Co miało być, a nie jest, nie pisze się w rejestr - podsumowanie sezonu anime (wiosna 2020)

Powiedzieć, że ten sezon rozleciał się w szwach niczym przetarte w kroku portki, to jak nic nie powiedzieć. W pewnym momencie zastanawiałam się nawet, czy na serio warto będzie robić jakiekolwiek podsumowanie, skoro jakaś połowa serii brawurowo wyleciała z grafiku, ale z szacunku dla twórców, którzy potrafili z ręką na sercu zakomunikować, że produkcja jest już gotowa i niezagrożona obsuwami, postanowiłam dopełnić kronikarskiego obowiązku. Nie spodziewajcie się jednak literackich kokosów, bo do czerwcowego finiszu z mojej watchlisty dotrwało jedynie 11 serii. Railgun T grzeje ławkę rezerwową już trzeci kwartał z rzędu, natomiast Fruits Basket nie przejawia póki co żadnych symptomów nadchodzącego zgonu, więc należy wierzyć, że 2-courowy drugi sezon zostanie wyemitowany bez nagłych cięć w ramówce. Serie przerwane po 2-3 odcinkach takie jak np. piąty sezon Shokugeki czy Wędkujące Dziewczynki przechodzą natomiast w pełni na sezon letni (z wyłączeniem robienia pierwszych wrażeń, bo te pojawiły się wiosną). No i cusz... nie pozostaje mi już nic innego jak tylko zaprosić was do tego skromnego przeglądu, który mimo swej ograniczonej zawartości był robiony z takim samym zaangażowaniem jak zawsze.

Bon appétit!

Tym samym kończymy pierwszy sezon emocjonującego teleturnieju "Emisja którego anime wyleci w tym tygodniu za okno?"!



Arte

Jaki kraj, takie ahoge.

Renesans, słoneczna Florencja. Sztuka objawiła się tam w ludzkiej postaci i przybrała kształt urokliwego, piętnastoletniego dziewczęcia imieniem Arte. Młoda szlachcianka ma jednak przed sobą niebywale trudne zadanie - choć jest zdolna, a nieżyjący już ojciec zadbał o właściwą edukację Arte pod kątem malarstwa, to marzenie o tym, aby zostać artystką, wydaje się praktycznie niewykonalne. Nie dość, że matka jest całkowicie przeciwna tej opcji, uznając, że jedyną powinnością dziewczyny jest wyjście za mąż i rodzenie dzieci, to jeszcze żaden z mistrzów nie chce nawet spojrzeć na szkice Arte. Kobieta? I na dodatek szlachcianka? Fora ze dwora, takich to tu nie potrzeba! Zdeterminowana Arte nie chce jednak przyjąć tego do wiadomości i już planuje odciąć sobie piersi, żeby zbliżyć się do wymagań "pracodawców", kiedy powstrzymuje ją pewien mężczyzna imieniem Leo. On też jest malarzem i chcąc nie chcąc, decyduje się przetestować wytrwałość dziewczyny w jej dążeniu do zostania uczniem malarza...

Nie uważam, żeby Arte było złą serią, ale sposób prowadzenia fabuły czy uniwersalna łatwość, z jaką rozwiązywane są wszystkie problemy (które przed kilkoma wiekami powinny być o wiele trudniejsze do przeskoczenia niż teraz, kiedy można swobodnie stosować friend-no-jutsu), sprawia, że to taka poczciwa bajka na wieczorne rozluźnienie. Ni mniej, ni więcej. Miałam okazję przeglądać mangę jeszcze przed emisją anime, ponieważ jest to tytuł, który od czasu do czasu pojawia się jako propozycja ekskluzywnego wydania dla Studia JG w zastępstwie człapiącej Opowieści Panny Młodej. I nie powiem, choć są to serie zupełnie inne tonem, światem przedstawionym czy głównym motywem, to łączą je dwie cechy: dość silne główne bohaterki oraz naprawdę dopracowana, bogata w cieniowanie i detale kreska. Niestety, za adaptację wzięło się studio, które ma na koncie tylko kilka bardzo przeciętnych ecchi-haremówek (na dodatek sprzed dziesięciu lat), więc i animacja wypadła w najlepszym razie poprawnie. Gdyby to chodziło o jakąś light novel w rodzaju Mola Książkowego, to spoko - wiedziałabym, że ekipa musiała to najpierw wszystko rozplanować, zaprojektować i zwizualizować. Sytuacja jest jednak zgoła inna, dlatego odczuwam olbrzymie uproszczenie w stosunku do pierwowzoru. Z drugiej strony można śmiało przyklasnąć studiu Seven Arcs, że w ich działaniach nastąpił znaczący progres i jeśli jest to ich swoisty debiut bez doświadczenia w gatunku i po praktycznie dekadzie przebywania w śpiączce na rynku anime, to czapki z głów. Wtedy Arte można spokojnie uznać za prostą, sympatyczną, odprężającą serię, w której dobra, zdolna dziewczyna walczy o szczytne marzenie i stopniowo przekonuje do siebie kolejnych przeżartych przez stereotypy bohaterów. Czy takie podnoszące na duchu historyjki nie wydają się teraz szczególnie cenne? No więc właśnie. A że na bezrybiu i rak ryba, tak teraz każda miła seria, której produkcję udało się doprowadzić do końca, przyda się w ramówce podwójnie.

6/10 - historia miała o wiele więcej potencjału, szczególnie po prześledzeniu Wikipedii i odkryciu kilku ciekawych faktów o niejakiej pani Aremisie Gentileschi. No ale mogło być też gorzej, jeśli w to miejsce powstałoby kolejne szkolne ecchi robione na odwal się.

BNA

Że niby takie Shiro-ko no Basket, hue, hue~

Witajcie w świecie, w którym istnieją humanoidalne zwierzęta! I w sumie to by było na tyle jeśli chodzi o miłe i wesołe przywitanie, bo sytuacja bestioludzi daleka jest od zazdroszczenia czy podziwiania. Między nimi a ludźmi panują na tyle silne napięcia rasowe, że bestioludzie zmuszeni byli wycofać się do Anima City, miasta w pełni zamieszkanego przez zwierzakokształtnych i chronionego przez polityczne porozumienie. Anima City właśnie święci swoją dziesiątą rocznicę powstania, kiedy do miasta trafia Michiru, mocno zagubiona dziewczyna-tanuki. Uciekła ona ze świata ludzi w obawie o swoje życie. Spytacie - to czemu w ogóle się tam znalazła? Ano właśnie. Bo Michiru jeszcze do niedawna była pełnoprawną, stuprocentową, ludzką nastolatką...

