W marcu jak w garncu... a może jak na planszy shogi? - recenzja mangi Marcowy lew (tomy 1-4)

Są takie tytuły, które najfajniej czyta się w ściśle określonych warunkach - Beztroski kemping idealnie sprawdza się do kocyka, podusi i nadzianych na patyk pianek, Atak tytanów zapewnia niezapomniane wrażenia podczas intensywnych burz, Dr. Stone może stanowić niezwykle cenne kompendium wiedzy, które pomoże przetrwać nieoczekiwaną apokalipsę (nawet taką trwającą zaledwie kilka tygodni)... a w marcu warto sięgnąć po Marcowego lwa, oczywiście. Nie chodzi tu jednak o czas trwania akcji, bo ten obejmuje tak naprawdę wszystkie dostępne w naturze pory roku, a o przydomek zwycięzcy ważnego cyklu zawodów shogi, nazwę dzielnicy, gdzie mieszkają trzy przemiłe siostry, oraz o wiosnę życia pewnego zagubionego nastolatka, który stara się wpasować w rolę profesjonalnego, walczącego o awanse gracza, a jednocześnie jak każdy dojrzewający dzieciak musi w międzyczasie porządkować masę sprzecznych emocji i próbować odnaleźć swoje miejsce na świecie. Z tego też względu powinniście się przygotować się na długą, wielowarstwową podróż meandrującą między uroczą codziennością, rodzinnymi perturbacjami, japońską tradycją, zmaganiami na poziomie metafizycznym i całym tym miszmaszem, który trójwymiarowi ludzie zwykli nazywać Życiem.

Puszczenie sobie w tle soundtracku z anime mile polecane!


Tytuł: Marcowy lew
Tytuł oryginalny: 3-gatsu no Lion
Autor: Chica Umino
Ilość tomów: 15+
Gatunek: dramat, okruchy życia, komedia
Wydawnictwo: Dango
Format: 182 x 128 mm (bez obwoluty, ze skrzydełkami)


Rei Kiriyama wedle znawców tematu jest uznawany za rasowego geniusza - jako piąty człowiek w historii osiągnął poziom zawodowego gracza shogi już w wieku gimnazjalnym. Na dodatek warto nadmienić, że każdy z jego sławnych poprzedników przynajmniej raz został meijinem, czyli najlepszym zawodnikiem w całej Japonii. Szczęściarz z niego, czyż nie? Mieć tak wrodzony talent do kompletu z obiecującymi perspektywami na niesamowitą karierę? No właśnie... niekoniecznie. Rei wcale nie postrzega się w kategoriach geniusza czy czegokolwiek w tym rodzaju. Wręcz przeciwnie. Kiedy w dzieciństwie stracił całą najbliższą rodzinę, jedyną osobą, która wyciągnęła do niego pomocną dłoń, był przyjaciel taty ze Związku Shogi - wtedy też Rei celowo rzucił się w wir grania, żeby tylko zasłużyć na miejsce w nowym domu. Niestety, chłopak szybko przesadza w drugą stronę i tak zaskarbia sympatię zakochanego w shogi "ojca", że wywołuje tym nienawiść przyszywanego rodzeństwa. Wraz ze spóźnionym rozpoczęciem liceum Rei decyduje się więc usamodzielnić (czyt. odseparować, żeby nie pogarszać sytuacji) i przeprowadza się do pustego, zimnego mieszkania w Rokugatsu-cho. I kto wie, jak potoczyłoby się życie takiego odludka, który maniakalnym graniem w shogi stara się nadać swojej egzystencji jakikolwiek sens, gdyby w wyniku mało humanitarnego potraktowania przez pewnych kolegów Rei nie trafił przypadkiem do domu trzech sióstr Kawamoto (plus dziadka z kotami). Tam znajduje masę życzliwości, radości i prostego, ludzkiego dobra, dzięki którym zaczyna stopniowo inaczej patrzyć na świat i na nowo znajdywać siłę do grania w shogi.

