się do dziewczyny, żeby być w stanie zrozumieć, co czuła przed śmiercią jego tragicznie zmarła siostra.

Może to przypadek, a może przeznaczenie, że wypadło mi kończyć tę recenzję przy blasku książyca w pełni.

Nie dziwię się, że manga jest tak często przyrównywana do Chcę zjeść twoją trzustkę. Bohaterów łączy niemal identyczna relacja - ona jest śmiertelnie chora, ale na przekór wszystkiemu żyje pełnią dostępnego życia, natomiast on jest zrezygnowanym, wycofanym odludkiem, przypadkiem wplątanym w spełnianie zachcianek chorego dziewczęcia. Z czasem oboje się do siebie zbliżają, aż wreszcie przekroczony zostaje punkt zwykłej znajomości, a zaczyna się coś więcej. Nawet finał i ostateczny morał jest bardzo podobny, dzięki czemu główny bohater przebywa ogromną przemianę względem swojego początkowego marazmu. Wisienką na torcie jest za to fakt, że w obu przypadkach za projekty postaci do wersji light novelkowej odpowiada dokładnie ten sam człowiek, skrywający się pod pseudonimem loundraw (też byłam ostro zdziwiona). Mimo to nie nazwałabym Lśnisz w świetle księżyca bezczelną kopią, nawet jeśli powstała później. Trzustka przez większość czasu była mocno pokrzepiająca i dopiero w finale wali z całą mocą w przeponę, mimo że czytelnik doskonale spodziewał się tragicznego zakończenia. Lśnisz jest natomiast znacznie bardziej... może nie mroczne, tym bardziej że Mamizu jest tu sporym promyczkiem nadziei i humoru, ale Takuya dźwiga na barkach znacznie poważniejsze brzemię. Tłumaczy to, czemu tak bardzo zaangażował się w znajomość z umierającą dziewczyną, mimo że doskonale wiedział, jak dużo czeka go cierpienia.

Miłość od pierwszego (szpitalnego) widzenia.

Zacznijmy może od wskazania minusów tej historii, żeby potem przejść do pozytywów. Po pierwsze nie wszystkim spodoba się postać Takuyi. Chłopak nie tylko przypomina swoim wyglądem Shinjiego z Neon Genesis Evangelion, ale momentami trochę się tak zachowuje (czyt. jakby go siłą wrzucili do mecha, a potem powiedzieli, że nic nie umie, więc fora ze dwora). Oczywiście to tylko wierzchnia warstwa i wraz z rozwojem historii zaczynamy rozumieć, jak trudną sytuację miał w domu i w szkole, jednak lojalnie uprzedzam, że mistrzem zaskarbiania sympatii to on raczej nie jest. Drugim, nieprzypadającym mi do gustu motywem jest fikcyjna choroba Mamizu, która nie wnosi do fabuły absolutnie niczego. No, w wersji mangowej to chociaż ładnie wygląda w dwóch scenach, jednak spokojnie dało się ją zastąpić jakąś istniejącą przypadłością. Może autor nie chciał robić researchu, a może wolał dla bezpieczeństwa nie poruszać wątku rzeczywistej choroby przez wzgląd na szacunek lub niepewność, jak odpowiedzialnie ująć temat? Wierzę, że miał rozsądny powód, jednak wciąż można się było pokusić o dokładniejsze przedstawienie tej całej lumenozy.

O taaaak, taką wizję to ja na wynos i w sześciopaku poproszę!