Czuję, że studio Trigger zdołało wyciągnąć lekcję pod tytułem: "seria telewizyjna Little Witch Academia" i zamiast doić markę dorabianiem miliona fillerów, wolało ją ścisnąć w jeden sezon i na dodatek wypuścić dwoma większymi partiami. Oczywiście to nie tak, że BNA kipi od wartkiej fabuły i nietuzinkowych zwrotów akcji. Tak naprawdę dałoby się spokojnie wyciąć parę przygód Michiru szlajającej się po Anima City i nikt by na tym szczególnie nie ucierpiał. Jednocześnie tych luźniejszych odcinków jest tylko parę i faktycznie rozwijają one relacje między postaciami, a nie męczą natrętnym podkreślaniem, jaka to ta główna bohaterka jest w gorącej wodzie kąpana, a Shiro, nasz blady przystojniak zamieniający się w wilka, to wyrachowany najemnik do spraw wszelakich. Uch, mam przebitki z Witnamu... to znaczy z głupot, które wyczyniała Akko w LWA, niczego się po drodze nie ucząc... Jest też inna rzecz, która udała się Triggerowi jak mało co mało komu - a mianowicie złodupiec. Niby każdy od samego początku wie, że typ śmierdzi na kilometr korporacyjnym przekrętem, ale jednak niemal do samego końca zachował klasę i zamiast wyjawiać wszystkim dookoła swój podstępny plan zawładnięcia światem, przedstawia logiczne, tuszujące sprawę argumenty, mające na dodatek poparcie w rzeczywistości. Może dam tutaj dziwne porównanie, ale przypomniał mi się Hans z Krainy Lodu, który nawet wtedy, kiedy robił krzywdę Elsie, zachowywał całkowity spokój i niemal przepraszał ją za to, że musi umrzeć. Nie powiem, w obu tych przypadkach miewałam chwilowe wątpliwości i byłam niemal skłonna uwierzyć, że gdzieś za kulisami czai się Jeszcze Prawdziwszy, Typowo Mhroczny Złodupiec. Jestem za to odrobinkę - tak odrobineczkę - zawiedziona animacją. Nie wypadła źle, co to to nie, ale widać było nawet po rozmiarach plików z odcinkami, że sporo ujęć to tak naprawdę takie urocze, Triggerowe oszustwa z flashową animacją (fani Inferno Copa rozumieją). Z dwojga złego wolę jednak tę stylistykę niż natłok naćkanego, kwadratowego CGI jak w Promare.

7/10 - na bezrybiu i szop ryba. Myślę jednak, że pacjent... to znaczy Trigger będzie żył (nawet jeśli kolejnym projektem ma być nowa odnoga od SSSS.Gridman).

Gleipnir

Rewolucja na rynku pantyshotów! Nie dość, że klasyczną biel zastąpiły fikuśne koronki, to teraz bohaterki same lgną do pokazywania bielizny!

Shuuichi Kagaya wydaje się być zwykłym, przeciętnym licealistą, który ma całkiem niezłe oceny i jest lubiany przez resztę klasy. Skoro jednak dzierży on tytuł głównego bohatera, to oczywiście skrywa też pewien sekret. Z niewiadomych przyczyn chłopak potrafi się zamieniać w wielkiego, psiego ni-to-pluszaka-ni-to-pidżamę, który posiada na dodatek całkiem niezłą krzepę. Oczywiście Shuuichi z nikim nie podzielił się wiedzą o tej umiejętności i w normalnych warunkach nie korzysta z tego wątpliwego daru... ale właśnie. W normalnych warunkach. Tak się bowiem składa, że pewnego wieczoru udaje mu się zauważyć w oddali pożar, a kiedy dociera na miejsce, wyczuwa, że w palącej się szopie ktoś jest. Wtedy decyduje się na transformację i ratunek młodej, dziwnie roznegliżowanej dziewczyny. Nie wie jeszcze, że ten dobry uczynek wplącze go w znacznie większą kabałę, niż mógłby się spodziewać.

Świat się zmienia, ludzkość ewoluuje, technologia przekracza kolejne bariery, a edgy bajki - wciąż te same! Niezmiernie i nieustannie fascynuje mnie fakt, że we wszystkich innych gatunkach pokazanie dwóch trzymających się za ręce postaci zakrawa o złamanie połowy przepisów kodeksu moralnego, ale już epatowanie damską bielizną, jakby to chodziło o reklamę najnowszej kolekcji Intimissimi, to totalny pikuś. Ale dość już tego natchnionego świętoszkowania, bo przecież nie jest to bajka, przy której trailerach nie wiedziałam, w co się pakuję. Oj, bardzo dobrze wiedziałam. Liczyłam z całego serduszka, że obejrzę odmóżdżający, ładnie zanimowany gniot i to właśnie dostałam. Shuuichi jest tak wzorowym przykładem wykastrowanego z charakteru protagonisty, że z miejsca należy mu się order zasług im. Yukitero Amano, natomiast "szalona" Clair odpowiada za zdrową dawkę yanderyzmu - jasne, trochę unowocześnionego i całkiem wygładzonego, ale wciąż. Jej zalety ograniczają się do posiadania bogatej kolekcji koronkowej bielizny (ja w jej wieku nie miałam żadnego kompletu... damn, ja nawet dzisiaj nie mam żadnego kompletu!) oraz bycia główną siłą napędową do popychania akcji (i nie tylko akcji). Niby w tle rozgrywa się jakaś intryga i niby pomysł na wprowadzenie supermocy sugeruje jakiś większy twist (i to taki, który strasznie przypadłby do gustu studiu Trigger), ale my, weterani oglądania złych anime, już dobrze wiemy, że nie liczy się nic poza straumatyzowanymi nastolatkami robiącymi sobie kuku w bardzo krwawy i bezecny sposób. No, może manga faktycznie stara się coś opowiedzieć, ale anime to tylko zrobiona od linijki reklama, która nie starała się nawet polepić zakończenia w cokolwiek sensownego. Kolekcja seksownych gifów już czeka na was na Tumblrze, ale żeby rzucać się od razu na całe 13 odcinków serii? Nie warto, oj, nie warto... o ile oczywiście nie macie tych samych niezdrowych skłonności co ja.

5/10 - a co se popatrzyłam na gołe pośladki i widowiskowe walki, to moje.

Honzuki no Gekokujou: Shisho ni Naru Tame ni wa Shudan wo Erandeiraremasen 2nd Season

Oczytanie jest dziś trendy, więc za książkę łap w te pędy~

Wracamy do przygód małego, acz pieruńsko zdolnego Mola Książkowego imieniem Myne (damn you, niespójny zapisie). Aby uchronić się przed Pożeraczem, gorączką wywołaną nadmiarem magii, Myne dołącza do Kościoła. Tam czekają na nią nie tylko potężne artefakty zdolne powstrzymać rozwój choroby, ale przede wszystkim biblioteka pełna książek, który stanowi dla dziewczynki argument naczelny. Niestety, mimo zapewnienia sobie niezłych warunków bytowych oraz możliwości codziennego powrotu do własnego domu, Myne nie będzie miała zbyt różowo w nowej pracy. Zostaje jej bowiem przydzielona trójka pomocników - mocno niekooperatywnych pomocników, warto zaznaczyć. W końcu jeden jest od Myne wyraźnie starszy, drugi totalnie wredny, a trzeci to dziewczynka, a zarazem szpieg na usługach Najwyższego Biskupa...