Pastelowe dzieła sztuki na okładki mangi przyjmę tanio~

Marcowy lew to niezwykle złożona opowieść o relacjach międzyludzkich we wszystkich możliwych konfiguracjach - o więzach rodzinnych i przysposobiono-rodzinnych, o walce między rywalami, o szacunku do mistrzów, o znajdywaniu wspólnego języka z kolegami w szkole, o trzymaniu sztamy z przyjaciółmi i o wielu, wielu innych... ufff! Nie umiem nawet wymienić wszystkich tych mniejszych i większych wątków, które składają się na tutejszy mikroświat! Warto mieć jednak świadomość, że Rei to tylko epicentrum całej opowieści i jej najczęstszy narrator, ale na nim samym historia zdecydowanie się nie kończy. Cały czas dawkuje nam się informacje o innych postaciach, o ich problemach, motywacjach, aspiracjach czy podejściu do innych ludzi. Fantastycznym przykładem może być tu np. Nikaido, samozwańczy przyjaciel Reia i nastolatek będący tak jak on częścią Związku Shogi. Gdy poznajemy Nikaido, jest on głośnym, natrętnym chłopakiem z lekko przerośniętym ego, który co prawda szanuje Reia, ale trochę za mocno naprasza mu się swoją obecnością. Później Nikaido trafia w odwiedziny do sióstr Kawamoto, gdzie pokazuje swoje przyjazne, profesjonalne podejście do dzieci i do nauki podstaw gry w shogi. Jeszcze dalej widzimy go w zestawieniu z Shimadą 8-dan, wobec którego zachowuje się z respektem i prawie dziecięcym podziwem. Złożoność charakteru każdej pierwszo- i drugoplanowej postaci jest niesamowita. Trzeba też oddać pani Umino, że ma niesamowity dryg do budowania obyczajówek, które nie są popychane od jednej wielkiej dramy do drugiej, ale po prostu żyją swoimi małymi, barwnymi epizodami.

Przystawka przed lekturą mangą, którą można się zasłodzić.

Zdaję sobie sprawę, że wielu niedoszłych czytelników może odstręczyć to, że manga jest silnie związana z shogi i całą kulturą grania. Odpowiem na to jednak tak - jestem po dwóch sezonach anime (każdy po 22 odcinki) i czterech tomach mangi, a jedyną wiedzę, jaką wyniosłam odnośnie shogi, to fakt, że gracze przesuwają pionkami. Serio! Nie mam absolutnie zielonego pojęcia, co się dzieje na planszach, szczególnie że z kanji umiem rozpoznać jedynie znak na "miłość", a i tak potrafię czerpać ogromną satysfakcję z obserwowanych pojedynków. Jasne, autorka korzysta z fachowej pomocy zasłużonego shogisty, pana Manabu Senzakiego, ale sama pani Umino ma dość podstawową wiedzę w tym temacie. Dba o detale, żeby oddać szacunek tej niezwykle ważnej dla kultury Japonii grze, jednak równie mocno, o ile nie mocniej, stara się po prostu oddać pasję i uczucia stojące za działaniami graczy. Graczy, którzy tak jak my, fani mangi i anime, są przede wszystkim ludźmi. I dlatego śledząc fabułę Marcowego lwa kompletnie nie przejmuję się tym, żeby poprzez ustawienie pionków próbować rozgryźć, kto i dlaczego ma przewagę podczas meczu, ponieważ te same informacje mogę wyczytać np. z zaskoczonych min obserwatorów meczu lub wewnętrznej narracji jednego z graczy. Dodatkowo im dalej w las, tym pani Umino sięga po coraz bardziej obrazowe metafory, ułatwiające zrozumienie powagi danej gry. Zarzucę tutaj drobnym spoilerem do fabuły dalszych, niewydanych jeszcze tomów, ale kiedy wspominam sobie mecz Yanagihary z Shimadą i całą tamtejszą przenośnię z bezkresnym, spalonym polem... och, ta jedna scena wryła mi się w serce mocniej niż setki epickich walk z topowych shounenów.