Na plus zaliczę za to dwa inne elementy. Po pierwsze i najważniejsze, bardzo spodobał mi się tutejszy sposób prowadzenia narracji. Nie wszystko zostaje podane na srebrnej tacy, a pewne fakty musimy wydedukować sami, np. co doprowadziło do śmierci siostry Takuyi i czy był to wypadek, czy może jednak coś więcej. Nie jesteśmy zasypywani ilością wątków pobocznych, jakkolwiek pojawia się ich całkiem sporo, tak dla naturalnego wzbogacenia tła - jak rozwód rodziców Mamizu, sytuacja uczuciowa Kayamy czy postać Riko. Wydaje mi się, że zostało to nieźle zbalansowane, bo zamiast dostawać lite ściany nudnej ekspozycji, czujemy się bardziej postronnymi obserwatorami, którzy jedną sytuację zrozumieją dokładniej, a przy innej sami sobie nieco dopowiemy (co i tak nie będzie miało istotnego wpływu na płynność głównego wątku). W przypadku jednotomówki - czy raczej dwutomówki, jak to miało miejsce oryginalnie - i tak trzeba było poświęcić coś kosztem czegoś, jednak mam wrażenie, że akurat istotę relacji między dwójką głównych bohaterów udało się uchwycić bardzo dobrze. Dodatkowo Takuya w zestawieniu z Mamizu naprawdę wiele zyskuje. Kiedy jest sam, snuje się jak cień i ma dość niepokojące myśli, natomiast przy dziewczynie wychodzi z niego bardzo sympatyczny gostek, który sam z siebie potrafi sprawić fajny prezent albo okazjonalnie zasponsoruje jakiś romantyczny, acz mocno nieregulaminowy spacer na dach szpitala w samym środku nocy.

Hola, hola, księżniczko! Twój Mario jest w innym zamku!

Drugą ogromną zaletą są rysunki w wykonaniu Daichiego Matsuse. Z twórczością tego mangaki polski czytelnik miał szansę zapoznać się przy okazji pierwszej i trzeciej części mangowej adaptacji Re: Zero życie w innym świecie od zera. Ja sama mam tylko część pierwszą, więc ciężko mi ocenić, jak duży postęp w tym tytule poczynił pan Matsuse i jak wyglądają dalsze przygody Subaru, ale jeśli jest to coś zbliżonego do Lśnisz, to chyba już wiem, co dorzucę do najbliższej zbiorczej paczki z mangami. No ale też nie ma co się dziwić. W końcu minęło pięć lat między pierwszym tomem pierwszego arcu mangowego Re: Zero a adaptacją książkowego Lśnisz w świetle księżyca i trzeba być autorką Sekaichi Hatsukoi, żeby nie chcieć się rozwinąć mimo stałej pracy w branży... Wracając jednak do aktualnej sprawy - pan Matsuse ma smykałkę do przenoszenia light novelek i powieści do formy graficznej. Doceniam, że w obu wspomnianych przypadkach musiał sam zaprojektować ułożenie kadrów czy rozmieścić punkty kulminacyjne w rozdziałach (tak, w Re: Zero też - manga zaczęła się w 2014, a anime wyemitowano dopiero w 2016). Potrafi też uchwycić szerokie spektrum emocji, co widać chociażby na przykładzie Takuyi. Mimo wcześniejszego przyrównania do Shinjiego i posiadania dość generycznie wyglądającego projektu postaci, chłopak jest w stanie pokazać czytelnikowi naprawdę wiele twarzy - jest zacięty, kiedy gra w kosza, zrezygnowany, gdy myśli o zmarłej siostrze, przerażony podczas przejażdżki kolejką górską czy rozluźniony i szczęśliwy przy okazji rozmów z Mamizu. Szanuję też pana Matsuse za ogrom pracy włożonej w niesamowicie szczegółowe tła i dopracowanie nawet najmniejszych kadrów, choćby to był szybki "rzut kamery" na stopy w zgrabnych szpilkach czy rozpaczliwie zaciskającą się dłoń.

Zazdrość? Nieee... po prostu this is SPARTA.