Zgaduję, że mimo odniesienia niebywałego sukcesu pod tytułem "doprowadzenie do finiszu drugiego sezonu", twórcy wciąż mieli sporo problemów przy produkcji. Animacja w Honzuki nigdy nie była szczególnie dopieszczona, jednak pacing, gra seiyuu oraz sposób opowiadania fabuły niejednokrotnie bardzo poprawiały odbiór. Niestety, w drugim sezonie mamy do czynienia w dużej mierze z epizodycznymi historyjkami (szczególnie od kiedy Main na całego angażuje się w pracę w Kościele), które zawsze kończą się szybkim happy endem. Dodatkowo w drugiej połowie sezonu zaczęto tak szatkować materiał źródłowy i robić wszystko w pośpiechu, że momentami wyglądało to aż kuriozalnie. Zły szlachcic groził Main wyłupaniem oczu, trzymając ją za włosy i dzierżąc w dłoni nóż? Szkoda tylko, że ktoś z udźwiękowienia postanowił wstawić do tej sceny melodię pasującą bardziej do komediowej sceny skradankowej idealnej dla szpiega z Krainy Deszczowców. Co by też nie mówić o zagrożeniach, to jednak widmo Pożeracza, który regularnie nękał Main, nadawał całej historii jakiejś stawki i niejednokrotnie wywoływał spore feelsy. Dodatkowo wcześniej zarysowane były dwa konkretne cele - stworzenie książki i znalezienie sposobu na okiełznanie choroby. W drugim sezonie obie te rzeczy mamy już sprawnie odhaczone, przez co mniej więcej od połowy emisji historia mocno się rozwadnia i nie wiemy tak naprawdę, czego jeszcze możemy od niej oczekiwać. Na szczęście (bądź nie, jeśli nie powstanie żadna kontynuacja) ostatni odcinek uraczył widzów tym, na co długo czekali. Cała sekwencja z podróżowaniem przez umysł Main był świetny, a początkowa animacja nawiązywania kontaktu przywodziła mi na myśl coś zbliżonego do walk z wiedźmami z Mahou Shoujo Madoka Magica. Scena przy obiedzie też niemal doprowadziła mnie do łez, bo uwielbiam serie, w których rodzina jest stałym elementem rozwoju bohaterów, a nie tylko przeszkodą, którą trzeba wyeliminować. Może gdyby sytuacja na świecie była inna, a studio nie starało się na siłę domknąć tej części w 12 odcinkach, to wyszło by z tego coś odrobinę zgrabniejszego. Niemniej... Mimo całego tego miotania się w zeznaniach i dostrzegania wielu wad produkcji, wciąż kocham zgromadzonych tu bohaterów i pragnę odkrywać świat Mola Książkowego. Takiego isekaja to naprawdę ze świecą szukać.

7/10 - mimo spadku jakości w kontekście technicznego wykonania serii wciąż dała mi ona mnóstwo frajdy. Tylko co teraz? Manga ma straszne opóźnienia w tłumaczeniu, więc może czas wreszcie wziąć się za light novel?

Kaguya-sama wa Kokurasetai?: Tensai-tachi no Renai Zunousen

Deal with it, motherbrother~

Wracamy do niekończącej się bitwy o to, kto komu jako pierwsze wyzna miłość i czy istnieje jakakolwiek szansa, żeby nastąpiło to jeszcze w liceum! Wakacje dobiegły już końca, więc samorząd uczniowski musi przygotować się do powrotu do stałych obowiązków. Na szczęście Shinomiya nie zamierza odpuścić w swojej walce o miłość i wciąż próbuje sprowokować Shirogane, aby to on jako pierwszy odkrył swoje inne, znacznie czulsze oblicze (bo zakłada, że takowe na stanie ma). Raz Kaguya zatrudnia Hayasakę, aby ta po cichu spacyfikowała bezkofeinową kawą niczego niespodziewającego się przewodniczącego; innym razem będzie prowadzić luźną, towarzyską rozmowę, której prawdziwym celem jest to, aby Shirogane oznajmił na głos datę swoich urodzin, dzięki czemu Kaguya będzie mogła bez żadnych podtekstów wręczyć mu później prezent; jeszcze kiedy indziej Kaguya będzie powoli umierać nad planszą wymyślonej przez Chikę "gry w szczęśliwe życie", która potoczy się zupełnie nie po jej myśli. A to wciąż nawet nie początek wojny, w której nie bierze się jeńców... w końcu serce to nie sługa!

Wydawało się, że po całej reorganizacji emisji anime i wyrzuceniu poza plan największych serii, na które sporo ludzi czekało całymi latami, już nic nie uratuje honoru tej wiosny. A potem pojawili się oni, cali na czarno, i było już jasne, że jednak warto żyć z tygodnia na tydzień. Po tym, jak pierwszy sezon Kaguyi okazał się niesamowitym hitem, A-1 Pictures wzięło się w garść i zdecydowało, że po roku przerwy odpali kontynuację. I zrobili to. Mimo przerzucenia kolejnego SAO na lato i zaprzedania marki Nanatsu no Taizai, udało im się przygotować serię na tak samo wysokim poziomie animacji i humoru jak wcześniej. Może w innej sytuacji, w nieco bardziej poważnym settingu drażniłoby mnie to, jak Shinomiya i Shirogane nie potrafią się ze sobą zejść, ale nie tutaj. Dopóki twórcy i sami bohaterowie dobrze się bawią, wymyślając kolejne zawiłe plany na wyżebranie upragnionego wyznania, dopóty seria może ciągnąć się jak żółty ser na gorącym toście. Jedyną istotną zmianą wobec radosnej randomizacji wydarzeń z pierwszego sezonu jest wprowadzenie postaci Iino Miko - małej, zapalczywej kouhai walczącej o wprowadzenie surowej dyscypliny w Akademii Shuchiin. To oraz fakt, że czas w uniwersum jednak płynie (choć powoli i mocno umownie), prowadzi do zawiązania ciągłej (przynajmniej na kilka odcinków) fabuły skupionej na wyborach do nowego Samorządu Uczniowskiego. Nie powiem, było to coś zupełnie nowego, szczególnie że gagi mogły na chwilę odsapnąć od eksploatowania wątku romansowego, a skupić się na zderzeniu podszytych absurdem ideologii. W tym zestawieniu postać Iino dobrze spełniała swoje zadanie. Z drugiej strony kiedy dochodzi do ostatecznego roztrzygnięcia i wracamy do "normalnej" pracy Samorządu, nowa postać wydaje się niemal całkowicie zbędna, a jej rola jako niedoinformowanej, niewinnej dziewczynki o zbyt bujnej wyobraźni staje się dość mocno powtarzalna. No ale nic to. Drugi sezon Kaguyi był moim absolutnym promyczkiem nadziei pośród całego tego koronawirusowego zgiełku i obowiązkowym punktem cotygodniowego nadrabiania szeroko pojętej popkultury. Nawet opening z czasem przypadł mi do gustu i nawet jeśli nie wszystko zgrywa się w nim tak jak w pierwszym, to doceniam, że trzymanie się sprawdzonego przepisu dało widzom  kolejny memowy utwór do nucenia.

8/10 - co prawda finał drugiego sezonu wydał się odrobinę mniej dosadny co w pierwszej serii, ale nie oznacza to, że anime nie dostarczyło w każdym innym aspekcie. Bo dostarczyło i jeszcze obdarowało gratisem w postaci fantastycznego rozwoju wątku Ishigamiego.

Kakushigoto

Zawsze mi się wydawało, że wychowywanie dziecka to jak takie posiadanie niepełnospytnego zwierzaka...