Gość w dom, pudding w dom!

Tym, co sprawia, że angażujemy się zarówno w warstwę obyczajową, jak i mało zrozumiałą część sportówkową, są bohaterowie z całego spektrum wieku, płci, doświadczenia życiowego i stanu ducha. Chwała niech będzie seriom, które wychodzą poza utarty szablon i nie kiszą się wyłącznie w szkolnym sosiku! Z drugiej znów strony - jasne, nie da się ukryć, że historia dotyczy głównie zagubionego licealisty-shogisty-protagonisty, czyli Reia Kiriyamy. Ale to wciąż bardzo, baaardzo złożona postać. Na początku sprawia wrażenie zapyziałego mruka, który nie wzbudza szczególnej sympatii czytelnika i mamy raczej ochotę zasunąć mu solidnego kopa w zadek, żeby przestał snuć się z kąta w kąt niczym pozbawiony śniadania wampir energetyczny. Stopniowo zaczynamy jednak rozumieć, skąd wynika to jego wyobcowanie, aż wreszcie fala dobroci sióstr Kawamoto rozbija twardą skorupę wymuszonej samodzielności Reia i zaczyna on również dawać coś od siebie. Mało jest w mangowym świecie głównych bohaterów, którzy tak mozolnie, a jednak tak pięknie ewoluują na przestrzeni swojej serii. Już w tych czterech pierwszych tomach można zauważyć niesamowity postęp na każdej płaszczyźnie. Kompletnie milczący odludek z pierwszego tomu, który całymi dniami ćwiczy tylko grę w pozbawionym jakichkolwiek mebli mieszkaniu, poprzez kontakt z innymi zawodnikami staje się miłym, lekko nieśmiałym chłopakiem, który w tomie czwartym zaczyna uczęszczać na grupowe warsztaty i opiekuje się Shimadą, kiedy ten musi jeździć na kolejne pojedynki z meijinem Soyą. A potem - zaręczam - będzie jeszcze lepiej.

Koty są nieprzewidywalne - również pod kątem kodu genetycznego...

Największy wpływ na przemianę Reia mają również trzy siostry Kawamoto: opiekuńcza Akari, która piastuje urząd głowy (i spódnicy) całego rodu, żywiołowa Hina o milionie komentarzy na minutę, i mała Momo, która mimo młodego wieku i ograniczonego rozmiarami rozumku jest uroczym promyczkiem nadziei. Domowego bajzlu dopełnia jeszcze dziadek prowadzący cukiernię z tradycyjnymi słodyczami oraz trzy wiecznie głodne koty, z czego tylko jeden posiada jeszcze jakąkolwiek godność. Cała ta rodzinka stanowi idealną przeciwwagę dla zamkniętego w sobie chłopaka, szczególnie że w obu przypadkach bohaterowie stracili swoje rodziny - rodzice Reia wraz z jego malutką siostrą zginęli w wypadku samochodowym, natomiast siostry Kawamoto praktycznie dopiero co przeżyły śmierć babci oraz mamy (ojca na pokładzie nie stwierdzono). I choć obie te sytuacje są bliźniaczo podobne, to jednak każdy radzi sobie z traumą w zupełnie inny sposób. Akari, Hina i Momo wciąż żyją pełnią życia i uśmiechają się mimo tego, że gdzieś tam w środku są tylko osieroconymi dziewczynkami, natomiast Rei w pewien sposób odciął się emocjonalnie od tamtych wydarzeń, jednocześnie nie pozwalając sobie zaznać jakiegokolwiek innego szczęścia. Dopiero po zetknięciu się tych dwóch odmiennych światów obie strony zaczynają się zmieniać. Rei oczywiście otwiera się na ludzi, ale i siostry Kawamoto mogą liczyć na dodatkowe wsparcie i wyżalić się chłopakowi na wszystko to, czego rodzinie powiedzieć nie mogą.