Może to jakieś złudne wrażenie, ale wydaje mi się, że w przypadku Jednotomówek Waneko jakość papieru i druku zawsze wypada nieco lepiej (stabilniej?) niż w przypadku długich serii, szczególnie gdy sięgamy po jakiś nasty tom z rzędu. Nie inaczej jest w przypadku Lśnisz w świetle księżyca - druk wypada elegancko, bez żadnych śladów łupieżu czy przebijającego tuszu, a rysunki są piękne i ostre. W mandze praktycznie nie występują żadne większe onomatopeje (bo i nie ma tu popisowych walk ani zawrotnych pościgów, które by tego wymagały), dlatego nie było większych problemów z ich podstawieniem. Tłumaczenie też wypadło dobrze - początkowo miałam jedynie problem z rozmową Takuyi z wychowawczynią, bo wypowiedzi chłopaka wydawały mi się nie do końca związane z tematem, ale później nabiera ona znacznie więcej sensu, dlatego polecam wrócić do niej jeszcze raz już po zakończeniu lektury. Tomik w polskim wydaniu ma ładną, w pełni matową obwolutę, którą złożono z dwóch okładek oryginalnego wydania. Obie ilustracje - przednia i tylna - są naprawdę urocze, choć zaskakuje mnie fakt, że Mamizu na żadnej z nich nie emanuje choć lekkim światłem (inaczej nie byłoby widać cieniowania na ciele).

Nietuzinkowy dodatek dla ciekawskich, jak się adaptuje powieść na mangę z pominięciem etapu anime.

Dobra passa dwutomówek połączonych w zbiorcze wydania trwa dalej. Obok Badaczki magicznych bestii i Pani Itsuyi to kolejna pozycja, przy której niezwykle miło spędziłam czas i chociaż na razie nie mam ochoty do niej wracać, to jestem pewna, że za te kilka lat znów po nią sięgnę, napawając się piękną kreską i całkiem wzruszającą historią. Łezki nie uroniłam, wzmocniona doświadczeniami po obejrzeniu filmowego Chcę zjeść twoją trzustkę, ale doceniam, że panom Matsuse i Sano udało się stworzyć opowieść melancholijną, lecz wciąż jakąś taką pokrzepiającą i pozostawiającą człowieka ze spokojnym sercem. Warto się w nią zaopatrzyć szczególnie dla oprawy graficznej w powiększonym formacie. Wydaje mi się też, że można się pokusić o sprezentowanie tomiku komuś, kto nie do końca ufa "chińskim bajkom" i myśli, że to tylko krzykliwe cuś dla nastoletnich geeków. Mangowe Lśnisz w świetle księżyca dzięki wyraźnie zaznaczonej narracji Takuyi pozostaje bliska formie powieści, więc powinna spodobać się każdemu, kto lubi się odrobinę zadumać.

Phi! A rozmiar miseczki to bez problemu podała.


Za udostępnienie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Waneko

Prześlij komentarz

6 Komentarze

  1. Trochę rozczarowujące, że w środku już nie jest tak oldskulowo jak na okładce. Ale tylko trochę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam akurat nie narzekam, szczególnie że prawdziwym oldschoolem ma się zająć JPF. O ile z tą Rumiko na serio wypali ^^"

      Usuń
  2. Napiszesz recenzję mangi Coś między nami?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na najbliższy miesiąc nie mam jej w planach, ale nie wykluczam, że w lipcu-sierpniu zwiększę ilość recenzji mang od Dango :)

      Usuń
  3. To mnie zaskoczyłaś z tym brakiem łupieżu!
    Kreska jakoś szczególnie mnie nie przekonuje, ale to jednotomówka, także może kiedyś wyląduje w moim koszyku przy okazji jakiegoś większego zamówienia. :)
    Dzięki za recenzję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie no, Waneko się nawet już udaje z tym brakiem łupieżu, przynajmniej przy jednotomówkach. Wydaje mi się, że trochę lepiej ich pilnują, bo każda stanowi dobrą szansę na zysk. W przypadku 15 tomu z jakiejś serii można machnąć ręką na niektóre rzeczy, bo i tak będą to kupować zatwardziali fani.
      Kreska to w sumie taki podpicowany Evangelion, więc rozumiem, że może nie przypaść do gustu (sama nie mogłam kiedyś podejść do starego NGE bez krzywienia się, ale już się przyzwyczaiłam). Ale jest schludna i bardzo równa, więc nagłych paszczurków nie uświadczysz :)
      A ja ogromnie dziękuję za komentarz! <3

      Usuń