Kto umie w japońskie znaczki, ten pewnie już wie, że fabuła serii jest w całości zakodowana w samym tytule. Główny bohater, Kakushi Goto, jest mangaką - całkiem nawet kojarzonym, choć dumą niespecjalnie napawa fakt, że jest twórcą licznych sprośnych komedyjek. I może dałoby się z tym jakoś żyć, gdyby na świat nie przyszła ukochana córeczka tatusia, Hime Goto. Wtedy Kakushi podejmuje męską decyzję. Zamierza ukrywać tajemnicę (kakushi goto), że żyje z rysowania (kaku shigoto), jednocześnie zajmując się samotnym wychowywaniem córki najlepiej, jak tylko potrafi. Gorzej, że to postanowienie wiąże się z całą masą absurdów i zabawnych, codziennych pomyłek.

Należę do tego pokolenia starych mangowców, którzy u zarania swojej bytności w fandomie oglądali Sayonara Zetsubou Sensei - serię na podstawie mangi Koujiego Kumety, czyli autora, który tak przy okazji odpowiada również za oryginał Kakushigoto. Nietrudno się więc było domyślić, że najnowsza produkcja także będzie osobliwą mieszanką bezecnej komedii i solidnego dramatu, czego nie szczędzi się nam już od pierwszych minut pierwszego odcinka. To właśnie wtedy oglądamy poczynania osiemnastoletniej Hime, która dowiaduje się prawdy o dawnej pracy swojego ojca... no ale właśnie. Dawnej pracy? Odkrywa skrzętnie skrywany przez lata sekret? W domu w zupełnie innej miejscowości, który jednocześnie wygląda identycznie jak ten, w którym mieszkała w dzieciństwie? Sugestia jest taka, że z panem Goto stało się coś bardzo, ale to bardzo złego (kto zna zakończenie SZS, ten wie, że autor nie boi się zgonów ważnych bohaterów), a Hime jest zmuszona dorosnąć do nowej sytuacji i samodzielnie stawić czoła temu, od czego kiedyś odwracała wzrok. Jednocześnie lwią część serii zajmują wspominki z przeszłości oglądane z punktu widzenia Goto-senseia, który staje na rzęsach, żeby jego dziesięcioletnia córka nie dowiedziała się o gorszącej pracy jaką jest tworzenie sprośnych serii do Shounen Jumpa (co mangaka i tak szczerze uwielbia). Najzabawniejsze i najbardziej magiczne jest w tym jednak to, że wariacka komedia naśmiewająca się z mangowego przemysłu jest uzupełniana przez nieziemsko cieplutkie okruchy życia, a Goto wychowuje Hime w tak odpowiedzialny, świadomy i pełen miłości sposób, że chyba każdy chciałby mieć takiego tatę. Rozmowy ojca z córką na błahe tematy były zdecydowanie najlepszymi momentami każdego odcinka. Ludzie ze studia Ajia-Do mają niesamowitą smykałkę do takich rodzinnych serii - to właśnie oni odpowiadają również za oba sezony Honzuki no Gekokujou, więc należy im się tym większy szacunek, że w tym naprawdę trudnym czasie zdołali zapanować nad produkcją obu tych serii (a w Kakushigoto bez najmniejszych strat w jakości animacji). Uważam nawet, że Kakushigoto stoi nieco wyżej niż drugi sezon Mola Książkowego, bo jest to historia zupełnie zamknięta i zwieńczona satysfakcjonującą puentą, pasującą do wymowy całej serii. Gorąco polecam i jestem ogromnie ciekawa, co pan Kumeta jeszcze ukrywa w swoim przepastnym, mangowym CV.

8/10 - to takie Usagi Drop doprawione wyciągiem z Bakumana i kapką szaleju. Jeśli mielibyście obejrzeć tylko jedną bajkę z tego sezonu i nie musieć przejmować się jakimiś prequelami czy sequelami, to Kakushigoto jest absolutnie najlepsiejszą opcją.

Kami no Tou

Mam już dość słuchania o openingu bijącym w tym sezonie wszelkie rekordy popularności!

Rachel i Yoru/Bam zdają się być nierozłączną parą przyjaciół, którzy poznali się w dość nietypowych warunkach - on próbował wygrzebać się z dołka (dosłownie), a ona wyciągnęła do niego pomocną dłoń (literalnie). Pewnego dnia Rachel, zmęczona życiem w stagnacji i mroku, decyduje się opuścić Yoru i udać się do Wieży, na której szczycie można ponoć zyskać boskie moce. Zrozpaczony Yoru najpierw próbuje dogonić przyjaciółkę, ale kiedy ta rozsypuje mu się w rękach na podobieństwo płatków kwiatów, teleportując się do Wieży, chłopak zupełnie traci nadzieję... ale wtem! Również i dla niego otwiera się świetlista brama, za którą czeka dziwny, królikopodobny stwór nazywający sam siebie Strażnikiem. Aby móc udać się w podróż na szczyt Wieży, Yoru musi najpierw przejść morderczo niebezpieczny test i udowodnić, że jest tego godny. No a dalej będzie już przecież tylko gorzej...

Znów będę odgrywać rolę jednej z nielicznych osób, która jest na bakier ze zdaniem ogółu, ale uważam, że Kami no Tou łamane na Tower of God jest bardzo, ale to bardzo średnim anime. Podkreślam - anime, bo tylko je znam jako niedzielny widz chińskich bajek. Jak na shounen nie pojawiło się w nim nic, czego nie widziałabym już w innych seriach, a na dodatek osadzono to w settingu jednego, olbrzymiego, przeraźliwie niezrozumiałego turnieju. Jak część widzów może zdawać sobie sprawę, arce turniejowe są zwykle robione przez twórców, aby pospiesznie zapchać czas antenowy potrzebny na rozplanowanie dalszej fabuły. Tymczasem historia Kami no Tou stoi na tej wielkiej kliszy pojedynkowania się między sobą, ponieważ tak trzeba i już. Jest to zarazem bardzo łopatologiczny sposób, aby budować między postaciami sojusze i niesnaski (oczywiście bez rozwijania czyichkolwiek charakterów), doprowadzać do "szokujących" zwrotów akcji i tworzyć multum okazji do prania się po pyskach. Jednocześnie w żaden sposób nie czuję więzi z bohaterami, ponieważ a) są wrzuceni do morderczej gry, przez co każdy ze cztery razy diametralnie zmieni sposób postępowania na skutek zdrady czy innego wbicia noża w plecy, b) są dyskusyjnie ciekawi i w większości dość mocno płytcy. Znaczy, dobra, rozumiem, że obsada z drugiego planu z pewnością zaskarbia sporo sympatii, na czele z przystojnym, tajemniczym Khunem, bo tacy zawsze mają +5 do fangirlizmu. Gorzej, że dwójka głównych bohaterów to okropnie drętwe kukły, a Yoru/Bam jest tworzony na podobieństwo przymulonego Jezusa, który cierpi za narody, a mimo to jest wykokszony w kosmos. No i jeszcze ostatni zarzut, z którym zgodzą się nawet fani webtoonu - przede wszystkim fani webtoonu - dotyczący tego, że akcja pędzi do przodu w tak zawrotnym tempie, że nikt nie jest w stanie zrozumieć połowy dziejących się na ekranie rzeczy. O co w ogóle chodziło w tych grupowych walkach z rudym Rankerem? Na czym, do cholery, polegały te całe pozycje? Kto wiedział o czym i kto zdradził kogo? Jakie niby były kryteria "zaliczenia" testu? W ogóle wtf? Jeśli wierzyć doniesieniom z Internetu, a są one nadzwyczaj zgodne, to twórcy anime ostro polecieli w kulki i próbowali wepchnąć pierwszą część komiksu w jeden sezon, przy okazji wycinając sporo scen i dialogów, które były niezbędne do zrozumienia bieżącej akcji. I jasne, nie ma pewności, że adaptując wszystko wiernie dostalibyśmy w pełni angażującą historię (wątpię ze względu na spore uprzedzenia do motywu turniejowego i głównego bohatera), jednak w sytuacji, gdy fabuła jest oskalpowana z jakiegokolwiek zdrowego pacingu, to to nie ma prawa się udać. Więc o, się nie udało.