Piekło introwertyka i balsam dla duszy wyposzczonego samotnika.

Ale to wciąż nie jest koniec tej niezwykle barwnej gromadki! Równie ważne, a czasami nawet nieco ważniejsze niż rodzinka Kawamoto jest gremium odwiedzające Związek Shogi. To jest dopiero ciekawy zestaw męskich indywiduów. Każdy z nich ma swoją dumę zawodowego gracza, ale nad planszą potrafią różnić się w sposób diametralny: od wykonywania chaotycznych ruchów i rzucania nerwowych spojrzeń, poprzez mówienie półgębkiem suchych żarcików rodem ze szkolnych zeszytów, aż po ciche, konsekwentne, ale nieprzejednane zastawianie na przeciwnika taktycznych pułapek. I znów - można kompletnie nie rozumieć zasad shogi, jednak wszystko da się wyczytać z kadrów i zachowania postaci: kto jest pewny siebie, kto już dogorywa nad planszą, kto lekceważy oponenta lub w czyich oczach czai się żar chęci zwycięstwa mimo niepozornej fizjonomii... Jednymi z ważniejszych postaci pośród zawodników shogi jest z pewnością Nikaido, o którym trochę się już rozwodziłam, oraz wspomiany słówkiem Shimada. Ten drugi jest zdecydowanie moim ulubionym bohaterem całej serii - wydaje się zabiedzony, niepozorny i na wpół umierający przez regularnie powracające bóle brzucha, ale jednocześnie stanowi wzorowy przykład mentora oraz wojownika, który daje z siebie wszystko aż do samego końca. Imponuje mi ta przypominająca morską falę siła, momentami wisielczy humor oraz wrodzona łagodność dla wszystkich tych, którzy są blisko niego.

Bo wszystko ze śmiesznymi kotkami jest lepsze! Nawet Internet! Wait... szczególnie Internet...

Nie miałam okazji zapoznać się z wcześniejszą serią autorki, czyli kultowym już Hachimitsu to Clover (Honey and Clover), ale widziałam całkiem sporo przebitek i wiem, że tej estetyki nie da się pomylić. Jest w mangach pani Umino coś niesamowicie urokliwego - czy to za przyczyną pucołowatych buziek, czy może warg, które są rysowane poprzez wielokrotne poprawienie linii i mocne zaokrąglenie kącików ust, czy tej na wpół szkicowej kresce. Do elementów charakterystycznych można też zaliczyć mnogość tekstu i to nie tylko w dymkach, ale absolutnie wszędzie. Przypiski oraz ciche uwagi bohaterów latają wszędzie i całymi chmarami, co dla jednych będzie oznaką totalnego chaosu, a dla innych - wesołego rozgardiaszu, który panuje wszędzie tam, gdzie przebywa kupka gaworzących ze sobą osób. Ech, zupełnie jakbym widziała swoją własną rodzinkę, która niby ogląda film, ale jednocześnie nie może się powstrzymać przed jego komentowaniem... Przy tej okazji należy też wspomnieć, że polskie wydanie zasługuje na masę uznania. Jakość druku jest nienaganna i nie znajdziecie tu nawet jednego paproszka czy okruszka dziko chasającego łupieżu. Zamiast tego mamy piękną, gładką czerń i masę wyraźnych rastrowanych szarości, a w każdym tomiku pojawia się piękna, kolorowa, dwustronna rozkładówka (a jeśli ktoś kupuje przedpłaty bezpośrednio u wydawnictwa, to może również otrzymać te grafiki w formie mięciutkich pocztówek bądź naklejek). Za tłumaczenie odpowiada Kinga Zielińska, która odpowiada również za Nasze marzenia o zmierzchu i obie te mangi są pod tym względem zrobione sprawnie i przyjemnie.

Z tych shogi to się robi niezły zwierzyniec.