5/10 - przy dobrych wiatrach sięgnę po webtoon, ale i tak muszę odpocząć i zapomnieć o wrażeniu pozostawionym przez anime. Niektórych dzieł kultury zwyczajnie nie powinno się przerzucać na inne medium, bo skończy się to srogą porażką.

Nami yo Kiitekure

Zwierzęca Maska chce ciebie do swojej armii!

Minare Koda przeżyła właśnie głębokie rozczarowanie miłosne - zerwała z chłopakiem, który nie dość, że ją zdradzał, to jeszcze naciągnął ją na znaczną sumę pieniędzy pod pretekstem pomocy swojemu choremu ojcu. Minare postanawia zapić smutki znacznymi ilościami alkoholu, jednocześnie wylewając żale (ale wlewając gorzałkę do swojego gardła) przez wąsatym nieznajomym, niejakim panem Matou. Następnego dnia Minare w dość niespodziewany sposób dowiaduje się o profesji pana Matou - jest on bowiem właścicielem stacji radiowej, a pijany monolog porzuconej kobiety zostaje nagrany, a następnie upubliczniony na antenie radia w biały dzień. Wściekła Minare leci na złamanie karku do studia, nie wiedząc jeszcze, że miejsce, do którego zmierza, stanie się punktem zwrotnym w jej własnej radiowej karierze.

Podjęłam słuszną decyzję, żeby poczekać z nadrabianiem odcinków aż do momentu uzbierania się większej puli. Pierwsze dwa-trzy epizody wprowadzają więcej zamieszania niż wprowadzają - tyle że do świata przedstawionego - ale kiedy już chronologia wydarzeń zostaje uporządkowana, a postacie odnajdują należne im miejsce na ekranie, zaczyna się naprawdę angażująca historia celująca w gust dojrzałego odbiorcy. Wszystko, w co powątpiewałam po obejrzeniu pierwszego odcinka, potem zaczęło nabierać znacznie większego sensu albo trafiać w moje poczucie humoru. Po pierwsze zaprzyjaźniłam się z głosem Minare i choć słyszałam bardziej uzdolnione seiyuu, to przyznaję, że jak na taki prawie-że-debiut to wyszła z tego naprawdę niezgorsza rola. Po drugie spodobał mi się tutejszy absurd i nawiązania do bardzo szeroko pojętej popkultury, czerpiącej garściami również z zachodnich produkcji, od Star Warsów czy Matrixa (z honorowym wspomnieniem Keanu Reevesa, bo każde napomknięcie o Keanu to teraz +100 do prestiżu) po The Walking Dead. No i po trzecie - zainteresowała mnie tematyka, nietuzinkowa, a zarazem będąca częścią normalnego życia niczym te wszystkie serie o słodkich dziewczynkach wykonujących ciekawe aktywności klubowe. Początkowo bałam się, że Minare poprowadzi audycje, podczas których będzie odpowiadać na telefony od słuchaczy i pokrętnie pomagać im w rozwiązywaniu jakichś trywialnych problemów sercowo-życiowych. Tymczasem jej programy to głównie ostro improwizowane przedstawienia, mocno wzorowane na sławnej historii o amerykańskim słuchowisku Wojna światów, podczas którego przerwano normalny program i zaczęto nadawać emocjonującą relację "na żywo" z inwazji kosmitów (o czym wspominają też w anime, ale polecam poczytać co nieco na własną rękę). W efekcie daje to serię mocno komediową, zrealizowaną z masą serca i niezłego gustu do oprawy audiowizualnej, ale też wymagającą od widza pewnego skupienia i zaangażowania w radiowy półświatek. Trzeba tylko jakoś przecisnąć się przez ten początek, żeby potem móc nabrać głębokiego oddechu i napawać się przyjemnym powiewem absurdu.

7/10 - pewnie gdyby Golden Kamuy mogło dziać się we współczesności, to zyskałoby miano Nami yo Kitekure (i nie bez znaczenia jest tu fakt, że akcja dzieje się na Hokkaido, a pewna postać ma ciągoty do kultury Ajnów).

Otome Game no Hametsu Flag shika Nai Akuyaku Reijou ni Tensei shiteshimatta...

Tak strasznie brakowało mi w tym świecie konsoli, ale dzięki temu będę się chociaż mogła pobawić w Just Dance!

Podczas niefortunnej (a może jednak błogosławionej?) w skutkach przechadzki pewna kilkuletnia, rozwydrzona szlachcianka imieniem Catarina potyka się i ląduje czołem prosto w chodnik. Nie sposób nie pomyśleć, że sobie na to, zołza, zwyczajnie zasłużyła, ale jednocześnie w głowie Catariny dzieje się coś niepokojącego. Przed oczami pojawiają jej się nieznane obrazy z zupełnie innego świata, gdzie ona sama była zwykłą, przeciętną dziewczyną. Dziewczyną, która lubiła wspinać się po drzewach i siedzieć po nocach przy grach otome, a która... tragicznie zginęła w wieku siedemnastu lat! Lecz oto proszę, można by było pomyśleć, że ma niesamowitego farta, skoro odrodziła się w ciele wspomnianej szlachcianki z rodu Claes, ale w tym jest kolejny pies pogrzebany. Catarina rozpoznaje, że obecny świat to miejscówka prosto z gry otome Fortune Lover, a ona gra w niej główną antagonistkę, na którą czekają same złe zakończenia!

Bawiłam się przy Hamefurze naprawdę świetnie, ale nie będę też ukrywać, że jest to seria wyraźnie nierówna. Raczej nie lubię grzdyli, ale gdy na ekranie królowała mała Catarina, miałam ochotę rzucać w ekran samymi dziesiątkami - w dzieciństwie główna bohaterka była energiczna, otwarta i niesamowicie uprzejma, co łatwo zaskarbiało sympatię widzów, a zarazem pakowało ją w masę uroczych kłopotów. Normalnie taka druga Main, tylko z mniejszą smykałką do wynalazków (aczkolwiek epilog powie wam, że nie należy lekceważyć rzemiosła zabawkarskiego). Jednocześnie dziejące się w młodości sytuacje wydawały się bardziej naturalne i zróżnicowane, a Catarina nie była sprowadzana do bycia głuptaskowatym obżartuchem, który nie dostrzega regularnie wygłaszanych wyznań miłosnych. Znów w przypadku dorosłej Catariny fabuła raz meandrowała w rejony rozwijania backgroundu poszczególnych postaci i to było naprawdę fajne (np. jak wyjazd do domu rodzinnego Marii albo wątek "niby-chyba-odrodzenia" Sofii), a raz wywalała się na odcinkach, które pretendowały do bycia nudnymi fillerami (egzamin w dungeonie, zaklęta księga). Jestem też zdziwiona, jak mało miejsca zajęło tu nabijanie się ze schematów gier otome. Myślałam, że pomysł będzie stanowił idealny pretekst do tego, żeby posiedzenia kryzysowe odbywające się w głowie Catariny wytknęły wszystkie bolączki tego medium. A tu tak trochę niekoniecznie. Mimo to jest to jeden z wciąż dość nielicznych isekajów, po które warto sięgnąć i które reprezentują sobą coś innego, szczególnie pod kątem porządnych, nieprzekokszonych (a nawet niedokokszonych) protagonistek. Warto pochwalić już sam reverse-harem, który nie dość, że udostępnia wszystkie opcje orientacyjne, to jeszcze każda relacja jest budowana zupełnie inaczej. Dla przykładu taka Sofia twardo obstaje przy dozgonnej przyjaźni i przy okazji supportuje swojego brata Nicola w miłosnych staraniach, Alan wciąż tak trochę nie ogarnia, że za lubieniem Catariny może stać coś więcej, a znów Gerald (vel Dżiordo-sama, bo seiyuu tak bardzo niepełnosprytne) często i gęsto okazuje swoją pasję, szczególnie że jest na uprzywilejowanej pozycji bycia oficjalnym narzeczonym od kilku ładnych lat. Szkoda, że Keithowi musiało coś odbić i stara się wkroczyć na zakazaną ścieżkę "incestu-niepowiązanego-przez-krew", ale jeszcze ma chłopak czas, żeby z niej zawrócić. A jako że siła chemii między postaciami zawsze zwycięży nad pretekstową fabułą, tako i przebieram palcami u stóp, czekając na zapowiedziany drugi sezon.

7/10 - dałabym pół punta wyżej za świetny opening, ale nie bawię się w rozdrabnianie skali. Należą się za to gromkie brawa za niezłe domknięcie sezonu i zrobienie po prostu fajnego otome-isekaja (co powinno być już absurdem w absurdzie).

Plunderer

Poziom animu taki niski, że bez podłogi ani rusz.

Tegosezonowy konkurs na bohatera/bohaterkę o najbardziej skrzywionym dzieciństwie uznaję za oficjalnie rozpoczęty! Beztroskie życie małej Hiny skończyło się w momencie, gdy jej rodzicielka została wciągnięta do Otchłani przez zastęp czarnych rąk. W ostatnich chwilach mama zdążyła jednak wcisnąć córce w dłoń tajemniczą kulę z pokaźnym numerem 10000 i poprosić, aby ta odnalazła Czerwonego Barona - legendarnego bohatera przyzdobionego białą gwiazdą. Samotna Hina nie ma więc innego wyboru jak tylko ruszyć w długą, niepewną drogę. Po pięciu latach trafia wreszcie na trop i przybywa do miasta, o którym krążą plotki, że widziano w nim nie byle kogo, a właśnie legendarnego Czerwonego Barona. Przy okazji Hina dowiaduje się dwóch istotnych rzeczy. Po pierwsze każdy człowiek nosi na swoim ciele licznik związany ze stanem życia - należy dbać o jego wzrost, bo jeśli numer spadnie do zera, osoba zostanie wtrącona do Otchłani. Po drugie natomiast Hina zostaje uświadomiona, że choć Czerwony Baron nie jest żadną bajką, to problem polega na tym, że żył trzysta lat wcześniej...

O istnieniu Plunderera wiedziałam jeszcze przed emisją anime za sprawą wydawanej przez Waneko mangi i choć nie miałam okazji jej tknąć, to już od kilku miesięcy obijały mi się o uszy sporadyczne opinie, że "w fabule się dzieje" i że "co chwila są tam grube plottwisty". Z drugiej strony nie do końca ufałam kresce, tym bardziej że autor odpowiada również za stworzenie Sora no Otoshimono i choć tamtej serii nie czytałam ani nie oglądałam, to wizerunek niebotycznie piersiastej anielicy chyba każdemu wiekowemu otaku zapadł w pamięć. Z tym oto sprzecznym odczuciem zabrałam się do oglądania animowanego Plunderera, bo ściągnięte megabajty nie bolą w kieszeń, a mangową biblioteczkę zawsze zdążę uzupełnić... i bardzo dobrze zrobiłam, bo nic, co już z okładek epatuje mało smacznym ecchi (ach ten tomik 8 i 14), nie może wyjść nikomu na zdrowie. Właściwie to z pewnym rozbawieniem śledziłam postęp ślamazarnie budowanej historii, a także głosów zachwytu fanów, które pod koniec emisji zmieniły się w jęk zawodu i grupowych złorzeczeń. No ale przechodząc do konkretów - po pierwsze na obśmianie zasługuje animacja, tak brzydka i nieskładna, że skojarzenia z Ore ga Suki na no ha Imoto Dakedo Imoto ja nai nie wydają się zupełnie bezpodstawne (aczkolwiek nie, nie wyszło aż tak tragicznie, bo postacie w Plundererze chociaż od czasu do czasu się poruszały). Bohaterowie podczas walk wymieniali między sobą ciosy składające się z zaledwie kilku zapętlonych do niemożliwości klatek, a kiedy nic poważnego się nie działo, to ruch ograniczał się w dużej mierze do kłapania ustami i przejazdów kamery po statycznych obrazkach. Fabuły wcale nie ratują żadne zwroty akcji, tylko wymówki wyciągane z tyłka i tak samo szybko tam wracające, a tak przykrego wykorzystania motywu podróży w czasie to już dawno nie widziałam (no dobra, widziałam - w RErideD). Zamiast powoli podbudowywać napięcie czy teasować przyszłe tajemnice, twórcy woleli robić co chwila epizod fillerowy skupiony na chlaniu, macaniu i traktowaniu kobiecych postaci jako potencjał rozpłodowy. I żeby to jeszcze były jakieś smaczne sceny, ale nie - Licht na modłę klasyki sprzed dwudziestu lat wsadza dziewczynom nos między piersi albo głowę między uda, z lubością zaciągając się zapachem zwietrzałych majtek. No i na koniec obsada, czyli gromada postaci płaskich jak ten papier toaletowy z darmowego kibelka. Główna bohaterka jest naiwna i ma małe piersi, inna bohaterka jest naiwna i ma duże piersi, protagonista umie walczyć, jest zboczony i od czasu do czasu angstuje na odludziu niczym Sasuke... o taką to dogłębną charakterystykę pan autor się pokusił. Fanom ecchi życzę jak najlepiej i mam nadzieję, że na naszym rynku regularnie będą się pojawiać nowe tytuły, ale wydanie Plunderera to chyba było za jakąś karę.

2/10 - to dla mnie prawdziwy zaszczyt móc wlepić tak niską ocenę. Nieczęsto zdarza się bowiem seria tak zła, że już aż nie do odratowania w jakimkolwiek jej punkcie. Od jedynki uchronił jedynie fakt, że postacie Jaila czy Nany w zupełnie innej historii nawet dałoby się lubić. No i ja swoją ultimate jedynkę już mam...