Gdy oglądałam pierwszy, a potem zakochana odpalałam drugi sezon animowanego Marcowego lwa, nie przypuszczałam nawet, że ktokolwiek zechce u nas wydać ten tytuł. No bo sportówka? Na dodatek związana z jakimiś japońskimi szachami? U nas? A tu proszę - wydawnictwo Dango stwierdziło, że raz się żyje (a długi przepisuje się w testamentach) i czas wydać tę perełkę na rodzimym rynku. Nie wiem, czy sama recenzja jest w stanie oddać Lewkowi całą jego sprawiedliwość i urok, ale przekornie zachęcę was również do obejrzenia anime. Oba sezony są dostępne na Netflixie, więc to już w ogóle grzech nie skorzystać w momencie obecnego kwarantannowania. Studio Shaft zrobiło z tego absolutne cudo - ta muzyka! ta rozwijająca sceny reżyseria! te memy! - i jestem pewna, że jeśli trafi do was estetyka zaprezentowana w anime, to nie przejdziecie obojętnie wobec mangi, która może przecież zaoferować ciąg dalszy całej historii (bo taka już jest ich natura).

No ale takiego klasyka polskiej sceny politycznej to ja się tutaj nie spodziewałam...


Za wydanie mangi serdecznie dziękuję wydawnictwu Dango.

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. "Marcowy Lew" jest cudowny. Co prawda ja na razie zdecydowałam się tylko na czytanie mangi, a anime odkładam na "nie wiem na razie kiedy", ale może kiedyś obejrzę. :P
    I tak. Zgadzam się, że to nie jest taka normalna sportówka. A shogi nie ma co się bać! W ogóle ciężko w kilku etykietkach zamknąć to, co rzeczywiście jest w tej mandze. Jak dla mnie Lewełka nie trzeba zmykać w żadnych ramach, ponieważ świetnie się go czyta i przeżywa. Co chcieć więcej? <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ooo, to świetne rzeczy są jeszcze przed tobą! Oczywiście to nie tak, że manga jest gorsza, ale anime daje tak wiele od siebie, że można śledzić historię w zupełnie nowy sposób.
      W sumie jeśli shogi wymagające intensywnego myślenia są sportówką, to takie Kakegurui też można pod to podciągnąć XD No ale najciekawsze sportówki to te, które nie skupiają się wyłącznie na samym sporcie, tylko które pokazują życie graczy. A tu mamy duuużo żyćka <3

      Usuń
  2. Totalnie nic nie ogarniam z shogi, mimo wysiłków autorki (i nawet tego tłumaczenia kotkami!). :D Od trzeciego tomu przestałam też czytać te przerażające ilością tekstu przerywniki dotyczące tej gry, bo po prostu mnie nudziły... i męczyło mnie czytanie ich, także przez sam rozmiar czcionki. :P
    Za to uwielbiam obyczajową stronę tej mangi i to, jaka potrafi być urocza. Dobrze się bawię przy lekturze, co mnie samej wydaje się trochę dziwne, bo nudzi mnie jeden z głównych wątków (przynajmniej w aspektach czysto technicznych). XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kotki to ja jeszcze załapałam (co nie równa się wcale zapamiętaniu XD), ale nie pomaga to niestety w nadążeniu za akcją. A teksty czytam, bo i czasami coś uda mi się z tego wyłapać - jak nie zasady, to chociaż jakieś odniesienie do prawdziwych miejsc czy postaci. Akurat dzięki temu zrozumiałam przebieg finału o tytuł Shishio, bo w fabule to za szybko poszło :)
      Nooo! Sytuacje dookoła shogi są takie przyjemne w czytaniu :3 Wizyty u sióstr Kawamoto zawsze są super pod względem wyszukiwania reakcji kotów i co nowego próbują odwalić. Fajnie, że to taka złożona obyczajówka, bo ma i trochę miejsca na dramy, i dużo ciepełka.

      Usuń