Yesterday wo Utatte

To ja - moe się nazywam. Stalkingu i gadulstwa nieustannie nadużywam!

Rikuo Uozumi ma o sobie niezbyt wysokie mniemanie. Minęło sześć miesięcy, odkąd ukończył studia, a jego kariera zawodowa już woła o pomstę do nieba. Rikuo był zniechęcony wizją wbijania się w sztywny garnitur i ubiegania się o ciepłą posadkę korpo-szczura, dlatego odpuścił sobie wszelkie starania i tak sobie o, egzystuje, pracując na pół etatu w spożywczaku i okazjonalnie dokarmiając na zapleczu kruki. Pewnego razu natrafia na tajemniczą dziewczynę, Haru, która najpierw wyprasza u niego darmowe bento, a później zaczyna go regularnie odwiedzać w pracy (do kompletu z siedzącym jej na ramieniu krukiem Kansuke). W międzyczasie organizowany jest zlot absolwentów uczelni, na którą uczęszczał Rikuo. Mężczyzna jednak nie zamierza się na nim pojawiać z dwóch względów: pierwszym jest status pracowo-majątkowy, a drugim - obecność koleżanki, w której główny bohater beznadziejnie się podkochiwał...

Po pierwszym odcinku postanowiłam odłożyć serię aż do jej zakończenia, ponieważ spodziewałam się, że to jedna z tych obyczajówek, w których akcja będzie toczyć się dość wolno. Nie spodziewałam się jednak, że AŻ TAK. Wiem, że na tym polega miłość między dorosłymi ludźmi w prawdziwym życiu - że więcej jest łażenia i gadania, sporadycznie jakieś kino albo spacer po pobliskim parku i w sumie tyle, tak się rodzi związek na długie lata. Gorzej, że mimo tego planu minimum do zrealizowania przedstawieni bohaterowie są strasznie jednowymiarowi i niczego się nie uczą przez cały czas trwania serii. Rikuo nie grzeszy przebojowością i choć na początku sądziłam, że będziemy obserwować jego powolne dojrzewanie i coraz większe zaangażowanie w fotografię, to do samego końca wydawał się być kompletnie martwy w środku. Niby poczciwy facet, który nie skrzywdziłby nawet muchy, ale sprawia przy tym wrażenie, jakby ona sam ledwo co żył z dnia na dzień. Rou był chociaż o tyle w porządku, że jasno wiedział, co chciał robić w życiu, ale na tym jego zalety natychmiast się kończyły, bo poza tym był zaborczym gnojkiem, który wpieniał się mimo tego, że jego love interest jasno twierdziła, że nie jest nim zainteresowana. Najgorsze w tym wszystkim były jednak dziewczyny, jedna bardziej irytująca od drugiej. Nie znoszę Haru, która stalkuje głównego bohatera, wpycha mu się do pracy bądź domu i nieustannie robi sugestie, jakoby jedynym właściwym rozwiązaniem było to, gdyby się zeszli. To nie jest relacja oparta na "dobrej chemii", a na "byciu napastliwym", na dodatek wyraźnie jednostronnie. Shinako nie jest wcale lepsza, bo z jednej strony ciągle zasłania się miłością do dawno zmarłego chłopaka, ale z drugiej ma jakiś dziwny syndrom psa ogrodnika, co samemu nie zaakceptuje uczuć swoich adoratorów, ale też nie pozwoli, żeby związali się z kimś innym. A to zakończenie i nagły zwrot pairingów o sto osiemdziesiąt stopni? Prawdziwa wisienka na torcie. Serio, ani to wszystko nie jest romantyczne, ani swojskie i życiowe. Prędzej patologiczne i ocierające się o tanią, polską telenowelę. Co z tego, że bohaterowie ciągle używają górnolotnych stwierdzeń albo deklaracji związanych z uczuciami, skoro w serii zupełnie zabrakło miejsca na rozwój uczuć poprzez trywialne sytuacje? Poprzez rozmowy o fotografii, krukach, sklepach całodobowych i innych pierdołach? Przypomina to bardziej sztukę wystawianą w teatrze, a nie "realny" wycinek życia zrealizowany technikami animacji. Właśnie przez takie serie zaczynam sobie przypominać, dlaczego kiedyś tak strasznie nie lubiłam obyczajówek...

4/10 - brawo, Doga Kobo. Udało ci się zrobić coś tak ładnego i przeraźliwie nudnego, że nawet sprzedaż gadżetów tego nie uratuje. Zostań ty lepiej przy komediach i słodkich dziewczynkach, co? Ślicznie proszę...


Wyróżnienia specjalne:

Najlepsza grafika
Chyba nie przestanie mnie zachwycać, jak fantastycznie i zabawnie wygląda animacja w Kaguya-sama wa Kokurasetai?: Tensai-tachi no Renai Zunousen. Że niby w komediach nie liczy się strona wizualna? A więc żryjcie to!
 
Najlepsza muzyka 
Jako że nie lubię uwzględniać kontynuacji anime, bo w nich soundtracki bazują na tym, co już było, dlatego miałam mocno ograniczone pole do popisu. Wydaje mi się jednak, że muzyka w Kami no Tou okazała się najbardziej wyrazista i interesująca... o ile tylko potraktuje się ją jako osobny byt w mocnym oderwaniu od mało sprawnie prowadzonej fabuły.

Najlepszy opening

Nawet trochę się wahałam mimo dość ograniczonej puli zawodników, jednak pozostanę wierna pierwszemu wrażeniu i ogromnej sympatii do openingu z Hamefury. Nawet bez oglądania anime wprawia w strasznie pozytywny nastrój, a i animacja dobrze podkreśla tempo piosenki (nawet jeśli skupia się wyłącznie na przedstawieniu ekipy bohaterów).

Najlepszy ending 
Gdyby nie to, że anime BNA trochę zamęczyło widzów stosowaniem piosenki z endingu również jako insert song, to nie byłaby taka głupia opcja. A tak oddaję głos na Kakushigoto i nostalgicznie-emocjonalny spacer przez miasto w wykonaniu Hime.

Najlepsza postać

Brak ciągłości fabuły i randomowe przygody Main trochę naruszyły moją wiarę w sens animowanego Honzuki no Gekokujou 2, ale wciąż mały mól książkowy zajmuje honorowe miejsce w moim serduszku. Gdyby można było zrobić takie porządki w naszym Kościele...

Moje OTP
Kaguya-sama wa Kokurasetai?: Tensai-tachi no Renai Zunousen ciężko brać zupełnie na serio pod względem romansowym, ale nie da się też ukryć, że tym razem Shirogane i Shinomiya zaliczyli kilka wyjątkowo uroczych momentów kulminacyjnych, stojących tuż-tuż nad przepaścią wyznania.

Największe feelsy
Jeśli chcecie sobie zafundować jeden, wielki, niekoń-, znaczy, kończący się na 12 odcinkach rajd po uczuciach, to odpalcie sobie Kakushigoto. Efekt murowany. Niby to beztroska, mało skomplikowana komedia, ale jak już przechodzimy do wątku wychowywania Hime, to nie ma takiej mocy, żeby nie otworzyła się w człowieku szufladka zarezerwowana do tej pory na feelsy związane z Usagi Drop.

Największe wtf?!
 
Oho! Świat może się walić, a ludzkość bunkrować w domach, ale złe anime zawsze znajdą miejsce w ramówce. Pod kątem złych zaskoczeń przekazuję palmę pierwszeństwa na ręce twórców Plunderera, a honorowego rododendrona totalnego zawodu wręczyłabym autorowi oryginalnej mangi.

Moje guilty pleasure
...a tu sobie znów wstawię Gleipnira, bo jak się wie od początku, na co się człowiek pisze, to i satysfakcja z oglądania jest zupełnie inna. Trochę szkoda, że się tym twórcom robienie battle royale z nastolatkami ciągle nie znudziło, ale miło, że jak już się rzucają na głęboką wodę, to chociaż z porządną kadrą animatorów.

Największy zawód
 
Ze względu na to, ile ja się naczytałam o genialności webtoonu Kami no Tou, nie mogło być mowy o innej decyzji. Jestem zawiedziona, rozczarowana i nawet troszkę zniechęcona, przynajmniej na te kilka-kilkanaście tygodni. Teraz boję się otworzyć lodówkę, bo znów wyskoczy na mnie jakiś arc turniejowy...

Najlepsza kontynuacja
 
Kontynuacje obejrzałam całe dwie i o obu mam całkiem wysokie mniemanie (nawet jeśli fabułę mają dość epizodyczną), jednak technicznie wygrywa bezdyskusyjnie Kaguya-sama wa Kokurasetai?: Tensai-tachi no Renai Zunousen. Gdyby każda seria dostawała sequel tak równy poziomem, to chyba popłakałabym się ze szczęścia.

Najlepsza nowa seria
 
Podobnych sobie poziomem serii było nawet kilka, ale Kakushigoto ma tę wyższość, że jest tworem wartościowym, pieczołowicie zrealizowanym, kompletnym i dobrze podsumowanym. Dodając to tego fakt, że nie jest to produkcja autorska, ale adaptacja, należy tym bardziej docenić fakt, że twórcy potrafili dostarczyć pełnowartościowy produkt, a nie tylko reklamę bez szans na kontynuację

Prześlij komentarz

2 Komentarze

  1. Minuta ciszy dla Railguna.

    Udało mi się skończyć dwie serie z wiosny.
    Kami no Tou – dla mnie takie dość… przeciętne? Przy podsumowaniu rocznym pewnie będę sobie przypominać że no faktycznie, coś takiego było. Też widziałam masę głosów, że dalej się dopiero zaczyna, ale trochę "no i co z tego", skoro 13 odcinków mnie nie zachęciło.
    No i Rak jest dużo lepszym gadoludziem niż Anak (przy założeniu, że jest jakąś jaszczurką). You can’t change my mind.

    Gleipnirem zastąpiłam Dzianego Detektywa (tak, podmieniłam jedną średnią rzecz na drugą rzecz bez oczekiwań). Podpisuję się obiema rękami pod komentarzem „fanserwis poziom: dlaczego”, ale poza tym cały sezon COŚ mi zgrzytało. Dopiero na koniec doszłam do wniosku, że mam wrażenie, jakby Gleipnir usiłował opowiedzieć dwie historie równocześnie, i jednocześnie nie opowiedział żadnej.
    …i chyba jednak mimo jak najbardziej realności broni nie do końca umiem wziąć na poważnie gigantycznego pluszaka.
    W ogóle co to ma być, Shuuichiemu dosłownie oderwali głowę, a komentarze po odcinku (przynajmniej te, które ja widziałam) skupiały się na bieliźnie Clair? Halo?! URWALI MU GŁOWĘ?!

    Z innych rzeczy: to też jeszcze trwa i też zaliczyło przerwę, ale Dziab, jeśli masz 5 minut (dosłownie), polecam obejrzeć pierwszy odcinek Olympia Kyklos. Zdecydowanie moje największe wtf sezonu ze względu na… wszystko. (zgadnij kto kontynuuje oglądanie mimo to, a może właśnie z tego względu?)
    Ta animacja wiatru wzruszającego wyrzeźbione włosy… Nie, serio, choćby żeby wiedzieć że coś takiego powstało i zachodzić w głowę czemu :’)

    P.S. Obejrzałam zakochane kitle – solidne, choć bardziej podobały mi się początkowe odcinki z luźnym powiązaniem wątków, niż ta końcowa drama bo och-on-ją-przytulił-och-ona-uciekła. Dzięki za polecenie, poleciłam dalej, też się spodobało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano minuta ciszy dla Railguna. Drugiego couru nie zacznę dopóki nie wyjdzie ostatni odcinek.

      Kami no Tou - ano prawda. Nawet jeśli uznajemy to anime jako maleńki fragment historii i reklamówkę, to wciąż powinno jakość zachęcającą do zapoznania się z oryginałem czy tam dalszą fabułą. A póki co czuję katharsis po uwolnieniu się od Bama, Rachel i paru nadaktywnych księżniczek. Rak to przynajmniej wiedział, czego od tego turniejowego bullshitu wymagać (chociaż czasami nie był lepszy od Anak w swoim wkurwie na wszystko i wszystkich). Minuta ciszy za niewykorzystany potencjał Nobuhikiego w roli Khuna.

      Glepnir - oł maj, tak bardzo współczuję. Zamienił stryjek siekierkę na kijek, co? Wątki zaczynały się i urywały jak chciały, więc powiedziałabym, że tam było więcej niż tylko dwie historie... ale rozumiem, największe zamieszanie wprowadził ten zwrot akcji, który wykwitł ni z tego ni z owego na dwa odcinki przed finałem. Dawanie hintów na rozwój fabuły: robisz to źle. Nie dziwię się jednak, że widzowie przywiązywali większą wagę do bielizny Clair niż do stanu zdrowia Shuuichiego. W końcu wiadomo, że protagoniście nie ma prawa stać się nic złego (miażdżenie i przerabianie na kotleta mielonego jest dla słabych), a angażowanie animatorów do projektowania wcale zacnych koronek to jednak niecodzienny widok.

      Jako że nie mam obecnie co robić, bo wzorowo pokończyłam wszystkie serie wiosenne, a letnie dopiero od piątku, więc obejrzałam teraz z rozpędu pierwszy odcinek Olympia Kyklos. O MÓJ BOŻE. Powinnam się spodziewać, że nic, co związane z Grecją, nie może być normalne animacyjnie, ale to było o pięć poziomów wyżej niż Sekkou Boys i Thermae Romae. Momentami miałam aż dreszcze, a momentami śmiałam się w głos. Dobra. Masz mnie. Będę oglądać, ale boję się, że przy 6 odcinkach na sezon i 24 w planach to się nie zmieści do podsumowania roku.

      PS. Cieszę się, że polecajka nie poszła na marne i nawet względnie podpasowała <3 Nie mówię, że ta drama nie było nieco zbyt przeciągnięta - well, prawo nagłego robienia fabuły nawet w seriach, które nie zwracały na to żadnej uwagi - ale rozumiem, że próbowano jakoś podsumować relację. Btw śmieszna rzecz - dwa razy przy oglądaniu Kitelków myliłam się przy kolejności oglądania odcinków, ale jakoś nie wpłynęło to na zrozumienie akcji XD

      Usuń